Problem ze współczesną kulturą, niezależnie od dziedziny, polega na nadpodaży. Bardzo łatwo zgubić w niej ciekawe premiery filmów, wystaw czy książek. W przypadku filmów szczególnie dotyczy to premier w serwisach VOD, gdzie dobre tytuły często giną pozbawione aktualnych recenzji.
Dlatego zamiast podsumowania proponuję omówienie kilku tytułów, które pojawiły się na polskich platformach wideo w 2021 roku, filmów, o których wiele się nie pisało, przez co mogliście je przegapić. Choć na przegapienie nie zasługują.
W filipińskim zwierciadle
Zacznijmy od gatunku, któremu o uwagę widzów ciągle rywalizuje się niełatwo: dokumentu. Na platformach pojawiły się już najciekawsze dokumenty z festiwalu Millenium Docs Against Gravity. Najbardziej aktualna w kontekście tego, co działo się w polskiej polityce pod koniec roku, jest produkcja z Filipin Tysiące małych ran Ramony S. Diaz. Jej bohaterką jest tegoroczna laureatka Pokojowej Nagrody Nobla – razem z redaktorem naczelnym rosyjskiej „Nowej gaziety” Dmitrijem Muratowem – Maria Ressa.
Ressa założyła filipiński portal Rappler i nim kieruje. Odkąd władzę na Filipinach przejął w 2016 roku autorytarny populista Rodrigo Duterte, Rappler stał się medium najuważniej patrzącym na ręce władzy, co umieściło go na kolizyjnym kursie z prezydencką administracją. To Rappler przyglądał się, jak realnie wygląda brutalna, krwawa „wojna z narkotykami”, jeden z centralnych punktów programu Duterte; dokumentował, jak obóz prezydencki manipulował przekazem w mediach społecznościowych, tak by za pomocą trolli i fake newsów wpływać na proces demokratyczny.
W filmie Diaz obserwujemy narastający konflikt Rapplera i samej Ressy z prezydentem i cenę, jaką dziennikarze płacą za wykonywanie swojej pracy. Zaczyna się od pełnego agresji języka Duterte, od wypowiedzi, w której niedwuznacznie przestrzega dziennikarzy, że jeśli będą mu za bardzo bruździć, może im grozić nawet śmierć. Potem jest blokowanie dostępu do pałacu prezydenckiego dziennikarzom Rapplera. Wreszcie władza przechodzi do nękania Ressy przez prokuraturę.
Tysiące małych ran nie jest filmem nowatorskim formalnie, można wręcz powiedzieć, że to dokument dość konwencjonalny. W swojej konwencji porusza się jednak z wielką sprawnością, a co najważniejsze, pokazuje problem dotykający nie tylko filipińską demokrację. W wielu miejscach sfera publiczna wygląda bowiem podobnie: z jednej strony zmierzająca w autorytarną stronę władza, używająca mediów tradycyjnych i społecznościowych do budowania alternatywnej rzeczywistości, z drugiej podlegające kolejnym naciskom, często wprost szykanowane media, walczące o to, by w sferze publicznej w ogóle przetrwało coś takiego jak informacja, bez której nie ma mowy o odpowiedzialności władzy. Możemy się przejrzeć w tym filipińskim zwierciadle.
czytaj także
FBI kontra czarna Ameryka
Kolejny ciekawy dokument z MDAG-u dostępny na platformach, FBI kontra Martin Luther King Sama Pollarda, także nie zachwyca formalnymi innowacjami. Reprezentuje jednak wszystko to, co najlepsze we współczesnym amerykańskim dokumencie historycznym: rewelacyjne archiwa, przyjazną widzowi narrację, wypowiedzi ekspertów dostarczające ramy do zrozumienia wydarzeń z przeszłości.
Jak łatwo zgadnąć po tytule, film dokumentuje konflikt między FBI a Martinem Lutherem Kingiem. A ściślej rzecz ujmując, nie FBI jako takim, tylko jego wszechwładnym, niezatapialnym i nieusuwalnym pierwszym szefie, J. Edgarze Hooverze.
Dla Hoovera King nie był bohaterem walki o prawa obywatelskie czarnych, tylko niebezpiecznym radykałem zagrażającym podstawowym amerykańskim wartościom i amerykańskiemu stylowi życia. Na polecenie Hoovera FBI prowadziło rozległą inwigilację pastora Kinga. Zbierano informacje nie tylko o politycznej działalności duchownego, ale także o jego życiu prywatnym. Mimo lat kosztownej, kompleksowej inwigilacji FBI nie było w stanie zapobiec zamachowi na Kinga, który został zamordowany, pozostając niemal pod stałą obserwacją agentów.
Pollard zaprosił do swojego filmu zarówno historyków patrzących na wydarzenia z lat 60. z punktu widzenia historii ruchu praw obywatelskich, jak również specjalistów od historii bezpieczeństwa narodowego, starających się odtworzyć i wytłumaczyć sposób myślenia Hoovera. Taki dobór eksperckich głosów chroni film przed jednostronnością, a zarazem nie zmienia jego wymowy. Zostajemy z poczuciem niesmaku i oburzenia, jaki w widzu wywołują działania amerykańskich służb wobec walczących o swoje prawa czarnych obywateli Stanów.
czytaj także
To, że działania te potrafiły przybrać jeszcze bardziej brutalne formy niż w wypadku pastora Kinga, pokazuje oparta na faktach fabuła Judasz i Czarny Mesjasz Shaki Kinga, także dostępna na polskich platformach. Bierze ona na warsztat brutalną walkę, jaką FBI toczyło z Czarnymi Panterami w stanie Illinois. Partią kieruje tam młody, charyzmatyczny Fred Hampton, który w walce o prawa najbiedniejszych, najbardziej wykluczonych mieszkańców stanu buduje prawdziwie „tęczową koalicję”, obejmującą czarnych, Portorykańczyków oraz Młodych Patriotów – organizację skupiającą białych, ubogich emigrantów z południa Stanów, którzy wyruszyli na północ w poszukiwaniu pracy i lepszego życia.
W Judaszu Hampton jest jednak postacią drugoplanową. Historia opowiadana jest z punktu widzenia tytułowego Judasza, informatora FBI w szeregach Panter, Williama O’Neala. Lakeith Stanfield jako O’Neal tworzy wybitną kreację. Jego bohater wydaje się żyć w głębokim rozdarciu. Z jednej strony znajduje się pod silnym wpływem prowadzącego go agenta FBI, Roya Mitchella. Traktuje go jak wzór budzącej szacunek amerykańskości, zachowuje się, jakby wierzył, że jeśli zadowoli swojego oficera prowadzącego, zostanie przyjęty do ekskluzywnego klubu gromadzącego ludzi takich jak Mitchell. Z drugiej strony O’Neal wydaje się autentycznie przejęty tym, co mówią Pantery, wielokrotnie zachowuje się tak, jakby w Hamptonie odnalazł swojego politycznego przewodnika, jakby przyjął idee ruchu, na który ma donosić.
W co naprawdę wierzy? Gdzie stoi? Film nigdy do końca tego nie wyjaśnia. Pokazuje za to, jak tragicznie dla wszystkich zainteresowanych czarnych kończy się ta historia. Hampton zostaje zastrzelony we własnym mieszkaniu w trakcie próby aresztowania w wieku zaledwie 21 lat. Choć zdaniem niektórych nie była to próba aresztowania, tylko przeprowadzona przez władzę egzekucja stwarzającego zagrożenie dla establishmentu charyzmatycznego, wizjonerskiego przywódcy. O’Neal ginie śmiercią samobójczą po tym, jak w 1989 roku udzieli wywiadu telewizyjnego na temat swojego zaangażowania jako informator FBI.
Sojusz ekstremów
Jednym z najdziwniejszych sojuszy we współczesnej polityce światowej jest ten pomiędzy izraelską prawicą, naciskającą na budowę nielegalnych osiedli na terenach palestyńskich, a niektórymi grupami radykalnej prawicy chrześcijańskiej w Stanach. To drugie środowisko wspiera Izrael, kierując się wiarą, że odrodzenie Izraela w „granicach biblijnych”, ze stolicą w Jerozolimie jest koniecznym warunkiem, by rozpoczął się powrót Jezusa na Ziemię.
Te poglądy mają realne przełożenie na amerykańską politykę. Radykalne grupy chrześcijańskiej prawicy są częścią koalicji wyborczej wspierającej republikanów. Partii zależy na maksymalnej mobilizacji tej niszy przed wyborami. Takie kalkulacje mogły stać za decyzją Trumpa, by przenieść ambasadę Stanów w Izraelu z Tel Awiwu do Jerozolimy.
Choć Trumpa na szczęście nie ma już prawie rok w Białym Domu, to problem pozostaje. Bardzo ciekawie pokazuje go dokument Przyjdź królestwo twoje Mai Zinshtein. Film przygląda się tematowi, skupiając się na dwóch bohaterach: z jednej strony na radykalnej wspólnocie religijnej z wiejskiej części stanu Kentucky, prowadzonej przez rodzinę Binghamów; z drugiej na izraelskiej lobbystce Yael Eckstein, prezesce organizacji Braterstwo Chrześcijan i Żydów, stanowiącej pomost między amerykańską religijną prawicą a tą izraelską. Odbijając się od tego punktu, reżyserka próbuje wyjaśnić szersze geopolityczne konteksty i skutki dziwacznego sojuszu radykalnych chrześcijan i prawicowych Żydów.
Jej film najciekawszy bywa jednak wtedy, gdy pokazuje obrazy z kościoła Binghamów. Widzimy, jak niezamożna wspólnota religijna z miejsca bardzo odległego od centrów amerykańskiego bogactwa zbiera całkiem pokaźne datki na organizację Eckstein. Najlepsza jest scena, gdy najmłodszy z pastorów Binghamów odwiedza Izrael. Spotyka się tam z palestyńskim luterańskim pastorem – wśród Palestyńczyków są też chrześcijanie, także zachodnich obrządków. Palestyński pastor próbuje przedstawić amerykańskiemu koledze punkt widzenia swojego narodu, Amerykanin jest jednak głuchy na jego argumenty. Jest przekonany, że wypełnienie biblijnych proroctw wymaga powrotu Żydów do „wielkiego Izraela”, i nic nie jest go w stanie skłonić do zmiany zdania. W obliczu wypełnienia się historii i ustanowienia królestwa bożego problemy palestyńskich chrześcijan są dla niego drugorzędne.
Zinshtein wykazuje się wielką empatią i cierpliwością wobec swoich bohaterów, a jednocześnie mówi z określonego politycznego miejsca: z punktu widzenia liberalno-lewicowej opinii izraelskiej, która nie chce Izraela w stanie ciągłego konfliktu z Palestyńczykami, uzależnionego od sojuszników kierujących się dosłownie odczytywanymi biblijnymi proroctwami.
Posktolonialne dryfowanie na antypodach
Osobom, które narzekają na monotonię oferty platform VOD w Polsce, niezmiennie polecam dostępny także w naszym kraju brytyjski portal Mubi, skupiający się na kinie artystycznym i offowym. Znajdziemy tam zarówno nowości, jak i klasykę sprzed stu lat.
Z ciągle dostępnych tegorocznych premier Mubi chciałbym szczególnie polecić australijski film Friends and Strangers Jamesa Vaughana. Najkrócej produkcję tę można by opisać słowami: takie filmy kręciłby Éric Rohmer, gdyby był australijskim milenialsem.
Rohmerowska jest zwłaszcza pierwsza część filmu. Dwoje młodych ludzi, chłopak i dziewczyna, wyrusza w podróż wzdłuż australijskiego wybrzeża. Niedawno się poznali, chłopak pomaga dziewczynie odwieźć auto jej brata do odległego miasta. W trakcie tej podróży coś się między nimi dzieje, ale i coś się nie dzieje. Dochodzi do rozejścia się wzajemnych oczekiwań, pragnień, fantazji, a może do zejścia ich w nieodpowiednim czasie.
Zanim dowiemy się, co się tak naprawdę stało, następuje cięcie, wracamy do Sydney. Druga część filmu to dzień z życia chłopaka, który dzięki znajomościom – choć nie ma żadnego doświadczenia w zawodzie – próbuje załatwić sobie pracę wideooperatora na przyjęciu ślubnym córki bardzo ważnego i bogatego człowieka. Nieudane spotkanie z dziewczyną z podróży, Alice, cały czas wydaje się mu ciążyć, organizować jego życie wewnętrzne.
Film Vaughana opiera się na niedopowiedzeniach, delikatnych sugestiach, elipsach. Reżyser raczej buduje nastrój i skupia się na obserwacji postaci, niż rozwija jakąś historię. Vaughan zgromadził na planie kompletnie nieznanych polskiemu widzowi aktorów, często debiutantów albo niezawodowych wykonawców, którzy potrafią wydobyć maksimum z każdej sceny, zwłaszcza tych, gdzie pozornie nic się nie dzieje.
W efekcie powstaje rewelacyjny pokoleniowy portret, obraz młodych bohaterów przeżartych nudą i poczuciem bezcelowości, skazanych na własne życzenie, choć nie tylko, na ciągłe dryfowanie i kręcenie się w kółko. W życiu zawodowym, osobistym, rodzinnym, relacjach między sobą.
Do tego wszystkiego Vaughan dodaje bardzo ciekawy postkolonialny wątek. W trakcie napisów początkowych widzimy grafiki przedstawiające pierwsze próby kolonizacji Australii przez Brytyjczyków. Ta kolonialna przeszłość przywoływana jest w filmie nieustannie na różne sposoby, wraca do bohaterów, którzy często nie zdają sobie sprawy z tego, jak są ciągle przez nią określani. Vaughan bez publicystyki, w bardzo subtelny sposób, stawia pytania o to, co kolonialna przeszłość znaczy dla współczesnych Australijczyków, jak określa kraj, jego stosunki społeczne i zrozumienie samych siebie.
Piękno i prawda banału [Majmurek o „Moim wspaniałym życiu” i kinie Łukasza Grzegorzka]
czytaj także
Groza, groza, groza
2021 był kolejnym znakomitym rokiem dla horroru. Jak łatwo zgadnąć, twórcy gatunku często sięgali po tematy pandemiczne.
Widoczne były one choćby w dwóch brytyjskich filmach: Host Roba Savage’a i In the Earth Bena Wheatleya. Pierwszy to w całości zapis jednej sesji Zooma. Organizuje ją grupa znudzonych lockdownem przyjaciółek (i ich jeden przyjaciel). By urozmaicić sobie spędzany w przymusowej izolacji społecznej czas, młode kobiety zapraszają na seans medium, które ma wywołać ducha.
Coś jednak idzie nie tak, sesję nawiedza demoniczna obecność. Bez problemu przenosi się z jednego ekranu sesji na drugi, do mieszkań kolejnych biorących w niej udział osób. Okazuje się śmiertelnie niebezpiecznym zagrożeniem.
Savage’owi udało się w konwencji nadprzyrodzonego horroru znaleźć idealną metaforę dla ukazania nudy i lęków pierwszego etapu pandemii. Czasów, gdy jeszcze przed dostępem do szczepionek wszyscy uwięzieni byli w swoich domach w ramach lockdownów. Atakujące bohaterów demoniczne widmo staje się obrazem śmiertelnego wirusa, zagrożenia, które sprawia, że nawet domowa przestrzeń przestaje być obszarem, gdzie możemy czuć się bezpiecznie.
Drugi film rozgrywa się w świecie odmienionym przez tajemniczą zarazę. Gdzieś na odludziu w Anglii doktor Olivia Wendle prowadzi badania nad lokalną florą, być może zawierającą klucz do zwycięstwa nad epidemią. Od dawna nie daje jednak znaku życia. Na jej poszukiwanie wyrusza kiedyś blisko związany z nią mężczyzna, Martin Lowery.
Wheatley udatnie miesza różne konwencje horroru i porządki grozy. Obok postapokaliptycznego horroru pandemicznego, zakorzenionego w racjonalnym światopoglądzie naukowym, mamy w In the Earth horror folkowy – okolice, w których prowadzi badania doktor Wendle, były ulubionym miejscem aktywności czarownic, a wcześniej stanowiły ośrodek pogańskiego kultu natury.
Im dalej Martin zagłębia się w dosłowny i metaforyczny las, tym mniej z tego wszystkiego rozumie, a wraz z nim widz. Film zmienia się końcu w psychodeliczną fantasmagorię. Zostawia nas ona z tym, co w filmie grozy kluczowe i najbardziej cenne: poczuciem konfrontacji z tym, co prawdziwie nieludzkie, nienazywalne w ludzkich językach opisu.
Z niezwiązanych z pandemią filmów grozy na większą uwagę, niż ją otrzymała, zasługuje z pewnością wyprodukowana dla Netflixa trylogia Ulica strachu Leigh Janiak. Każdy z trzech składających się na nią filmów rozgrywa się w innym czasie: pierwszy w 1994, drugi w 1978, a trzeci w 1666 roku. Łączą je – na ile to możliwe – bohaterowie, główny wątek oraz miejsce akcji: przez stulecia niezdolne wyrwać się z biedy i brak szans na rozwój miasteczko Shayside, kiedyś podobno przeklęte przez wiedźmę.
Każdy z tych trzech filmów to hołd dla innego rodzaju horroru. Pierwszy dla autoreferencyjnego kina grozy lat 90., otwierająca go scena nawiązuje do najbardziej reprezentatywnego dla niego tytułu, Krzyku Wesa Cravena. Drugi osadzony jest w poetyce postkontrkulturowego horroru lat 70., głównym punktem odniesienia jest tu Piątek trzynastego. Trzeci to z kolei horror gotycki – Nowa Anglia, purytanie, czarownice, pakty w diabłem, te klimaty.
Najciekawsze w filmach Janiak jest jednak to, jak sprytnie przenicowują one ideologiczne założenia gatunku, jak odwracają obecne w jego konwencjach pary przeciwieństw, jak przechwytują gatunkowe tropy dla queerowej, progresywnej społecznie historii.
Prawdziwym źródłem zła okazuje się coś zupełnie innego, niż się nam z początku wydawało, a źródłem moralnego rozkładu Shayside jest bardzo konkretne politycznie i społecznie zło, utrzymujące strukturę amerykańskich nierówności. Takie polityczne operacje na kinie gatunkowym czasem wychodzą topornie, tu jednak udało się je przeprowadzić bardzo sprawnie.
Czytaj inne podsumowania 2021 roku: