Czytaj dalej

Córki Alberta

Mural upamiętniający zabitych podczas demonstracji republikańskiej w Belfaście Fot. Payton Walton

Albert pouczał Dolours i jej rodzeństwo przyciszonym głosem, jak przygotować materiały wybuchowe domowej roboty. Zalecał, żeby do mieszania składników wykorzystywać drewnianą miskę i drewniane łyżki, broń Boże nie metalowe, bo „wystarczy jedna iskra i będzie po was” — fragment książki „Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej” Patricka Radden Keefe'a.

Ulubionymi świętymi małej Dolours Price byli męczennicy. Jej stryjenka, żarliwa katoliczka, często mawiała: „W imię Boga i Irlandii”, ale reszta rodziny odwracała kolejność, stawiając na pierwszym miejscu ojczyznę, a nie Stwórcę. […] Price’owie mieszkali w niewielkim bliźniaku przy ładnej handlowej ulicy Slievegallion Drive w Andersonstown. Ojciec dziewczyny Albert pracował jako tapicer i sam wykonał fotele stojące w ciasnym salonie domu. Inna rodzina trzymałaby na kominku wesołe zdjęcia z wakacji, Price’owie tymczasem dumnie umieścili tam fotografie z kartotek więziennych. Albert i Chrissie byli nieprzejednanymi bojownikami za sprawę irlandzkiego republikanizmu. Uważali, że Brytyjczycy od stuleci siłą okupują Irlandię, a jej mieszkańcy mają obowiązek przepędzić intruzów, bez względu na środki.

Kiedy Dolours była mała, często siadywała Albertowi na kolanach, a ojciec opowiadał jej, jak w latach 30. przyłączył się do Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Miał jeszcze mleko pod nosem. Wysłano go do Anglii, żeby przeprowadził zamach bombowy. Nie stać go było wówczas na podzelowanie butów, uszczelniał je więc tekturą – a mimo to odważył się rzucić wyzwanie potężnemu Imperium Brytyjskiemu.

Tyle masz praw, ile pieniędzy

czytaj także

Tyle masz praw, ile pieniędzy

Kim Phillips-Fein

Albert, drobny mężczyzna z palcami pożółkłymi od tytoniu, noszący okulary w drucianych oprawkach, lubił opowiadać krwawe historie o sławnych, odważnych czynach dawno już nieżyjących patriotów. […] Pouczał też Dolours i jej rodzeństwo przyciszonym głosem, jak przygotować materiały wybuchowe domowej roboty. Zalecał, żeby do mieszania składników wykorzystywać drewnianą miskę i drewniane łyżki, broń Boże nie metalowe, bo „wystarczy jedna iskra i będzie po was”. Wspominał wspaniałych towarzyszy powieszonych przez Brytyjczyków. Dolours dorastała, sądząc, że mieć przyjaciół, którzy skończyli na stryczku, to najzwyklejsza rzecz na świecie. […]

Prawie każdy w rodzinie zaliczył odsiadkę. Matka Chrissie, babcia Dolan, należała do Rady Kobiet IRA, Cumann na mBan, i spędziła trzy miesiące w więzieniu w Armagh za próbę kradzieży broni służbowej należącej do funkcjonariusza Królewskiej Policji Ulsteru. Chrissie też służyła w Cumann i też siedziała swego czasu w Armagh, podobnie jak jej trzy siostry, aresztowane za noszenie „zakazanego symbolu”, czyli niewielkiego pomarańczowo-biało-zielonego kwiatka wykonanego z papieru, nazywanego lilią wielkanocną.

W rodzinie Price’ów – i w ogóle w Irlandii Północnej – ludzie mieli zwyczaj opowiadać o dawnych nieszczęściach, jak gdyby dopiero co się zdarzyły, więc trudno było stwierdzić, kiedy dokładnie zaczął się prastary konflikt między Wielką Brytanią a Irlandią. Trudno było też wyobrazić sobie Irlandię sprzed okresu „sprawy”, jak to nazywali Price’owie. W sumie nie miało znaczenia, w którym punkcie zaczyna się opowieść: „sprawa” zawsze stanowiła jej element. Poprzedzała podział na katolików i protestantów, bo przecież w ogóle poprzedzała reformację i protestantyzm. […]

Jednak rozdział sagi najczęściej przywoływany w domu przy Slievegallion Drive dotyczył powstania wielkanocnego w 1916 roku, kiedy grupa rewolucjonistów opanowała budynek poczty w Dublinie i proklamowała utworzenie wolnej i niepodległej Republiki Irlandii. Dolours wiele razy słuchała legend o śmiałych bohaterach powstania i o jednym z jego przywódców, wrażliwym poecie Patricku Pearsie. […] Po krótkiej chwili chwały bunt został bezlitośnie zdławiony przez brytyjskie władze w Dublinie, a sam Pearse stanął przed sądem wojskowym.

Po wyroku skazującym rozstrzelano go wraz z czternastoma towarzyszami. W 1921 roku po irlandzkiej wojnie o niepodległość zapadła decyzja o podziale wyspy na dwie części. Dwadzieścia sześć hrabstw południowych uzyskało częściową niezależność i utworzyło Wolne Państwo Irlandzkie (później zwane Republiką Irlandii). Pozostałe sześć hrabstw na północy pozostawiono pod rządami Wielkiej Brytanii. Price’owie jako zatwardziali republikanie nigdy nie nazywali miejsca, w którym przyszło im żyć, Irlandią Północną – mówili na nie „północ Irlandii”. W napiętej atmosferze nawet nazwy własne nabierały politycznego znaczenia.

Kult męczeństwa bywa niebezpieczny dla władzy, więc w Irlandii Północnej rozmaitego rodzaju rytuały pamięci zostały poddane ścisłym regulacjom na mocy Ustawy o flagach i symbolach. Panował tak silny lęk przed irlandzkim nacjonalizmem, że nawet publiczne pokazanie się z trójkolorową flagą Republiki mogło oznaczać wyrok więzienia. Co roku na Wielkanoc mała Dolours szła do kościoła w odświętnej białej sukience, niosąc pod pachą koszyczek ze święconką, do piersi zaś miała przypiętą wielkanocną lilię dla upamiętnienia stłumionego powstania. Podniecał ją ten rytuał; czuła się jak członkini tajnej ligi buntowników. Nauczyła się dyskretnie zakrywać lilię dłonią za każdym razem, gdy widziała zbliżającego się policjanta.

Mason: Skąd ten bunt?

czytaj także

Nie miała jednak złudzeń co do ceny, jaką przychodziło płacić ludziom oddanym sprawie. Albert Price nigdy nie zobaczył swojego pierwszego dziecka, córeczki, która umarła jako niemowlę, kiedy tkwił za kratkami. Ciotka Bridie, jedna z sióstr Chrissie, brała w młodości udział w akcjach zbrojnych. Pewnego razu w 1938 roku przenosiła skrzynkę z materiałami wybuchowymi. Nagle doszło do eksplozji. Wybuch urwał jej obie dłonie, oszpecił ją i oślepił. Bridie miała wówczas dwadzieścia siedem lat. Wbrew ponurym prognozom lekarzy przeżyła, ale do śmierci potrzebowała opieki. […]

W zimny jasny poranek 1 stycznia 1969 roku grupa studentów zebrała się pod ratuszem przy placu Donegall w centrum Belfastu. Zamierzali wyruszyć w kilkudniowym, przeszło stukilometrowym marszu do Derry, żeby zaprotestować przeciwko systemowej dyskryminacji katolików w Irlandii Północnej. Podział wyspy spowodował chorą sytuację: w Irlandii istniały dwie główne grupy religijne, między którymi zawsze dochodziło do napięć, i teraz każda uważała się za uciskaną mniejszość.

Katolicy byli większością w Republice Irlandii, ale w Irlandii Północnej liczbowo dominowali protestanci, stanowiący milion spośród półtora miliona mieszkańców. Północnoirlandzcy katolicy doświadczali silnej dyskryminacji: nie mieli dostępu do dobrych miejsc pracy, nie przydzielano im dobrych mieszkań, oprócz tego zostali pozbawieni odpowiedniej reprezentacji politycznej, dzięki której mogliby poprawić swój los. Po podziale wyspy prowincja stworzyła własny ustrój, którego sercem pozostawała siedziba parlamentu w Stormont na obrzeżach Belfastu. Przez pół wieku ani jeden katolik nie piastował wysokiego stanowiska w północnoirlandzkiej administracji.

Nie mogąc zdobyć pracy w przemyśle stoczniowym ani w żadnych atrakcyjnych zawodach, katolicy często decydowali się na emigrację i wyjeżdżali do Anglii, Ameryki lub Australii. W katolickich rodzinach w Irlandii Północnej rodziło się dwukrotnie więcej dzieci niż w rodzinach protestanckich, ale w ciągu trzech dekad poprzedzających studencki marsz do Derry tak wiele osób opuściło kraj, że populacja katolików wcale się nie zwiększyła.

Irlandia zerwała z dyktatem Kościoła. Jak im się to udało?

 

Młodzi demonstranci uważali, że w Irlandii Północnej wykształcił się system podobny do dyskryminacji rasowej w Stanach Zjednoczonych, toteż wzorowali się na amerykańskim ruchu na rzecz praw obywatelskich. Uważnie przestudiowali historię marszu z Selmy do Montgomery w Alabamie, zorganizowanego w 1965 roku przez Martina Luthera Kinga. Wyruszyli z Belfastu odziani w budrysówki, trzymali się pod ramiona i nieśli plakaty z napisami: „Marsz na rzecz praw obywatelskich” oraz „Zwycięstwo będzie nasze!”.

Wśród maszerujących była też Dolours Price. Dołączyła do protestu razem ze swoją siostrą Marian. Miała 18 lat, co czyniło ją jedną z młodszych uczestniczek (większość osób stanowili studenci). Wyrosła na niesamowicie piękną dziewczynę o kasztanowych włosach, błękitnozielonych oczach i jasnych rzęsach. Z młodszą Marian były nierozłączne. W Andersonstown wszyscy mówili o nich „córki Alberta”. […]

Dolours opisywała później swoje dzieciństwo jako „czas indoktrynacji”, od zawsze miała jednak niezależny umysł i nie trzymała języka za zębami, więc jako nastolatka zaczęła kwestionować wpajane jej dogmaty. Były lata 60.; zakonnice ze Świętego Dominika próbowały wprawdzie stawiać tamę fali zmian kulturowych przetaczającej się przez świat, ale ich trud okazał się daremny. Dolours lubiła rock’n’rolla. Inspirował ją Che Guevara. […]

Mimo to, w miarę jak nasilały się napięcia między katolikami a protestantami w Irlandii Północnej, dziewczyna nabierała przekonania, że walka zbrojna, za którą opowiadali się jej rodzice, nie pasuje już do obecnych czasów i stanowi relikt przeszłości. […] „Weźmy IRA – mówiła ojcu. – Spróbowaliście, ale się wam nie udało!”

Owszem, historia IRA była pod wieloma względami historią porażki. Patrick Pearse miał co prawda rację, gdy mówił, że każde pokolenie próbuje buntu, lecz u schyłku lat 60. Irlandzka Armia Republikańska od dłuższego czasu de facto nie funkcjonowała. Starszawi faceci nadal organizowali sobie weekendowe musztry na terenie Republiki Irlandii i ćwiczyli strzelanie do celu z ledwie sprawnej broni pozostałej po dawnych kampaniach, nikt jednak nie traktował ich poważnie. Wyspa wciąż była podzielona, sytuacja katolików się nie poprawiała. „Ponieśliście klęskę – powtarzała ojcu Dolours i dodawała: – Istnieje inna droga”.

Nie próbujcie tłumić społecznego gniewu. On powróci jeszcze silniejszy [fragment książki]

Zaczęła uczęszczać na zebrania Demokracji Ludowej, nowej organizacji politycznej, odbywające się w sali na kampusie Queen’s University. Opowiedziała się za socjalizmem, podobnie jak Che Guevara i jak wiele osób uczestniczących później w marszu do Derry. Konflikt między protestantami a katolikami uznała za szkodliwą zasłonę dymną. W istocie przecież protestanci z klasy pracującej, choć byli w lepszej sytuacji niż katolicy, także musieli borykać się z bezrobociem. Ich paskudne domy przy Shankill Road w Belfaście też miały ubikacje na zewnątrz. Gdyby tylko zrozumieli, że ich życie stanie się lepsze w zjednoczonej i socjalistycznej Irlandii, odwieczna bezsensowna niezgoda wreszcie by ustała.

Jednym z przywódców marszu był Eamonn McCann, cokolwiek nieokrzesany, wyszczekany socjalista z Derry. Dolours poznała go na marszu i natychmiast się z nim zaprzyjaźniła. McCann wielokrotnie przypominał protestującym, żeby nie potępiali protestanckich robotników. „To nie oni są naszymi wrogami, ale wyzyskiwacze w garniturach po trzydzieści gwinei – podkreślał. – Ludzie w kombinezonach roboczych są ofiarami systemu, krzywdzą ich unionistyczni obszarnicy i przemysłowcy”. Protestanccy robotnicy, mówił, są po naszej stronie. Po prostu jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.

Irlandia to niewielka wyspa; w najszerszym miejscu liczy niespełna 300 kilometrów. Wystarczy jedno popołudnie, by dojechać z jednego wybrzeża na drugie. Marsz studentów trwał jednak kilka dni, a od chwili, gdy wyruszył z placu Donegall, zakłócali go kontrdemonstranci: protestanccy „unioniści”, nieprzejednanie lojalni wobec brytyjskiej korony. Przewodził im krępy 44-latek o odstających uszach, nazwiskiem Ronald Bunting, nauczyciel matematyki w liceum i były oficer Armii Brytyjskiej, nazywany przez swych ludzi Majorem. Niegdyś miał całkiem postępowe poglądy, przeszedł jednak na stronę zajadle antykatolickiego pastora Iana Paisleya po tym, jak ten opiekował się jego umierającą matką.

Bunting należał do Zakonu Orańskiego, protestanckiego bractwa, które od dawna budowało swą tożsamość na niechęci do katolików, i wraz ze swoimi zwolennikami próbował zakłócić marsz. Ludzie Majora, zgromadzeni pod brytyjskim Union Jackiem, poszturchiwali protestujących, wygwizdywali ich, próbowali wyrywać studentom transparenty. W pewnym momencie dziennikarz relacjonujący wydarzenie spytał Buntinga, czy nie lepiej byłoby po prostu zostawić maszerujących w spokoju i ich zignorować. „Nie wolno ignorować diabła, bracie” – odparł Bunting.

Niewątpliwie kierował się uprzedzeniami, ale przecież nie on jeden. Terence O’Neill, szef podległego Wielkiej Brytanii rządu Irlandii Północnej, deklarował: „Protestanci czują przede wszystkim obawę, że katolicy mnożą się w szybkim tempie i zdominują ich liczebnie”. Nikt nie miał przy tym pewności, czy gdyby tak się stało, Londyn przyszedłby z pomocą. Wielu Brytyjczyków ledwie zdawało sobie sprawę z istnienia narowistej prowincji u wybrzeży Szkocji. Nie brakowało też takich, którzy chętnie pozbyliby się Irlandii Północnej – wszak Wielka Brytania już od paru dekad wycofywała się z coraz to kolejnych kolonii. Pewien angielski dziennikarz pisał w tamtym okresie, że północnoirlandzcy unioniści są „bardziej brytyjscy niż Brytyjczycy, którzy zresztą mają ich gdzieś”. „Lojaliści”, czyli szczególnie żarliwi unioniści, uważali się z tego powodu za prawdziwych obrońców zagrożonej tożsamości narodowej. […]

Major Bunting miał jeszcze jeden szczególny powód, by traktować marsz jako zagrożenie: wśród rozmamłanych demonstrantów śpiewających hippisowskie piosenki i niosących podniosłe hasła na sztandarach szedł jego syn Ronnie, student Queen’s University, chłopak z długimi bokobrodami, który radykalnej polityce poświęcił się latem 1968 roku. […]

W Irlandii historia znów rusza do przodu

czytaj także

Ronnie, podobnie jak siostry Price, należał do Demokracji Ludowej. Miał obawy co do marszu do Derry; podczas jednego z zebrań wyraził opinię, że lepiej go sobie odpuścić, bo może się wydarzyć „coś złego”. Doświadczenie potwierdzało tego rodzaju obawy: wiele wcześniejszych protestów zostało brutalnie stłumionych przez policję.

Jeszcze przed podziałem kraju wprowadzono tak zwaną Ustawę o specjalnych prerogatywach, na mocy której w Irlandii Północnej panował de facto permanentny stan wyjątkowy. Rząd mógł zakazywać organizowania spotkań i zgromadzeń, zabraniał określonego rodzaju przemówień i wystąpień publicznych, służby miały prawo przeprowadzać rewizje i aresztować ludzi bez nakazu, przy czym areszt mógł przeciągać się w nieskończoność. W szeregach Królewskiej Policji Ulsteru dominowali protestanci. Istniały też zbrojne siły pomocnicze zwane Oddziałami Specjalnymi B, składające się z unionistów, często zagorzałych antykatolików. Jeden z pierwszych członków Oddziałów Specjalnych B następująco podsumowywał proces werbunku: „Potrzebowałem ludzi, im byli młodsi i bardziej agresywni, tym lepiej”.

Trasa marszu biegła przez protestanckie wsie, będące przyczółkami unionistów. Za każdym razem demonstrantom stawała na drodze jakaś grupa miejscowych mężczyzn z kijami w dłoniach. Policjanci eskortujący marsz nakazywali wówczas studentom obejść wieś dokoła. Część ludzi Majora Buntinga nie odstępowała ich i nieustannie próbowała sprowokować. Jeden z kontrmanifestantów niósł wielki bęben lambeg, którego złowieszcze dudnienie rozlegało się wśród zielonych wzgórz i wiosek, wzywając krzepkich unionistów na odsiecz.

Studenci byli przygotowani na bezpośrednie starcie. Niektórzy wręcz marzyli, że do niego dojdzie. Uczestnicy marszu w Selmie zostali zaatakowani przez policję i fakt, że ludzie zobaczyli w telewizji brutalność mundurowych, w niemałym stopniu przyczynił się do zmiany nastrojów społecznych. Ludzie idący do Derry wierzyli, że pokojowy protest może zaradzić nawet najgorszej niesprawiedliwości. Był rok 1969; zdawało się wówczas, że młodzi zmienią świat. Może w Irlandii Północnej udałoby się wytyczyć na nowo linie podziałów – zamiast konfliktu katolików z protestantami albo republikanów z unionistami nastałby czas walki młodszych przeciwko starszym, walki sił nowego porządku przeciwko siłom przeszłości?

Czwartego, ostatniego dnia marszu na skrzyżowaniu kilkanaście kilometrów od Derry jeden z demonstrantów ostrzegł przez megafon: „Mogą obrzucić nas kamieniami”. Zanosiło się na kłopoty. Odkąd marsz wyruszył z Belfastu, przyłączyło się do niego więcej młodych ludzi i teraz drogę wypełniały setki demonstrantów. Człowiek z megafonem zawołał: „Jesteście świadomi, że może się wam stać krzywda?”. Maszerujący odkrzyknęli chórem: „Jesteśmy!”.

Poprzedniej nocy, kiedy studenci spali pokotem na podłodze w domu ludowym w wiosce Claudy, Major Bunting zebrał swoich ludzi w Derry (czy też w Londonderry, sam bowiem, jako unionista, posługiwał się właśnie taką nazwą). Kilkuset podnieconych lojalistów zjawiło się na „spotkaniu modlitewnym” w Guildhall, potężnym kamiennym gmachu z witrażami, wznoszącym się nad rzeką Foyle. Ian Paisley już czekał tam na swoją trzódkę. […]

Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic

Większość mieszkańców Derry stanowili katolicy, ale dla lojalistów miasto pozostawało pomnikiem protestanckiego oporu. W 1689 roku protestancka armia wierna nowemu królowi Anglii Wilhelmowi Orańskiemu zdołała przetrwać oblężenie urządzone przez katolickie wojska Jakuba II. Gdzie indziej tak dawne wydarzenie zasługiwałoby co najwyżej na tablicę pamiątkową, ale nie w Derry, gdzie każdego roku protestanci organizowali marsz dla uczczenia zwycięstwa sprzed stuleci. Gdy zaś do miasta zbliżała się grupa pokojowych studentów, Paisley i Bunting powtarzali swym ludziom, że to w istocie powtórka napaści urządzonej przez Jakuba.

Mówią o prawach obywatelskich, grzmiał Paisley, udają pokojowych demonstrantów, lecz tak naprawdę są „zakamuflowanymi bojownikami IRA”. Przypomniał swym zwolennikom, jak Londonderry stawiło czoła papieskim najeźdźcom, i gromkim głosem spytał, czy są gotowi raz jeszcze bronić miasta. Rozległy się okrzyki: „Alleluja!”. Swoim zwyczajem Paisley rozniecił gniew słuchaczy, po czym opuścił miejsce wydarzeń, zanim jeszcze ciśnięto pierwszy kamień. Jednak jego wierny adiutant Major Bunting polecił tłumowi, by każdy, kto pragnie uczynić „męską rzecz”, wyposażył się w „takie uzbrojenie obronne, jakie tylko uzna za stosowne”.

W mroku tamtej nocy na polach przy drodze do Derry miejscowi zaczęli gromadzić arsenały kamieni. Pewien farmer pożyczył im nawet ciągnik, żeby ułatwić tę pracę. Nie były to bynajmniej małe kamyczki, ale solidnej wielkości odłamki skały prosto z kamieniołomu. Ich stosy, ułożone w kilku różnych miejscach, miały posłużyć w zasadzce.

Nosal-Ikonowicz: Walka z ubóstwem jest ważniejsza niż reprodukcja narodu

Ostatniego ranka marszu Eamonn McCann przypomniał Dolours i innym uczestnikom: „Od początku mówiliśmy, że nie będziemy stosować przemocy. Dziś nasze postanowienie zostanie poddane próbie”. Marsz znów ruszył, pomału, z narastającym niepokojem. Demonstranci szli wąską drogą między wysokimi żywopłotami. Zbliżali się do starego kamiennego mostu Burntollet, łączącego brzegi rzeki Faughan.

Nagle na stromym wzgórzu za żywopłotem pojawiła się jakaś samotna postać. Był to mężczyzna; na ramieniu miał białą opaskę, wymachiwał rękami, najwyraźniej wysyłając w ten sposób jakieś skomplikowane sygnały. Przypominał matadora, który przyzywa niewidzialnego byka. Wkrótce dołączyli do niego inni: krzepcy młodzieńcy wyłaniali się zza grzbietu wzgórza, zbierali się w niewielkie grupki, wpatrywali się w maszerujących. Drogą szło kilkaset osób. Żywopłoty uniemożliwiały im ucieczkę. A mężczyzn na wzgórzach przybywało i każdy miał białą opaskę na ramieniu. Aż wreszcie poleciały pierwsze kamienie.

Bernadette Devlin, przyjaciółka Dolours i jedna z organizatorek marszu, miała wrażenie, że pociski wręcz „przesłoniły niebo”. Ze ścieżek łączących się z drogą, po której szli demonstranci, wypadli młodzi mężczyźni i chłopcy, całe tuziny. Ciskali kamieniami, cegłami, butelkami po mleku.

Niektórzy zajęli wzgórza wznoszące się nad drogą, inni ukryli się za żywopłotami, jeszcze inni stłoczyli się, próbując odciąć demonstrantom dostęp do mostu. Część ludzi idących na czele marszu ruszyła pędem w kierunku rzeki, inni cofnęli się, by uniknąć kamieni. Dolours i Marian utknęły pośrodku.

Przelazły przez żywopłot, ale kamienie wciąż nadlatywały. Do tego mężczyźni zbiegali ze wzgórz i rzucali się na demonstrantów. […] Kilku napastników miało na głowach kaski motocyklowe. Nadciągali, wymachując kijami, łomami, gazrurkami. Niektórzy mieli ze sobą pałki nabite gwoździami i boleśnie ranili demonstrantów. Ci próbowali się osłaniać, naciągając płaszcze na karki i głowy. Potykając się, uciekali na ślepo, po omacku, chwytali się jeden drugiego.

Demonstranci, którzy wbiegli na pola, byli bici i kopani, aż do nieprzytomności. Ktoś uzbrojony w łopatę walnął młodą dziewczynę w głowę. Dwóch fotoreporterów poturbowano i obrzucono kamieniami. Tłum zabrał im klisze; usłyszeli, że jeśli kiedykolwiek spróbują tu wrócić, zostaną zabici. A w środku tego całego zamętu Major Bunting, teraz w roli feldmarszałka, machał ramionami niczym dyrygent. Rękawy płaszcza miał poplamione krwią. Wyrwał jednemu z demonstrantów transparent, który chwilę później został podpalony.

Młodzi demonstranci nie stawiali oporu – przysięgali przecież, że nie uciekną się do przemocy, i zamierzali dotrzymać tej obietnicy. Dolours Price znów przedostała się do swoich towarzyszy. Wielu z nich miało paskudnie porozcinane twarze. Krew zalewała im oczy.

Kraj bez Boga [rozmowa]

Dziewczyna wbiegła do rzeki, rozchlapując lodowatą wodę. W oddali widziała demonstrantów spychanych z mostu. Poczuła, że walczy z nurtem, i w tym momencie jej wzrok napotkał spojrzenie jednego z napastników. Mężczyzna trzymał pałkę. Dolours przez resztę życia powracała wspomnieniami do tamtej chwili. Ujrzała oczy zamglone nienawiścią. Wpatrzyła się w nie i zdała sobie sprawę, że są zupełnie puste.

W końcu oficer Królewskiej Policji Ulsteru wszedł do rzeki i zakończył starcie. Dolours uchwyciła się jego płaszcza i nie chciała puścić. Kiedy krzepki gliniarz prowadził ją w bezpieczne miejsce, zrozumiała przerażającą rzecz. Tamtego dnia maszerującym towarzyszyły dziesiątki policjantów, którzy jednak nic nie zrobili. W ogóle nie próbowali interweniować. Mówiono później, że napastnicy nosili na ramionach białe opaski, by policjanci mogli odróżnić ich od demonstrantów. Co więcej, wśród ludzi Majora Buntinga nie zabrakło członków Oddziałów Specjalnych B, czyli sił pomocniczych policji.

W drodze do szpitala Altnagelvin w Derry Dolours rozpłakała się przytłoczona dziwną mieszanką ulgi, frustracji i rozczarowania. Gdy razem z Marian wróciły wreszcie do Belfastu i stanęły całe posiniaczone na progu niewielkiego domu przy Slievegallion Drive, Chrissie Price wysłuchała, co miały do powiedzenia, a na koniec zadała tylko jedno pytanie: „Czemu w takim razie nie próbowaliście im odpłacić?”.

**
Fragment książki Patricka Radden Keefe’a, Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej, wydanej we wrześniu przez Wydawnictwo Czarne. Przekład: Jan Dzierzgowski.

**
Patrick Radden Keefe – amerykański reporter i pisarz. Ukończył prawo na Yale Law School i zdobył dyplom ze stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Cambridge. Publikuje m.in. w  „New Yorkerze”, „The New York Review of Books” i „The New York Times Magazine”. Jego książka Cokolwiek powiesz, nic nie mów trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij