Film, Weekend

Warto być Polką [o „Pani od polskiego”]

„Pani od polskiego” to zupełnie odklejona parodia kina historycznego, przesiąknięta słowiańską, bogoojczyźnianą, narodową mitologią.

Pani od polskiego – najnowszy film w reżyserii i według scenariusza Radosława Piwowarskiego – ma być „hołdem dla kobiet i opowieścią o przetrwaniu w ekstremalnych warunkach, opartą na autentycznych losach robotników przymusowych z czasów II wojny światowej”. Co prawda po weekendzie otwarcia dzieło to uplasowało się dopiero na 10. miejscu rodzimego box office’u, ale podobnie jak jeden z użytkowników popularnej platformy filmowej uważam, że jest ono „wybitne w każdym calu”.

Pierwsza po dwudziestoletniej przerwie fabuła Piwowarskiego – dedykowana „dziewczętom, którym wojna ukradła Młodość” – to turbopatriotyczny wojenny kicz w najlepszym możliwym wydaniu: do cna patriarchalny, skrajnie oderwany od rzeczywistości, z nieskrępowaną fabularną fantazją i kartonowymi postaciami. Jako koneserka tej gałęzi polskiego przemysłu filmowego z ręką na sercu przyznaję: czegoś tak doskonale złego nie widziałam od dawna.

Poeci i kowboje

Tytułowa bohaterka, nauczycielka Eliza (Sylwia Skrzypczak-Piękoś), w idealnie skrojonej garsonce i z gramofonem pod pachą przybywa do wsi Sosenka (dzisiejsza Białoruś), aby wspólną recytacją Katechizmu młodego Polaka wpajać młodzieży patriotyczne ideały (skojarzenia z Konopielką nieprzypadkowe). Na proces edukacyjny wyjątkowo odporny pozostaje Stach Iwaszko (Vitalik Havryla), z którym – na co wskazuje wspaniała scena gry wstępnej, czyli głośnej lektury Pana Tadeusza podczas przerzucania siana – romansuje kobieta. „Bądź poetą”, prosi go natchniona, co rusz domagając się także wyznania miłości „pełnym zdaniem”. Potrzeby i ambicje chłopak ma jednak inne („Nie chcę, wolę kowbojem”), co, podobnie jak szereg innych czynników, od początku źle wróży przyszłości tej relacji.

Cłek niepojęty [o serialu „Śleboda”]

Jak wielu mieszkających na wsi (i nie tylko) mężczyzn, Stach ma problem z alkoholem. Zamiast w klasie, przesiaduje w żydowskiej karczmie, z której Eliza próbuje go wyciągać, wjeżdżając mu na ambicję. „Osiem razy siedem, ile to?!” – dopytuje biesiadujących chłopów, nieudolnie pragnąc dowieść wyższości królowej nauk nad używkami. Scena ta świetnie koresponduje z rozpoznaniami dr. Sylwii Urbańskiej o statusie alkoholu na wsiach – istotnej roli, jaką odgrywa „w rytuałach pracy i wspólnotowości” oraz jego wszechobecnej „normalizacji”. Z tą ostatnią w Pani od polskiego mamy do czynienia nieustannie; jeśli czymś Stach zajmuje się aktywnie, to właśnie piciem.

Emilia Kunawicz, autorka wspomnień, na kanwie których powstał film, ma dwoje dzieci, w tym nastoletniego syna, Stacha, oraz męża – to właśnie on podczas pobytu na robotach popada w nałóg alkoholowy. W książkowym pierwowzorze trudy tej sytuacji kobieta opisuje wprost: „To był dla mnie gorzki rozdział życia. Czułam, jak oddala się ode mnie i niszczeje człowiek ukochany, ojciec mojego dziecka, towarzysz niedoli. Traciłam go, jak traci się człowieka zarażonego trądem, jak człowieka, którego mózg zaczyna toczyć rak. Już mnie nie rozumiał, uważał za wroga krępującego jego wolną wolę”. W filmowej wersji tej historii syn przemienia się w kochanka, a uzależnienie – w naturalny męski atrybut.

Filmowy narrator – a zarazem dorosły już syn bohaterki – bajronicznym głosem informuje nas z offu, że „wojna długo jeszcze nie dotarła do Sosenki”. Co ciekawe, gdy wreszcie do niej dociera, od razu przybiera postać esesmanów. Prowadzą oni okoliczną ludność żydowską leśną drogą w nieznane, przy akompaniamencie Hatikwy, dziewiętnastowiecznej pieśni, która w 1948 stanie się nieoficjalnym hymnem Izraela.

„To gdzie ja teraz będę kupować zeszyty i kredę?” – frasuje się Eliza, wraz ze Stachem obserwując milczący pochód z wysokości konia, na którym oboje siedzą podczas romantycznej przejażdżki. Dobrotliwy pan Baum nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale przynajmniej oddaje im dziecięcy wózek, przekonany, że polskiej parze przyda się o wiele bardziej.

Niedługo potem, po prywatnej lekcji walca angielskiego i kolejnych bezskutecznych próbach wyproszenia wyznania miłości, skąpaną w słońcu ceremonię pod dębem Jagiełły przerywają niepokojące odgłosy. „Burza?” – zastanawia się przytomnie Eliza. „Niemcy. W tych wąwozach zabijają Żydów”, odpowiada strapiony Stach. „To niemożliwe, nie powtarzaj bzdur!” – strofuje go panna młoda. Kto to widział, żeby Zagłada zakłócała słowiańskie zaślubiny.

Kobiecy los

Kolejną odsłonę wojny, toczącej się w charakterystycznym dla tego typu produkcji bezczasie, stanowią przymusowe wywózki Polaków na roboty do Rzeszy. Jak się okazuje, bogobojne wiejskie baby (wcześniej pojawiające się wyłącznie w scenie prowadzenia bydła) potępiają romans nauczycielki, a jej samej okazują jawną pogardę. Mija czasu mało wiele; na świat przychodzi syn pary. Wkrótce potem Eliza przywdziewa niebieską garsonkę, wsadza pierworodnego do „pożydowskiego” wózka i wyrusza pociągiem do Frankfurtu, aby odnaleźć ukochanego.

Przepustką do bezproblemowej podróży – prócz nienagannego stroju, manicure i znajomości niemieckiego – staje się znajomość liryków Heinego. Przybywszy do Rzeszy, Eliza przechodzi upokarzający proces higienizacji polskich robotnic; kuriozalna scena, w której grupa nagich Polek, modląc się głośno, stoi pod prysznicami w oczekiwaniu na brutalną dezynfekcję, to podręcznikowy przykład polonizacji Zagłady i zawłaszczania związanej z nią symboliki (znacząco różni się ona także od książkowego pierwowzoru). Nie zabrakło także heroiczno-narodowego twistu: protagonistka buntuje się przeciwko dehumanizującej procedurze i zapewnia nadzorującego esesmana, że jest nauczycielką i wesz nigdy nie miała. Za swój wybuch zostaje ukarana, ale przynajmniej nie była bierna.

Awans społeczny od podszewki. Najlepszym rozwiązaniem byłby komunizm?

Silnej i niezależnej” Elizie udaje się – wyjątkowo łatwo, lecz gdyby stawką tej gry było wierne odwzorowanie realiów historycznych, nie miałabym o czym pisać – odnaleźć Stacha w miejskiej rzeźni. Na przestrzeni około dziesięciu minut uzyskuje ona wszelkie niezbędne dokumenty i zgodę na pracę z ukochanym, wraz z robotnikami i robotnicami przymusowymi ogląda publiczną egzekucję młodego rodaka, który „zhańbił rasę” romansem z (odsyłaną właśnie do obozu) Niemką oraz przedstawia ukochanemu ich bezimienne dziecko. „Imię synowi wybiera ojciec”, objaśnia usłużnie, po czym, nie doczekawszy się reakcji, przejmuje inicjatywę: „Adaś, tak?”.

Tak oto cała trójka wyrusza do wyznaczonego gospodarstwa. W jednym z licznych momentów ekstatyczno-patriotycznego uniesienia protagonistka komentuje literę „P” przyszytą do ich strojów następująco: „Tylko Polacy są tak oznaczeni. Warto być Polką. Dumna jestem!”. Stach – nie po raz pierwszy zresztą – wyraźnie nie podziela jej entuzjazmu; pojawienie się na horyzoncie uczycielki-stalkerki z dzieckiem na rękach znacząco komplikuje bowiem jego plany.

„Oczy mnie bolą. Jak na ciebie patrzę to mnie bolą” – rzuca cierpko w stronę Elizy podczas prac w polu, po czym dodaje nadąsany: „Głodny jestem”. Do roboty, podobnie jak niegdyś do nauki, się nie rwie; uprawia regularne malkontenctwo i jeśli od czegoś nie stroni, to od unoszenia się honorem („Nie będzie mi Niemiec mówił, gdzie mam sikać!”), od alkoholu i innych kobiet, bo przysięgi złożonej pod dębem Jagiełły nie traktuje zbyt poważnie („Ani uczeń, ani mąż!” konstatuje rozgoryczona Eliza).

Polscy mężczyźni wydają się stworzeni do wyższych celów, niż utrzymanie rodziny i opieka nad dziećmi; w dodatku są predestynowani do buntu – przeciwko ilości i jakości otrzymywanego na robotach jedzenia, fizycznej pracy, wigilii bez opłatka (chociaż z obrusem w stodole), pokoi bez stołów i żarówek, niedostępności toalet. Hardo domagają się także zaległych wypłat za swoją (lub, jak w przypadku Stacha, cudzą) pracę.

Jędrki nasze dwa – o męskości i kobiecości w polskim kinie patriotycznym

Jak świat światem, patriarchat patriarchatem; natchniony synowski głos informuje nas więc, że nad relacją rodziców (od początku specyficzną) zbierają się czarne chmury. Ale, zdaje się sugerować, taki już kobiecy los: pokornie dźwigać swój krzyż, a najlepiej również krzyże wszystkich wokół. Fantazmat pokornej cierpiętnicy przybiera w Pani od polskiego gargantuiczne rozmiary i przynosi tragikomiczne efekty.

„Myjąc tysiąc talerzy, nuciła Chopina. Niemieckiemu porządkowi przeciwstawiała słowiańską przekorę”, charakteryzuje narrator niezłomną matkę-Polkę. Jeden z hitlerowców bierze ją nawet za Żydówkę, ale i z tej opresji wychodzi cało. Jeszcze tylko padnie ofiarą przemocy seksualnej, zostanie porzucona przez ukochanego i okradziona przez radzieckich żołnierzy (po raz pierwszy pojawiających się na ekranie w końcowej części filmu) i z kompletem traum będzie mogła wrócić na ojczyzny łono, by zapamiętale recytować Mickiewicza i błędnym wzrokiem wpatrywać się w biało-czerwoną flagę. Słowem: bohaterka totalna.

Szara gęś

Wydane w 1975 roku wspomnienia Emilii Kunawicz (1905–1989) – nauczycielki i pisarki, w czasie wojny robotnicy przymusowej – zatytułowane Szara gęś, trafiają w ręce Piwowarskiego niedługo po ich publikacji. W tytułowej roli pierwotnie planuje on obsadzić Krystynę Jandę. Jak stwierdza w jednym z wywiadów towarzyszących premierze ekranizacji: „Co parę lat sobie przypominałem, że ja muszę ten film zrobić. Wracałem do tematu. Robiłem jakąś wersję scenariusza, […] ale to nigdy nie było »to«. Chyba w końcu dojrzałem. Niech widzowie sami zdecydują, czy tak może wyglądać polski film historyczny”.

Trudno jednak mówić o filmie historycznym sensu stricto; to wojenne science fiction skąpane w jaskrawym, pompatyczno-patriotycznym sosie, imponująco nieudolne na każdym możliwym poziomie – historycznym, aktorskim, fabularnym i montażowym. Stopień odklejenia fabuły od historycznych realiów sprawia, że poszczególne sceny ogląda się na przemian z konsternacją i fascynacją; niemałą frajdę przynoszą też bezskuteczne próby umiejscowienia teleportujących się co rusz postaci w czasie i przestrzeni bądź zracjonalizowania ich działań.

Histeryczno-infantylna gra Skrzypczak-Piękoś wieńczy jednowymiarowe scenopisarskie dzieło: Eliza jawi się jako niestabilna emocjonalnie, oczadzona mickiewiczowskim romantyzmem ofiara toksycznej relacji, której – na co wskazuje kuriozalna scena finałowa – nie przepracowała przez resztę życia. Jedno z niewielu pytań zadanych jej w nadesłanym po latach liście z Chicago przypieczętowuje z kolei niedojrzałość i pretensjonalność Stacha jako pierwszoplanowej postaci męskiej, na rozpisanie której Piwowarski również nie miał żadnego sensownego pomysłu. Błękitnooki, blondwłosy ułan robi co chce, albo nie robi nic, zaś wpatrzona w niego jak w obrazek Eliza równocześnie matkuje mu i żebrze o uwagę, wytrwale znosząc wszelkie upokorzenia.

Pani od polskiego broni się jako wyśmienita rozrywka, zupełnie odklejona parodia kina historycznego, przesiąknięta słowiańską, bogoojczyźnianą, narodową mitologią. Obejrzawszy ten film dwukrotnie w ciągu dwóch dni, wciąż nie potrafię wyjść z podziwu. Ani tym bardziej wziąć na poważnie deklaracji Piwowarskiego o dekadach „dojrzewania” do hagiograficznej opowieści o przygodach orędowniczki patriarchatu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Aleksandra Kumala
Aleksandra Kumala
Kulturoznawczyni, doktorka nauk humanistycznych
Kulturoznawczyni, doktorka nauk humanistycznych UJ. Naukowo zajmuje się (nie)pamięcią wojny i Zagłady, a zwłaszcza reprezentacjami nieheteronormatywności w obozach koncentracyjnych. Publikuje teksty poświęcone literaturze, filmom i serialom.
Zamknij