Brytyjski premier zapewnił Hitlera, że osobiście nie ma nic przeciwko oderwaniu Sudetów od Czechosłowacji. Nie może jednak dać ostatecznej odpowiedzi bez konsultacji z własnymi ministrami, lordem Runcimanem i Francuzami. O Czechach nawet się nie zająknął.
Fragment książki Kiedy wybuchnie wojna. 1938. Studium kryzysu. W pierwszej połowie 2024 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się kolejna książka prof. Piotra M. Majewskiego, Rzecz o kolaboracji.
15 WRZEŚNIA, CZWARTEK, OBERSALZBERG
Nowoczesny dwusilnikowy lockheed electra Brytyjskich Linii Lotniczych wystartował z londyńskiego lotniska Heston o 8.30. Na jego pokładzie oprócz trzyosobowej załogi i Neville’a Chamberlaina byli jeszcze zausznik premiera Horace Wilson oraz William Strang, wysoki urzędnik Foreign Office. Po mniej więcej czterech godzinach maszyna wylądowała w Oberwiesenfeld pod Monachium. Brytyjski premier jako pierwszy zszedł na płytę lotniska.
„Naprawdę dobrze zniosłem lot, chociaż przez część drogi mieliśmy złą pogodę” – powiedział przyjaźnie do witającego go von Ribbentropa, mimo że szczerze go nie znosił. Miał niezwykle przydatną w polityce umiejętność hermetycznego oddzielania tego, co robił, od tego, co naprawdę odczuwał.
Ze względu na trudne warunki atmosferyczne wbrew początkowym planom, które przewidywały lot aż do Berchtesgaden, dalej pojechali specjalnym pociągiem przysłanym przez Führera. Za oknami wagonu restauracyjnego, gdzie podano gościom posiłek, nieustannie przesuwały się transporty wojskowe. Żołnierze w świeżo wyfasowanych mundurach barwy feldgrau i lawety kolejowe najeżone lufami artylerii nie pozwalały zapomnieć, że Europa znajduje się na krawędzi wojny.
Ostatni odcinek trasy – kręte alpejskie drogi pomiędzy Berchtesgaden a Obersalzbergiem – Anglicy pokonali samochodami w zacinającym deszczu i schodzącej z górskich wierzchołków mgle. Mimo ponurej aury Chamberlain nie miał jednak poczucia, że zmierza do Canossy. Jechał z błogosławieństwem gabinetu i przywódców opozycji. Jego podróż przyjęły z zadowoleniem krajowa opinia publiczna i rządy dominiów. (Australia, Kanada, Nowa Zelandia i Związek Południowej Afryki już wcześniej wyraźnie dawały do zrozumienia, że nie wezmą udziału w kolejnym europejskim konflikcie).
Szef brytyjskiego rządu niewzruszenie wierzył na dodatek w słuszność własnych działań. Wbrew temu, co myśleli Czesi, nie był wcale słaby i uległy, lecz zdecydowany i konsekwentny. Nie należał do polityków, którzy ustąpią choćby o cal, gdy uważają, że racja leży po ich stronie. Problem nie polegał również na tym, że Chamberlain zamierzał zapobiec wojnie za wszelką cenę; chodziło o to, że był gotowy zrobić to za cenę Czechosłowacji.
Nie chciał dopuścić do kolejnej światowej katastrofy, która mogła nastąpić lada chwila tylko dlatego, że gdzieś w odległej Europie Środkowej, gdzie Wielka Brytania nie miała właściwie żadnych bezpośrednich interesów, jeden naród odmawiał trzem milionom ludzi innej narodowości prawa do samostanowienia. Premier nie walczył w czasie Wielkiej Wojny, ale jak każdy dorosły Anglik wiedział, jak straszną cenę jego ojczyzna zapłaciła wówczas za zwycięstwo. Argumenty dotyczące nienaruszalności istniejących od tysiąca lat granic zupełnie do niego nie przemawiały. Skoro Londyn mógł się zgodzić na secesję Irlandczyków, dlaczego Czesi mieliby odmawiać tego samego Niemcom sudeckim?
Stopniowalność kolaboracji, stopniowalność oporu [rozmowa z Piotrem M. Majewskim]
czytaj także
Były też inne, boleśnie pragmatyczne względy. Chamberlain uważał, że jego kraj jest zupełnie nieprzygotowany do wojny. Miał w tym swój udział, bo przez lata jako kanclerz skarbu konsekwentnie sprzeciwiał się zwiększeniu wydatków na zbrojenia, fakt pozostawał jednak faktem. Tymczasem wywiad przynosił coraz bardziej pesymistyczne doniesienia o rosnącej z miesiąca na miesiąc potędze niemieckiej armii. Tajne raporty, które trafiały na Downing Street 10, przestrzegały zwłaszcza przed niszczycielską siłą Luftwaffe. Tylko w Londynie już pierwszego tygodnia wojny mogłoby według nich zginąć w nalotach bombowych nawet sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Tymczasem program rozbudowy lotnictwa, który premier postanowił wdrożyć po Anschlussie, znajdował się wciąż w powijakach.
Co gorsza, należało się spodziewać, że w sukurs Rzeszy wcześniej czy później przyjdą zaprzyjaźnione z nią Włochy. W takiej konfiguracji, chłodno kalkulował Chamberlain, Wielką Brytanię i Francję czeka w najlepszym razie kolejna długa i wyniszczająca wojna. Kto wie, jak się zakończy i czy Czechom uda się w ostatecznym rozrachunku utrzymać Sudety? A skoro tak, czy jest racjonalne, aby z ich powodu ryzykować światowy konflikt?
Kiedy mercedes wiozący brytyjskiego premiera dotarł wreszcie na Obersalzbergu, Führer czekał już na swojego gościa u podnóża prowadzących do rezydencji schodów. Tym razem, inaczej niż jedenaście miesięcy wcześniej, gdy gościł lorda Halifaxa, miał na sobie nie smoking, lecz brązowy mundur partyjny z czerwoną opaską ze swastyką na ramieniu. Chamberlainowi wyraz jego twarzy wydał się „raczej nieprzyjemny”, a cała jego osoba – pospolita. „Nie zwróciłabyś na niego uwagi w tłumie – pisał później do siostry – i wzięłabyś go za malarza pokojowego, którym był kiedyś”.
czytaj także
Szef brytyjskiego rządu ubrany był jak zwykle w ciemny trzyczęściowy garnitur i płaszcz, spod których wyzierał wysoki, sztywny i co najmniej od dwudziestu lat niemodny kołnierzyk, nazywany w Niemczech potocznie Vatermörder, mordercą ojców. W ręku trzymał parasol i kapelusz. Jak zawsze sprawiał wrażenie surowego i nieprzystępnego. Wchodząc wspólnie po schodach, strzeżonych przez wyprężonych na baczność esesmanów, wyglądali jak alegoria spotkania dziewiętnastowiecznego konserwatyzmu z dwudziestowiecznym totalitaryzmem.
Niemcy przyjęli angielskich gości w tak zwanym wielkim pokoju, monumentalnym pomieszczeniu z drewnianym kasetonowym sufitem, kamiennym kominkiem i ogromnym oknem z widokiem na zachmurzone Alpy. Przypominał osobliwe skrzyżowanie górskiego schroniska z marną imitacją renesansowego zamku. Purytański Chamberlain ze zgorszeniem odnotował w pamięci, że na ścianie tuż nad nim wisiał wielki akt kobiecy. Hitler sprawił na gościu wrażenie raczej nieśmiałego. Small talk, który usiłował prowadzić Anglik, niespecjalnie się kleił.
– Często słyszałem o tym pokoju, lecz jest on znacznie większy, niż się spodziewałem – rozpoczął banalną uwagą premier.
– W Anglii macie przecież wielkie pokoje – niezbyt przyjaźnie odparł wyraźnie spięty dyktator.
– Musi pan zatem przybyć i zobaczyć kilka z nich – grzecznie zaproponował gość.
– Z pewnością zostałbym przyjęty wrogimi demonstracjami – burknął Hitler.
– No cóż, być może rozsądnie byłoby wybrać odpowiedni moment.
– Chamberlainowi udało się chyba nieco rozluźnić atmosferę, bo przez twarz niemieckiego dyktatora przebiegł grymas uśmiechu.
Obaj politycy wyraźnie chcieli jak najszybciej przejść do rzeczy, bo gdy tylko dopili herbatę, brytyjski premier przerwał kurtuazyjne konwenanse i zaproponował, aby porozmawiali w cztery oczy. Dyktator wyraził zgodę; zastrzegł tylko czujnie, że musi towarzyszyć im doktor Schmidt. Bez niego by się nie porozumieli: Hitler nie mówił w żadnym języku obcym, a brytyjski premier, choć nie znał niemieckiego, nie przywiózł ze sobą nikogo w charakterze własnego tłumacza.
Chamberlain na pewno się ucieszył, że udało się ominąć szefa niemieckiej dyplomacji. Rozmowy z von Ribbentropem od dawna go frustrowały. „Jest tak głupi, tak powierzchowny, tak skoncentrowany na sobie i zadowolony z siebie, tak zupełnie pozbawiony możliwości intelektualnych, że wydaje się nigdy nie przyjmować tego, co się do niego mówi” – scharakteryzował go kiedyś siostrze.
Urażony minister spraw zagranicznych Rzeszy ze złością obserwował, jak obaj przywódcy udają się na piętro do gabinetu dyktatora. Anglik zauważył, że w korytarzu wisiało jeszcze więcej aktów, za to w pokoju, w którym mieli rozmawiać, powiało ascetyzmem: piec, sofa, trzy krzesła i mały stolik, a na nim dwie butelki wody mineralnej. Führer nie poczęstował nią jednak swojego gościa, mimo że rozmawiali przez trzy godziny.
Gdy znaleźli się już sami, Chamberlain zaproponował:
– Chętnie powitałbym możliwość otwartej rozmowy, aby zobaczyć, na czym stoimy.
Chciał odłożyć do następnego dnia kwestię czechosłowacką i na razie dokonać ogólniejszej wymiany poglądów. Hitler nie zamierzał jednak czekać.
– Lepiej będzie, gdy zaczniemy od razu – oświadczył. – Zginęło już trzystu Niemców sudeckich, a wielokrotnie więcej zostało rannych. Liczbę ofiar ostatnich rozruchów w Czechosłowacji, które sam zresztą nakazał sprowokować, zawyżył mniej więcej dwudziestokrotnie.
– Dobrze. Proszę zatem kontynuować – zgodził się bez entuzjazmu Anglik.
Hitler rozpoczął długą tyradę o sobie, Niemczech i narodowym socjalizmie. Nie jest dyktatorem, nie zdobył władzy siłą, wyraża wolę narodu i musi bronić jego interesów. Od młodości ma obsesję na punkcie jedności Niemiec, lecz nie zamierza wyciągać ręki po wszystkie obszary, na których mieszkają Niemcy. Potrafił porozumieć się w sprawie granic z Polską i Francją, zagwarantował je także Belgii i Holandii. Nawet Kłajpedy nie uważa za problem, o ile tylko Litwini będą respektować jej status. Występujący w roli tłumacza Schmidt zauważył, że z każdym zdaniem Führer coraz bardziej się ekscytował, zupełnie jak na Parteitagu.
czytaj także
Chamberlain słuchał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Ożywił się, gdy Hitler dał do zrozumienia, że jest gotowy zerwać układ dotyczący flot wojennych, ponieważ Wielka Brytania bierze pod uwagę wystąpienie po stronie Czechosłowacji.
– Czy Führer ma na myśli wypowiedzenie traktatu, zanim przystąpimy do wojny? – zapytał rzeczowo.
– Tak byłoby uczciwiej, jeżeli jedna ze stron grozi drugiej wojną – przytaknął dyktator.
Anglik usiłował wytłumaczyć mu różnicę pomiędzy groźbą a ostrzeżeniem, Hitler jednak jej nie dostrzegał. Chamberlain darował sobie jałowe polemiki. Nie po to przemierzył pół Europy, by spierać się o takie szczegóły.
Hitler skupił się teraz na Czechosłowacji. Za wszelką cenę doprowadzi do powrotu trzech milionów tamtejszych Niemców do Rzeszy, nawet za cenę wojny. Powtórzył to kilka razy. Ma czterdzieści dziewięć lat i jeśli Niemcy, oczywiście wbrew swojej woli, mają zostać wciągnięte z powodu Czechosłowacji w światowy konflikt, chce, aby stało się to jak najszybciej, gdy jest jeszcze w pełni sił. Anglik przerwał mu:
– Proszę zaczekać minutę; to kwestia, w której chcę mieć jasność i wytłumaczę dlaczego. Mówi pan, że trzy miliony Niemców sudeckich muszą zostać włączone do Rzeszy. Czy to pana usatysfakcjonuje i nie ma już nic innego, czego by pan chciał? Pytam, bo wiele osób myśli, że chce pan rozczłonkować Czechosłowację.
Dyktator odpowiedział gwałtowną filipiką. Zawsze był zwolennikiem jednolitości rasowej, więc nie życzy sobie w Rzeszy żadnych Czechów. Wszystko, czego się domaga, to Niemcy sudeccy. Nie pozwoli jednak, aby – ujął to obrazowo – Czechosłowacja pozostała włócznią tkwiącą w boku Niemiec; będzie więc musiała zerwać sojusz ze Związkiem Radzieckim.
czytaj także
– Załóżmy, że zostanie to zmienione… – dociekał Anglik. – Czy to rozwiązuje pańskie problemy?
Hitler zręcznie uchylił się od odpowiedzi. Zamiast niej wygłosił wywód o zamieszkujących Czechosłowację Polakach, Węgrach, Ukraińcach oraz Słowakach, którzy z pewnością zechcą uwolnić się spod czeskiego panowania.
– To, co pozostanie, będzie zbyt małe, abym sobie tym zaprzątał głowę – zakończył z nieukrywaną pogardą dla Czechów.
Chamberlain wykorzystał ten moment, aby przejąć inicjatywę:
– Dobrze, przedstawił pan całkiem jasno pański punkt widzenia. Teraz go powtórzę, aby się przekonać, że dobrze pana zrozumiałem.
Gdy brytyjski premier doszedł w swej rekapitulacji do kwestii sojuszy, dyktator przerwał mu zniecierpliwiony. Powtórzył, że Czechosłowacja i tak się rozpadnie, gdyż inne narodowości pójdą w ślady Niemców sudeckich. Nie odmówił sobie przy tym wyraźnej złośliwości. Jak w ogóle państwa demokratyczne mogą sprzeciwiać się prawu do samostanowienia, skoro same wymyśliły tę zasadę?
Chamberlain zignorował tę zaczepkę.
– Jako człowiek praktyczny, niemający uprzedzeń względem teoretycznych podstaw secesji, widzę jednak poważne trudności praktyczne związane z odłączeniem się Niemców sudeckich… – stwierdził. – Chodzi o wyznaczenie granicy na terenach, gdzie ludność czeska i niemiecka zamieszkuje w sposób przemieszany – sprecyzował.
Hitler nie chciał nawet słyszeć o żadnych trudnościach; ziemie zamieszkiwane w większości przez Niemców mają po prostu zostać oddane Rzeszy – zakomunikował. Narastała w nim agresja.
– Ja chcę rozmawiać o konkretach. Zabitych zostało trzystu Niemców sudeckich i taki stan rzeczy nie może dłużej trwać! Sprawa musi zostać rozwiązana natychmiast! Jestem zdeterminowany, by ją rozwiązać. Nie obchodzi mnie, czy wojna wybuchnie, czy nie! Jestem zdeterminowany rozwiązać ją jak najszybciej. Jestem raczej gotowy zaryzykować wojnę niż pozwolić, by to się ciągnęło!
Brytyjski premier wtrącił coś o konieczności powstrzymania się od użycia siły, jednak tylko rozwścieczył Führera.
– Przemoc, kto mówi o przemocy? Herr Benesch używa przemocy wobec moich rodaków w kraju sudeckim! To nie ja, lecz Herr Benesch ogłosił w maju mobilizację! – krzyczał. – Nie pozwolę dłużej się błagać. Jak najszybciej z własnej inicjatywy ureguluję tę kwestię tak albo inaczej! – zapowiedział złowrogo.
Tłumaczowi, który był świadkiem furii dyktatora, utkwiło w pamięci, że za oknem, niczym w marnym melodramacie, rozpętała się właśnie górska ulewa i ponuro wył wiatr. Hitlerowi puściły już wszystkie hamulce. Wyzywał Czechów od okrutników i tchórzy, wyszydzał ich jako mało wartościowy naród, któremu zachciało się uciskać Niemców. Odrzucił oczywiście propozycję Chamberlaina, aby wspólnie wystosowali do obu stron konfliktu apel o powstrzymanie się od użycia siły.
Anglik, według swojej późniejszej relacji, poczuł w tym momencie some annoyance, pewną irytację. Nie dał jednak nic po sobie poznać i z pozornym spokojem odpowiedział:
– Skoro Führer jest zdeterminowany, aby rozwiązać tę sprawę siłą, nie czekając na dyskusję pomiędzy nami, dlaczego mnie tu zapraszał? Straciłem tylko czas.
To rzeczowe pytanie wyraźnie skonsternowało dyktatora. Doktor Schmidt odniósł wrażenie, że Hitler przez chwilę się wahał, czy już teraz nie spuścić z uwięzi psów wojny, ale w ułamku sekundy uspokoił się i całkowicie opanowany odparł:
– Dobrze, jeśli rząd brytyjski jest gotów zaakceptować co do zasady ideę secesji i to ogłosić, być może istnieje szansa na dalsze rozmowy. Jeśli powie mi pan, że rząd brytyjski nie akceptuje secesji co do zasady, zgadzam się, że nie ma sensu kontynuować naszej konwersacji.
Brytyjski premier zapewnił, że osobiście nie ma nic przeciwko oderwaniu Sudetów od Czechosłowacji. Nie może jednak dać ostatecznej odpowiedzi bez konsultacji z własnymi ministrami, lordem Runcimanem i Francuzami. (O Czechach nawet się nie zająknął). Zaproponował, aby odłożyć ostateczne ustalenia do czasu, aż uda mu się porozumieć ze wszystkimi wymienionymi osobami. Führer przystał na to zaskakująco łatwo. Wspaniałomyślnie obiecał, że wstrzyma się jeszcze z wydaniem rozkazu napaści na Czechosłowację, oczywiście pod warunkiem, że nie dojdzie do żadnych nowych incydentów. Kryzys został chwilowo zażegnany.
czytaj także
Około dwudziestej Chamberlain i jego towarzysze pożegnali się i w towarzystwie tłumacza odjechali z Berghofu. Nocowali w Berchtesgaden, w tamtejszym Grand Hotelu. Hitler spodziewał się, że następnego dnia odwiedzą go ponownie. Był teraz w świetnym nastroju i bardzo chciał pokazać Anglikom panoramę Alp. Dowiedziawszy się, że zamierzają wracać z samego ranka do Londynu, powiedział wyraźnie rozczarowany: „Och, w porządku, ale kiedy to wszystko już się skończy, musi pan znowu przyjechać, a ja zabiorę pana do mojej herbaciarni na wierzchołku góry”. Była ona ekstrawaganckim prezentem, który z wyprzedzeniem otrzymał od partii na pięćdziesiąte urodziny, i miał wielką ochotę się nią pochwalić.
Chamberlainowi niedane było jednak już nigdy powrócić do Berghofu. Równo dwadzieścia cztery godziny od wylądowania w Monachium lockheed electra z brytyjskim premierem na pokładzie wystartował z lotniska Oberwiesenfeld i wziął kurs na Londyn. Mikrofony radiowe zarejestrowały, jak na pożegnanie powiedział dwornie do von Ribbentropa „Au revoir”, ten jednak w odpowiedzi tylko zaśmiał się ironicznie.
Neville Chamberlain wracał do kraju z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Tłumy Niemców wiwatujących na jego cześć w Monachium i bawarskich miasteczkach wyraźnie mu pochlebiały. Jego próżność mile łechtały również przychodzące na Downing Street 10 listy dziękczynne, kosze kwiatów i prezenty (wśród nich komplet wędek i złoty zegarek od pewnego holenderskiego wielbiciela, jak skrupulatnie relacjonował siostrze). Zachód, tak samo jak brytyjski premier, najwyraźniej nie chciał wojny.
Niemcy obawiali się, że buntownicza postawa Polaków może być zaraźliwa
czytaj także
Nic nie wskazuje natomiast, by Chamberlain przejmował się odczuciami Czechów. Nawet jeśli w głębi duszy trochę im współczuł, racjonalna część jego osobowości nie pozwalała mu tego przyznać. Byli małym narodem i musieli się podporządkować dla dobra innych, potężniejszych od siebie. Podobnie zresztą podchodziła do sprawy większość Anglików. Frank Ashton-Gwatkin z misji lorda Runcimana nie odmówił sobie ironicznego komentarza na temat sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie Czechosłowacja i jej prezydent, nazywany przez niego Edziem albo Fasolą. Tym razem dokonał trawestacji monologu Homara z Alicji w Krainie Czarów:
(Z przeprosinami dla Lewisa Carrolla)
Gdym był w Berchtesgaden, widziałem przelotnie
Jak Adolf i Edzio dzielili się tortem.
Adolf polewę chciał, nadzienie i spód,
Edziowi zostałyby talerz i głód;
Gdy Adolf apetytu wciąż nie mógł nasycić,
Zgodzono się grzecznie, by ciasta kęs chwycił.
W tym czasie on jednak, chcąc przybrać na wadze,
Fasolę z bekonem zajadał już w Pradze.
Były to prorocze słowa. Ani Ashton-Gwatkin, ani brytyjski premier nie brali jednak pod uwagę, że apetyt Adolfa może wzrosnąć w miarę jedzenia, i po skonsumowaniu w Pradze Fasoli Führer zechce sięgnąć po kolejne dania. Tymczasem w gronie bliskich współpracowników dyktator przechwalał się właśnie, jak zagnał w kozi róg Chamberlaina, i snuł plany nowych podbojów. Nie ukrywał, że wciąż marzy mu się wielka wojna.
czytaj także
17 WRZEŚNIA, SOBOTA, PRAGA. ZAMEK, SIEDZIBA PREZYDENTA REPUBLIKI
Od poniedziałkowej mowy Hitlera czechosłowaccy wojskowi żyli w przekonaniu, że nieprzyjaciel może praktycznie w każdej chwili uderzyć na Republikę. Rebelię wywołaną przez Niemców sudeckich udało się wprawdzie stosunkowo szybko stłumić, ale nikt się nie łudził, że niebezpieczeństwo zostało w ten sposób zażegnane. Wywiad nieustannie donosił o kolejnych dywizjach Wehrmachtu koncentrujących się w pobliżu czechosłowackich granic. Podejrzane ruchy wojsk zauważono także na Węgrzech. Tym razem nie wchodziła w grę jakakolwiek pomyłka albo déformation profesionelle oficerów.
Armia czechosłowacka miała pod bronią trzysta osiemdziesiąt trzy tysiące żołnierzy. Ta imponująca jak na niespełna piętnastomilionowy kraj liczba zdecydowanie nie wystarczała jednak, by stawić czoła najeźdźcy. O obronie państwa nie dało się poważnie myśleć bez przeprowadzenia mobilizacji powszechnej. Szef Sztabu Głównego generał Ludvík Krejčí uporczywie próbował uzmysłowić to od kilku dni politykom. Memorandum, które przedłożył im 15 września, przewidywało powołanie, na podobnej zasadzie jak w maju, przynajmniej jednego rocznika rezerwistów. Prezydent Beneš stanowczo wykluczył jednak taką możliwość. Wiadomo: jeden nieostrożny ruch i Czechosłowacja znów zostanie oskarżona o lekkomyślne prowokowanie Hitlera.
Generał Krejčí nie dawał za wygraną. Dodatkowy kontyngent rezerwistów był niezbędny również ze względu na wielonarodowy charakter armii. Nikt nie wiedział, jak zachowają się żołnierze narodowości niemieckiej, więc w miarę możliwości starano się nie dawać im broni do ręki. Obawy nie były bezzasadne. Kilka godzin po tym, jak szef sztabu przekazał swój elaborat ministrowi obrony narodowej, niemiecki szeregowy pełniący służbę wartowniczą w Gossengrün pod Falknovem zastrzelił z zasadzki czterech czeskich towarzyszy broni; kolejny żołnierz zginął, a kilku dalszych zostało rannych, zanim osaczony zamachowiec odebrał sobie życie strzałem z karabinu.
czytaj także
Szef Sztabu Głównego miał niewątpliwie w pamięci ten incydent, gdy 17 września zameldował się na Zamku, aby uświadomić Benešowi powagę sytuacji. Prezydent i tym razem nie chciał się zgodzić na żadne nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Mimo wszystkiego, co zrobił dla obronności kraju, armię traktował zaledwie jak jedno z wielu narzędzi prowadzenia polityki – i to wcale nie najważniejsze. Generałowie mieli wykonywać rozkazy, a nie decydować, co leży w interesie Republiki. Uważał ich za kogoś w rodzaju inżynierów, którym powierza się wykonanie określonych zadań bez konieczności wtajemniczania ich w funkcjonowanie całej maszynerii państwa.
Beneš zrozumiał, że sytuacja musi być naprawdę poważna, dopiero wtedy, gdy szef Sztabu Głównego zagroził podaniem się do dymisji. Czterdziestoośmioletni Krejčí był zbyt zrównoważonym i odpowiedzialnym oficerem, aby pozwolić sobie na gesty bez pokrycia. Nie sprawiał może wrażenia boga wojny, ale wyróżniał się rozwagą, rzetelnością i pracowitością. Miał wiele zdrowego chłopskiego rozsądku. Do tej pory zawsze zachowywał się prostolinijnie i lojalnie w stosunku do cywilnych władz Republiki. Prezydent nie przyjął jego dymisji, ale nie mógł zlekceważyć jej powodów. W drodze kompromisu ustalono, że pod broń powołany zostanie na razie jeden rocznik rezerwistów. O 16.30 czechosłowacki Sztab Główny rozesłał do wszystkich jednostek wojskowych hasło „TATRY”. Armia miała się wkrótce powiększyć o kolejnych osiemdziesiąt osiem tysięcy żołnierzy.
**
Do wojny przygotowywała się również Rzesza, i to nie tylko kontynuując koncentrację dywizji Wehrmachtu wzdłuż czechosłowackich granic. Hitler obiecał wprawdzie Chamberlainowi w Obersalzbergu, że na razie nie wyda rozkazu ataku na Czechosłowację, ale nie należał do ludzi, którzy sztywno trzymają się takich zobowiązań. W tym samym czasie, w którym generał Krejčí dyskutował w Pradze z prezydentem Benešem, Führer nakazał utworzyć Sudetendeutsches Freikorps, ochotniczą formację składającą się ze zbiegłych z Czechosłowacji Niemców sudeckich. Na jej czele stanął Konrad Henlein. Freikorps miał odtąd nękać Republikę uciążliwymi napadami na posterunki graniczne i celne, strażnice żandarmerii i obiekty wojskowe. W razie potrzeby jego członkowie, wyposażeni i uzbrojeni przez Rzeszę, wycofywali się na jej terytorium. Władze niemieckie oczywiście wypierały się, by miały z nimi cokolwiek wspólnego. Prawda, o której mawia się, że jest pierwszą ofiarą każdej wojny, zginęła w tym przypadku na długo przed rozpoczęciem regularnych działań zbrojnych.
**
Piotr M. Majewski – historyk dziejów najnowszych, pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2009–2017 był zastępcą dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, gdzie odpowiadał za przygotowanie wystawy głównej. Specjalizuje się w historii Czechosłowacji i stosunkach czesko-niemieckich w XX w. Laureat Nagrody Klio, finalista Literackiej Nagrody „Nike”.