Polska B, C i D to było przez wiele lat 70–80 procent naszego kraju, a w XIX wieku pewnie więcej niż 90 procent. Z Polski A nie ucieka się tak często, raczej wyjeżdża na stypendium. Michał Sutowski rozmawia z Ewą Winnicką, autorką książki „Greenpoint”.
Michał Sutowski: Z książki Greenpoint. Kroniki Małej Polski można wysnuć wniosek, że ta nowojorska dzielnica to jest wyjątkowo nieszczęśliwe miejsce do emigracji. O wyjazdach Polaków do RFN czy Szwecji czyta się, mam wrażenie, dużo mniej dramatyczne historie. A tutaj jest niemal zawsze obraz nędzy i rozpaczy.
Ewa Winnicka: Dyskutowałabym: emigracja zawsze jest silnym doświadczeniem, formującym, którego jakości i głębi nie można przewidzieć. A priori nie wiesz, co będzie dla ciebie znaczyć wyjazd, jak na ciebie wpłynie zmiana całego ekosystemu. Kiedy przed laty pisałam Angoli, książkę o emigrantach w Wielkiej Brytanii, to im wcale nie dlatego było ciężko, że autobusy na Wyspach jeżdżą nie po tej stronie co trzeba i że ludzie mówią w innym języku, tylko że kraj, który jest geograficznie tak blisko, jest zarazem totalnie egzotyczny.
W sensie?
Różni nas historia, stosunek do państwa, zaufanie do jego struktur i siebie nawzajem. Po 2,5 godzinach lotu, a to jest krócej niż trasa z Warszawy do Częstochowy samochodem, zaczynasz funkcjonować w zupełnie nowych okolicznościach, na nowych warunkach. I tego przeżycia nie wyłapie się w standardowych pytaniach o to, czy imigrant uważa, że odniósł sukces.
„Czy żyje się panu/pani lepiej, niż żył(a)by pan(i) w Polsce”?
Tak, mam większy metraż mieszkania. Tak, mogę częściej w miesiącu wyjść do knajpy. Nie, nie chciałabym wrócić do Polski. Ale w tych odpowiedziach nie mieszczą się pełne emocji historie urządzania się za granicą, począwszy od trudów szukania partnerów życiowych, po stosunki w pracy i narzekania, że koledzy tubylcy nie są tak entuzjastyczni na nasz widok, jak na to zasługujemy. Bo przecież Pułaski i Kościuszko, bo bitwa o Anglię…
Emigracja do Wielkiej Brytanii jako naturalny eksperyment edukacyjny
czytaj także
Rozumiem, że trudno zmierzyć liczbami jakość doświadczenia i sukces czy porażkę, a dowody anegdotyczne to nie dowody. Niemniej czy można powiedzieć, że na Greenpoincie było „tak ogólnie” lepiej czy gorzej niż w innych popularnych wśród Polek i Polaków miejscach?
W Ameryce problemy były podobne, z tym że Ameryka jest silnie obciążona własnym mitem. Tam się jedzie po złoto, po wielki sukces. A do tego od końca lat 70. do Ameryki jechało się najczęściej jako pracownik bez papierów, a więc i bez praw, który czuł się tam cały czas niepewnie, z zasady był gorzej traktowany, tkwił w takim… półżyciu. Nie mógł się wychylać.
Czyli wszędzie jest tak samo trudno, ale w USA rozdźwięk między nadziejami a realiami był większy? A oczekiwania silniej rozbudzone?
Ten dysonans był problemem, ale akurat w przypadku Ameryki sen miał szansę spełnienia się, znacznie większą niż np. w skostniałej społecznie, zamkniętej klasowo Wielkiej Brytanii.
Ale już poziom życia choćby w RFN był chyba wyższy dla wyjeżdżających w latach 70. i 80.
Tak, zwłaszcza gdy mogłeś wylegitymować się odpowiednim pochodzeniem. Urodziłam się w Sosnowcu, jako dziecko zazdrościłam moim kolegom, którzy mieszkali blisko, za Przemszą, których rodzice i dziadkowie urodzili się na terenach przynależnych Rzeszy czy na ziemiach zaboru pruskiego. Tam ciągle ktoś wyjeżdżał do pracy do tzw. Rajchu, niedaleko i zaraz wracał z walizką zachodnich marek. Nie znam historii tych migracji, ale też myślę, że one mogły być łatwiejsze. Przede wszystkim odwracalne.
Ameryka mniej różnicowała przybyszów?
Mniej. Zresztą dla każdej kolejnej fali i dla każdego z osobna ten amerykański sen mógł znaczyć co innego, w książce opisuję historię obejmującą ponad półtora wieku. Kiedy w XIX wieku ludzie uciekali od pańszczyzny, to wszystko wydawało się od niej lepsze, choć oczywiście dystans cywilizacyjny przerażał niesłychanie. Cytuję pamiętnik, którego autor opuszczający zabór rosyjski pisze, że Nowy Jork jest miastem brzydkim, ma domy brązowe i za wysokie, aż strach chodzić ulicami. Jednocześnie materialnie ci ludzie funkcjonują dużo lepiej, niż uważali, że funkcjonowaliby w ówczesnej ojczyźnie. Są najczęściej zadowoleni ze swojego życia, choć zawsze można zapytać, czy nie racjonalizują dokonanego wyboru i poświęceń.
Reportaż nie może być tylko osobistą terapią [rozmowa z Anną Pamułą]
czytaj także
Rozumiem, że jak ktoś uciekał od nędzy galicyjskiej wsi czy z Podlasia, to nie musiał sobie niczego racjonalizować. Jeszcze w II Rzeczpospolitej były 4 miliony ludzi zbędnych i zdarzał się głód na wsi, ale później? Opisy warunków, w jakich żyją już powojenni przybysze z Polski, bardzo często sugerują, że tam bywa gorzej niż na średnim poziomie PRL. Stąd moje pytanie: piszesz na początku, że Greenpoint to jest „syrop z Polski”, ale może to raczej syrop z Polski B, C i D, a nie całej? Doprawiony tylko anegdotami o koncertach Maryli Rodowicz czy erotycznych ekscesach Jacka Kaczmarskiego…
Przez lata krążyły opowieści o luminarzach polskiej kultury, którzy, kiedy akurat mieli kasę, zadawali szyku na Manhattanie, ale jak chcieli się tanio nawalić, to jechali do polskiej dzielnicy. Pisarstwo uczestniczące w bardzo podrzędnych lokalach i mieszkaniach uprawiał np. autor Szczuropolaków Edward Redliński, krążyły historie o literatach, aktorach i wokalistach widywanych w dzielnicy. Moja bohaterka Beata, właścicielka delikatesów, opowiadała o Tadeuszu Droździe, który próbował uszczypnąć ją w tyłek i został wyproszony z baru przez jej znajomych.
Myślał, że jemu wolno?
Oni bardzo często traktowali ludzi z Greenpointu z góry, niemal kolonialnie. Ale ta dzielnica to jest „syrop z Polski” również w tym sensie, że Polska B, C i D, jak mówi jeden z bohaterów, to było przez wiele lat 70–80 procent naszego kraju, a w XIX wieku pewnie więcej niż 90 procent. Byłam wstrząśnięta, kiedy kilka lat temu przeczytałam, że w liczącej 35 milionów ludzi przedwojennej Polsce maturę i studia miało mniej niż 1 procent, bo około 300 tysięcy ludzi.
No i z tej „Polski A” nie uciekało się tak często, raczej wyjeżdżało na stypendium, wtedy ten Greenpoint był takim egzotycznym przystankiem, zgoda. Ale co z faktem, że obok Polaków żyją tam też przybysze z innych krajów, którzy radzą sobie dużo lepiej, choć ich zaplecze społeczne nie było wcale lepsze? Irlandczycy też zjeżdżali do Ameryki bardzo biedni. To znajomość angielskiego robiła tak wielką różnicę? To im dawało przewagę na starcie?
Znajomość języka ułatwiała życie, ale na Greenpoincie bardzo dobrze widać też inne różnice, zwłaszcza kiedy przeczytamy historie parafii irlandzkich. Oni już od lat 60.–70. XIX wieku toczyli walkę o wpływy w Kościele katolickim w Ameryce i w ogóle miejsce katolicyzmu w życiu tego kraju.
Przybyli wcześniej od naszych i dłużej budowali sobie pozycję?
To jedna sprawa. Druga, że irlandzkie życie społeczne toczyło się właśnie wokół parafii.
A polskie nie?
Też, ale to za chwilę. No więc te irlandzkie owieczki, głodne, zazwyczaj niepiśmienne i w łapciach, jechały za ocean, zakładały parafię, budowały kościół. I teraz czytamy np. o ojcu O’Hare, proboszczu parafii św. Antoniego przy Manhattan Avenue, który w pierwszej kolejności dbał o to, by nie zapiły się na śmierć, bo przecież frustracje rozładowywano głównie w saloonach. Czytamy historie o tym, jak proboszcz zastrasza właścicieli wodewilu, którzy pokazują demoralizujące przedstawienia. Grozi, że sprzedających alkohol wyklnie z mównicy.
czytaj także
A polscy księża nie byli tacy pryncypialni?
Chodzi o coś innego. Księża irlandzcy od początku z ambony mówią wiernym, że mają głosować, zgłaszać się do rady miejskiej, walczyć o uzwiązkowienie. Kiedy pracownicy się skarżą, że są źle traktowani przez pracodawcę, to ten sam ksiądz idzie do fabryki wykłócać się z nim o ich prawa. A trwałe tego efekty widzimy choćby w popkulturze, od filmu Hoffa Danny’ego DeVito z Jackiem Nicholsonem o quasi-mafijnych związkach zawodowych aż po serial Prawo ulicy. Cały czas mówi się to samo: idźcie, starajcie się o posady i urzędy, miejskie i stanowe, bo one dadzą wam stabilizację w życiu, będziecie mieli prawa pracownicze i nie dacie się więcej rolować przez niemieckich właścicieli fabryk.
Co, jak rozumiem, zdarzało się nagminnie, skoro Irlandczycy byli jedną z pierwszych pogardzanych grup mniejszościowych, zwłaszcza przez Niemców i Holendrów.
Ale cały czas słyszeli od swoich elit: musicie stać się Amerykanami, nie zapominając, że jesteście Irlandczykami. I potem policja jest najczęściej irlandzka, straż pożarna jest irlandzka, a na Dzień św. Patryka cały Nowy Jork przypina zielone koniczyny, fetuje irlandzkość, nawet jeśli ma korzenie żydowskie, rosyjskie czy niemieckie. Owszem, niechęć do nich była znaczna, ale traciła na intensywności, także dlatego, że nadeszły kolejne fale migrantów z Europy Wschodniej.
A właściwie skąd taka akurat kolejność?
Ameryka to była ziemia obiecana, gdzie człowiek miał prawo do dostatniego i szczęśliwego życia, niezależnie, gdzie i kim się urodził. Europejczycy lgnęli do Ameryki, a Ameryka potrzebowała osadników, przedsiębiorców, wizjonerów, którzy zbudują kraj. W połowie XIX wieku odkryto złoto w Kalifornii i wtedy już tylko niebo było granicą, jak mawiają Amerykanie. I dlatego Europejczycy, zmęczeni podzieloną klasowo, miotaną konfliktami Europą, ciągnęli tam przez ocean. Ważną cezurą był wybuch wojny secesyjnej, kiedy amerykański przemysł był już rozpędzony, ale amerykańscy robotnicy zaczęli dostawać powołanie do wojska. W efekcie nie było komu pracować.
I trzeba było ściągnąć kogoś z zewnątrz?
Agenci okrętowi i właściciele fabryk porozumieli się i zaczęli zatrudniać robotników europejskich na kontrakty. A ci zjeżdżali masowo z Europy Zachodniej: z Anglii, Irlandii, z Niemiec i terenów zaboru pruskiego. Często na dość wrednych zasadach: dostawali bilet, a potem pracowali za psi grosz i nie mogli zmienić pracy. Ale to nie zniechęciło kolejnych setek tysięcy, tym razem z Europy Wschodniej, do której ci agenci okrętowi docierali i gdzie obiecywali złote góry za oceanem. Nawet Henryk Sienkiewicz, który w latach 70. wyjechał do Ameryki, wraz z grupą przyjaciół – wśród których była m.in. Helena Modrzejewska – miał plany założenia polskiej kolonii w Kalifornii, oczywiście nic z tego nie wyszło.
I rozumiem, że ci, co przybyli wcześniej, zajmowali lepsze pozycje, zgodnie z tą kolejnością: najpierw Zachód, potem Wschód?
Im wcześniej ktoś przyjechał, tym miał łatwiejszy start na ziemi obiecanej. W pierwszej połowie XIX wieku można było dostać nadziały ziemi podczas kolonizacji Teksasu i Kalifornii, zdążyli z tego skorzystać niektórzy imigranci z zaboru pruskiego. Uchodźcy z zaboru rosyjskiego i z Galicji mieli znacznie trudniej.
Ale i tak ciągnęli za ocean. Tylko właściwie czemu, skoro wtedy już znoszono pańszczyznę?
Chłopi często trafiali z deszczu pod rynnę. Byli wolni, ale ziemia z nadziału nie wystarczała do utrzymania rodziny. Znów trzeba było robić u siebie i jeszcze u pana. Dość chętnie więc wyjeżdżali poddawani silnej propagandzie karczmarzy i tzw. elementu obcego z Bremy czy Hanoweru, który się do nich zgłaszał i opowiadał legendy o tym, że ulice w Ameryce są brukowane złotem oraz że Matka Boska szykuje tam dla Polaków wolny kraj. Agenci udawali, że dzwonią do cesarza Brazylii, który potwierdza zaproszenie. Swoje zrobiły też kolejne carskie wojny, bo wyjazd był metodą ucieczki przed poborem do rosyjskiego wojska. No i oczywiście pogromy. A z Galicji uciekano już po prostu dlatego, że była biedna i bardzo przeludniona.
czytaj także
No dobrze, rozumiem, czemu wyjeżdżano i czemu Polacy później niż Irlandczycy. Ale co z tymi polskimi parafiami? Tam też byli zaangażowani księża i tam też skupiało się życie społeczności. Dlaczego proces uobywatelniania nie przebiegał tak dobrze jak u Irlandczyków, poza kwestią języka?
Pod koniec XIX wieku polskość w tych parafiach była zawsze kluczowa, ale w inny sposób niż u Irlandczyków. Przekonywano ludzi, którzy przyjechali do tego zupełnie obcego dla nich miejsca, że oto tylko z nami jesteście bezpieczni, bo świat na zewnątrz jest groźny. I dlatego trzymajmy się razem, w imię Polski, i żeby parafia rosła w siłę, a ojczyzna była wolna. Na ówczesne postawy znaczny wpływ miał stan świadomości polskich migrantów.
Ustaliliśmy, że Irlandczycy też nie byli dobrze wykształceni, często niepiśmienni.
Polacy przyjechali z trzech różnych zaborów. Dla mnie niesamowite było czytać, jak niewiele wspólnego mieli ze sobą emigranci, teoretycznie połączeni przecież i językiem, i religią. Ślub człowieka z Podlasia z dziewczyną spod Rzeszowa był czymś, do czego nie można się było w wiosce rodzinnej przyznać. To był niemal większy wstyd, niż gdyby się ożenił z czarną dziewczyną. Uchodźcy z Galicji nie szanowali tych z Kongresówki, bo ich cesarz nie był katolikiem.
No ale w Ameryce to już wszyscy są katolicy i wszyscy pod skrzydłami księdza. Zazwyczaj jakoś zaangażowanego patriotycznie.
Owszem, powstają organizacje skupiające Polaków, duchowni zwykle są ich liderami. Ten rozwój obserwuje ksiądz Wiesław Kruszka z Chicago. Objeżdża wszystkie polskie osady na przełomie XIX i XX wieku i widzi, jak trudno jest nam się porozumieć i zdecydować, czy człowiek w Ameryce powinien być przede wszystkim Polakiem, a potem katolikiem, czy odwrotnie. Ten spór jest niesłychanie energochłonny, jak u Monty Pythona: Palestyński Front Wyzwolenia Ludu kontra Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny.
Ale czy to na pewno był Monty Python, w sensie, że ta nieliczna elita potrzebowała stanowisk oraz wpływów i stąd mnożyła byty ponad miarę? Czy jednak one odzwierciedlają realny konflikt idei w Polsce przełomu wieków, czyli nowoczesnej endecji z jakimś staroszlacheckim konserwatyzmem?
Z pewnością. Ale to były dylematy elit. Spór, o którym mówię, dotyczył organizacji społeczno-samopomocowych. One pomagały np. ubezpieczać się, udzielały niewielkich pożyczek, przyznawały renty. Sprawiały, że życie było jakoś znośniejsze. A ciągłe konflikty liderów wikłały tych zwykłych, ciężko pracujących ludzi, którzy szukali ochronnego parasola.
czytaj także
Zamiast jednoczyć w imię budowania siły organizacyjnej, instytucjonalnej?
W rezultacie niewiele energii zostawało na układanie się ze światem zewnętrznym. Zdecydowanie za dużo jej przeznaczano na walki frakcyjne i bratobójcze. Kiedy ksiądz Wysiecki, wizjoner, przybysz spod Wejherowa, porwał wiernych do budowy nowej parafii, już za chwilę odzywały się głosy, że jest złodziejem, uzurpatorem, a na końcu to zdrajcą i chyba nie Polakiem. Na szczęście kościół św. Stanisława Kostki powstał i był dumą dzielnicy.
Być może też to zamknięcie na świat zewnętrzny wzmacniało napięcia wewnątrz; skoro w pierwszej kolejności musimy trzymać się razem, to kwestia granic naszej wspólnoty staje się najważniejsza. Ale czy to nie miało znaczenia, że do Ameryki aż do lat 70. wyjeżdżała głównie Polska chłopsko-wiejska, a nie robotniczo-miejska, tak jak do RFN? I dlatego była tak zamknięta?
Tak było, ale to bardziej kwestia epoki niż kierunku. Polska była chłopskim krajem, a wieś była biedna, więc motywacje do wyjazdu były silniejsze. Poza tym tradycje emigracyjne na Podlasiu i Podkarpaciu sięgały XIX wieku i to doświadczenie było przekazywane z pokolenia na pokolenie. Zdarzało się, że podróż za ocean była dla większości emigrantów pierwszą wyprawą w życiu, oni zazwyczaj nie byli wcześniej nawet w swoim mieście powiatowym.
Przeskok był zbyt wielki, stąd to zamknięcie?
Marzę o tym, żeby przeczytać zebrane w jeden tom wrażenia polskich migrantów po wpłynięciu do Nowego Jorku. To naprawdę było lądowanie na Księżycu. Wyjeżdżasz ze wsi, w której nikt nie ma lampy naftowej, i po dwóch tygodniach docierasz na Manhattan, z wieżowcami rozświetlonymi niemal tak jak dzisiaj.
W książce opisujesz historię tego miejsca i opowiadasz ją głosami samych bohaterów, migrantów z lat 70., 80. i późniejszych, w pierwszej osobie – aż do współczesności. I teraz, czy tu nie ma przechyłu wynikającego z faktu, że ci, co im się raczej udało, co się dorobili, to z Greenpointu wyjechali?
Rzeczywiście, np. Mieszko i Beata, których historia przewija się przez całą książkę, emigranci z Opola z wczesnych lat 80., po latach bardzo ciężkiej pracy wyjechali na Florydę, a ich dzieci pokończyły dobre studia. Inni wyprowadzają się na Long Island, choć niekoniecznie do Hamptons, gdzie żyją prawdziwe tłuste koty i Paul McCartney, jeszcze inni jadą do Pensylwanii czy do Delaware. Było tak, że Greenpoint – przynajmniej do 2005 roku, kiedy burmistrz Bloomberg z kolegami deweloperami wymyślili, żeby tam wybudować wieżowce – nie był synonimem sukcesu.
czytaj także
Czyli jeśli ktoś tam mieszka, to znaczy, że mu nie wyszło?
Trochę inaczej, wyprowadzka z polskiego Greenpointu była oznaką sukcesu i awansu. Chociaż rozmawiałam też z zamożnymi Polakami, mieszkającymi tam od lat 50., dla których ta mała wioska była po prostu oazą spokoju. Wyprowadzka z Greenpointu nie wykluczała też robienia dobrego biznesu – jak mówił jeden z moich bohaterów, obecnie na Florydzie: co by o Polakach nie powiedzieć, to zarobić na nich można. Można wyprowadzić się na Long Island lub na Queens, a na Greenpoincie wynajmować ludziom kilka albo i kilkadziesiąt mieszkań. Deweloperka i obrót nieruchomościami oraz wynajem to na Greenpoincie najważniejsze źródło sukcesu finansowego.
Co to znaczy? Bo deweloperka to raczej biznes dla zamożnych.
W latach 80. można było kupić rozkraczający się dom za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, w latach 90. nieco drożej. W apogeum Małej Polski wynajmowało się w tym domu pokoje, a nawet miejsce na materacu. A teraz, w czasie galopującej gentryfikacji, te drewniane sabłeje kosztują 2 lub 3 miliony dolarów. Greenpoint to jedno z najgorętszych miejsc w Nowym Jorku: jest blisko Manhattanu, 10 minut metrem, a jednocześnie zachowuje małomiasteczkowy charakter, możesz tam pójść do znajomej piekarni, a w parku spotkać matki koleżanek ze szkoły twojego dziecka i chwilę pogadać. Teraz to już oczywiście nie są wyłącznie polskie matki.
W Kronice Małej Polski mowa jest też o wielu innych mniejszościach żyjących obok, konkurujących o przestrzeń i zasoby – irlandzkiej, żydowskiej, portorykańskiej. A kiedy Greenpoint staje się jednoznacznie polską dzielnicą?
Myślę, że od końca lat 70. do końca pierwszej dekady XXI wieku. Początek to zarazem najbardziej dramatyczny moment w historii tego północnego cypla Brooklynu i całego miasta – w obliczu ogromnych długów Nowego Jorku prezydent Ford odmawia pomocy federalnej. Mówi, że Nowy Jork może spokojnie zatonąć. Miasto jest w kryzysie, banki odmawiają finansowania nieruchomości w niedających nadziei dzielnicach.
czytaj także
I Greenpoint do nich należy?
Tak. Mieszka tam mnóstwo imigrantów bez dokumentów, nie są więc dla banków wiarygodni. Robotniczy od XIX wieku charakter dzielnicy plus dominacja ludzi przebywających nielegalnie sprawia, że banki nie dają kredytów, ale za to miasto wypycha tam oczyszczalnie ścieków, wysypiska śmieci, sortownie, krematoria. Przez długie lata protestują jedynie najtwardsi aktywiści. Na Greenpoincie to są zresztą kobiety.
A ci nielegalni nie starają się o obywatelstwo?
Często nie, bo bardzo ciężko pracują i są przekonani, że jeszcze chwila i ze złotym runem wrócą do kraju. Może nie teraz, ale za rok, albo za dwa, może za dziesięć. Zresztą twarz wielu emigrantów wciąż zwrócona jest ku Polsce. Częściej chodzi się na wybory polskiego prezydenta – na Greenpoincie wygrywa oczywiście Andrzej Duda – niż np. na amerykańskie wybory, nawet te do lokalnych rad nie budzą specjalnych emocji. W książce znajdziesz opowieści różnych energicznych aktywistów, którzy próbują zachęcać ludzi do działania na rzecz własnej dzielnicy, ale zarazem próbują ich przede mną tłumaczyć, że oni przyjechali tu do pracy, żeby nakarmić rodziny w Polsce, a nie make Greenpoint great again…
I tak od stu lat?!
Dłużej. Greenpoint był najbardziej uprzemysłowionym i zarazem zanieczyszczonym miejscem Brooklynu, a potem Nowego Jorku, już w drugiej połowie XIX wieku. Jest taki reportaż „New York Timesa” z 1870 roku. Dziennikarz przejeżdża przez Greenpoint w drodze z Long Island i pisze, że to jest najbardziej śmierdzące miejsce w Ameryce. To jest zresztą opowieść powtarzana przez bardzo wielu moich bohaterów o ich pierwszym spotkaniu z Greenpointem: „o ja pierdolę, jestem w kinie!”. Mówię oczywiście o Greenpoincie sprzed gentryfikacji.
Ale że w kinie gangsterskim? Czy postapokaliptycznym?
Mój kolega Mietko Rudek, artysta z Bochni, który przyjechał na Greenpoint w 1989 roku, opowiada plastycznie, jak to idzie rano na Greenpoint Avenue, a tam chodnikami spływa krew, bo akurat otworzyli rzeźnię kurczaków.
Rozumiem, że najwięcej Polaków jest tam wtedy, kiedy w Nowym Jorku dzieje się naprawdę źle, ale też w tamtym momencie działają już całkiem udane polskie instytucje?
Znów, to jest klasyczna sytuacja pt. „ambitny ksiądz społecznik, sprowadzony z czasem do parteru”. Ksiądz Longin Tołczyk w 1972 roku zakłada, zresztą wzorem ukraińskim i żydowskim, Centrum Polsko-Słowiańskie, które jest takim typowym community center, gdzie pomaga się ludziom zalegalizować pobyt, nauczyć angielskiego i w ogóle poruszać w Ameryce. Pięć lat później tworzy się też z jego inicjatywy Polsko-Słowiańska Federalna Unia Kredytowa, czyli matka wszystkich SKOK-ów, gdzie tego biznesu uczył się m.in. Grzegorz Bierecki. Dzięki niej Polacy nie są już tak łatwo okradani i mają możliwość wyjąć wreszcie pieniądze z sienników – z czasem spore – i przełożyć je do banku.
A co to znaczy, że księdza Tołczyka sprowadzono do parteru?
Został pomówiony o dopuszczenie do nieprawidłowości finansowych, plotkowano, że źle się prowadzi. Oraz, jak zwykle, że ma kontakty z bezpieką. Sprawdziłam, nie miał. Przeciwnie, był obywatelem amerykańskim, któremu polskie służby utrudniały podróż do umierającej matki.
Rozumiem, że także dzięki zbudowanej przez niego instytucji jest się już o co zaczepić, w PRL-u w połowie lat 70. zaczyna się kryzys…
A potem następuje najważniejsze wydarzenie w historii polskości tej dzielnicy, czyli wybucha stan wojenny, za którym idzie cała fala męskiej emigracji.
Czemu męskiej?
Bo wyjeżdżali przede wszystkim mężczyźni, uciekając przed wojskiem, ale też różnymi kłopotami związanymi np. z działalnością w Solidarności. Jednak najmocniej wypychał ich z polski kurs dolara powiązany z siłą amerykańskiego mitu. I doświadczenia starszych, którzy po kilku miesiącach pracy mogli wysłać rodzinie pieniądze na malucha, a po roku na poloneza czy traktor. Greenpoint znów się zaludnił. W reportażu „New York Timesa” z 1983 roku ta dzielnica jest pełna lekarzy, inżynierów i studentów, którzy przyjeżdżają zarobić na mieszkanie. Przy okazji odtwarzają różne instytucje z Polski, zakładają klub szachowy, klub organizacji Pomost itp.
czytaj także
Inżynierowie i lekarze przyjeżdżają zarobić – a czemu zostają? Przeciętnie osiem lat, jak śpiewał Kazik w Natalii w Bruklinie.
Powtórzę: kurs dolara. Kiedy nagle zarabiasz w parę dni tyle co w Polsce przez miesiąc, to trudno się powstrzymać przed odłożeniem i wysłaniem kolejnego i kolejnego tysiąca. Rodziny miały też konkretne zamówienia, na zasadzie: fajnie, tato, że zarobiłeś na traktor, tu masz zdjęcia, ale jeszcze przydałby się rozrzutnik do nawozu. A teraz to młodzi się żenią, więc przydałoby się kupić mieszkanie… Oczywiście, to była prosta droga do erozji związków rodzinnych, bo z czasem ojciec albo matka byli już tylko maszynką do dojenia pieniędzy.
Dzisiaj się mówi „bankomat”.
To prowadziło do tragicznych historii. Wyjeżdżały matki, dzieci rosły wychowane przez ciotki lub nietrzeźwych ojców, nie widywały matki przez kilkanaście lat. Ciężko było nadrobić zerwane więzi. Rozmawiałam z matkami emigrantkami, które miały za złe swoim dzieciom, że traktują je jak obce osoby, że się stoczyły, że nie chcą kontaktów. Jedna z moich bohaterek opowiedziała mi koszmarną historię kobiety, która przyjechała na Greenpoint w latach 70. i życie kończyła jako osoba chora psychicznie, bezdomna, szukająca jedzenia w śmietnikach. Nie mogła już pracować, a dorosłe dzieci w Polsce jej nie potrzebowały, nie chciały, by wracała. Z kolei w USA nie miała praw emerytalnych ani gdzie mieszkać.
W tamtym czasie, tak wynika z opowieści, na Greenpoincie mieszkał niemal cały polski przekrój społeczny – chłopi, robotnicy, stara i nowa inteligencja. Ale na początku, tuż po przyjeździe, wszyscy zaczynali od najprostszych prac?
Na przykład u pani Reginy, która miała biuro pośrednictwa pracy w mieszkaniu na Bedford Avenue. Stawało się rano w kolejce, ona odbierała telefony z zamówieniami i dawała karteczkę z adresem, do której rodziny, czyli na który „plejs” na Williamsburgu, pójść sprzątać. To też nie było łatwe doświadczenie, bo odwracało jakoś podlaskie czy podhalańskie fantazje i wyobrażenia. Przylatujesz do Ameryki i za chwilę na kolanach czyścisz szczoteczką do zębów kafelki u Żydów. Ten wątek przewijał się w opowieściach często.
Jak u pani Janiny, która mówi, że przed żydówą nie będzie klękać na kolanach?
Tak, pani Janina uważa, że Żydzi powinni jechać tam, skąd przyszli. Przyznam, że trochę cenzurowałam to, co mówiła.
O, a ja tę książkę polecałem wielu osobom, podkreślając, że nie ma tu politpoprawnościowych korekt!
Uznałam jednak, że jest pewna granica, bo ta osoba – jak wszystkie inne – rozmawiały ze mną w dobrej wierze.
A twoi rozmówcy nie czuli oporu przed opowiadaniem np. o swoich porażkach życiowych? I czy nie dorabiali racjonalizacji choćby do faktu, że zostali tam na długo, często bez perspektyw, bo i tak nie mają żadnego lepszego wyjścia?
W mojej książce nie ma historii o ludziach, którzy czują się przegrani. Zwróć uwagę, że opowiadają mi o swoich dramatycznych przeżyciach na emigracji, ale te historie są jednak zwycięskie. Z tymi, którym nie udało się naprawdę, nie rozmawiałam, bo leżeli nieprzytomni na ławce w McCarren Park albo mnie pani Eryka prosiła, żebym ich przywiozła rodzinie do Polski w urnie, w reklamówce. Przewóz zwłok jest bardzo drogi, w urnie wychodzi taniej.
I przewoziłaś?
Można mieć przez to duże kłopoty, choć pani Eryka przekonywała, że wożenie w bagażu podręcznym jest zupełnie legalne. To prawda, ale trzeba mieć odpowiednią dokumentację. Często zdarzało się, że ludzie przewozili prochy w jakichś puszkach po kakao i wieźli to do rodziny, nie wiedząc nawet, co jest w środku. A czasem służby prześwietlały te puszki na granicy, w efekcie urny zamiast do rodziny szły do ekspertyzy epidemiologicznej, więc nie można się było na powrót taty czy wujka doczekać…
czytaj także
A czy ludzie, jadąc w latach 70. i 80. wiedzieli w ogóle, że jak jadą, to na pobyt nielegalny? To znaczy, że będą tam bez papierów?
Wiedzieli i godzili się z tym, bo dolary – przynajmniej na miarę szczęścia emigranckiego – płynęły niezależnie od tego, czy ktoś te papiery miał, czy nie.
Ale to robi ogromną różnicę, czy się jest legalnie.
Pewnie tak, ale kiedy zarabia się duże pieniądze łatwo wyprzeć to ze świadomości. Te emigracje nie były w zamierzeniu na wieczność, to było: przyjadę, zarobię i wrócę. No ale nie wracali. Jeden z bohaterów, Daniel Wyszogrodzki, znany dziennikarz, który sprzedawał elektronikę na Manhattan Avenue, opowiadał, jak przychodzili klienci, oglądali te sprzęty grające i kamery i tłumaczyli mu, co kupią, jak będą wracać do Polski. Przychodzili latami. Ci sami ludzie.
A to był taki plan władz amerykańskich, żeby nielegalnych imigrantów tolerować? Żeby mieć dopływ tanich pracowników?
Mogę się tylko domyślać, że pewnie tak. Nielegalni imigranci to są cisi ludzie – mój rozmówca, pan Stefan, był policjantem w tej dzielnicy i mówił, że kobiety na przykład nie zgłaszały przemocy domowej. Nie tylko dlatego, że standardy były inne, ale też bały się, że z policjantem przyjdą służby imigracyjne i deportują je do Polski. Ludzie pracowali w firmach krzakach bez ubezpieczenia i nie zgłaszali bardzo groźnych wypadków, z tego samego powodu. Oni często to sobie racjonalizują – jedna z moich rozmówczyń, w okolicach czterdziestki, bez ubezpieczenia, mówi, że „wie, że nie zachoruje”.
Ale to absurd.
Pisałam książkę, bojąc się o tę dziewczynę, ale ona jest niesamowicie silna, przysłała mi właśnie maila, że przeczytała i że bardzo mi dziękuje, bo poczuła się dzięki temu częścią historii nowojorskiej. Ten mit jest cały czas niesamowity. Łatwiej racjonalizować swoje wybory. Mietko, artysta z Bochni, który w wieku 60 lat zrobił prawo jazdy, opowiada, że „zapierdala autostradą”, co z tego, że raczej gruchotem, że kupił dom w Pensylwanii mimo niekorzystnego rozwodu – i to jest jego amerykański, spełniony sen. Ja Mietkowi wierzę.
czytaj także
Ten polski Greenpoint to jest historia już dokonana, zakończona gentryfikacją, która wypędziła mniej zamożnych?
Nie, bo bardzo dużo jest polskich przedsiębiorców, małych i średnich, którzy dostosowali się do najazdu hipsterów, tych biednych ludzi chodzących cały rok w czapkach z włóczki.
Czemu biednych?
Bo latem w Nowym Jorku jest cholernie gorąco. Jeżeli jesteśmy dla nich atrakcyjni, to głównie dlatego, że oni lubią polskie jedzenie, rozsmakowali się w polskiej kiełbasie, plackach ziemniaczanych i pierogach… I kochają małomiasteczkowy charakter Greenpointu. Nieosiągalny na Manhattanie.
To jakiś alt-right chyba hipsterski! Skoro kiełbasa…
W świetnym, nowoczesnym barze Pierożek są już lub z pewnością będą pierogi z algami oraz soczewicowo-szpinakowe. Trochę żartuję, ale niektórzy naprawdę się odnaleźli i zbudowali markę w gastronomii. Do tego trzeba doliczyć wspomnianych już wcześniej ludzi, którzy nie sprzedali kupionych dawno temu domów. Gdy nieruchomości dopiero robiły się cenne, nie poddali się naciskom deweloperów, którzy przychodzili z walizką gotówki, no i teraz są właścicielami domów wartych po 3 miliony dolarów. To są zwykle drewniane budynki budowane na wzór manchesterskich railroad apartments. One są często w posiadaniu łebskich sprzątaczek, które kupowały 5–6 domów wartych po 50 tysięcy dolarów, a teraz mogą dobrze żyć z ich wynajmu.
A kobiety sobie lepiej radzą na emigracji?
Znacznie lepiej, nie tylko na Greenpoincie. Rozmawiają ze sobą, niekoniecznie przy alkoholu, częściej są skłonne korzystać z pomocy psychologicznej.
Chyba inaczej też reagują na degradację społeczną.
I do tego są szalenie zmotywowane, pewnie ze względu na tradycyjne poczucie odpowiedzialności za rodzinę.
Jeszcze raz zapytam na koniec – czemu nie udało się zbudować polskiego lobby w Ameryce? Poza akcją nacisku w sprawie członkostwa w NATO, które animował Jan Nowak-Jeziorański, właściwie nie mamy znaczenia w polityce. Chicago nie wygląda tu wiele lepiej niż Greenpoint…
Rozmawiałam o tym niedawno z Maciejem Wierzyńskim, który przez lata był redaktorem naczelnym „Nowego Dziennika”, sama byłam tam kiedyś na stażu. On twierdzi, że Polaków po prostu było w Ameryce za mało, ale ja myślę, że to nie do końca prawda. Pamiętam straszny żal wokół ustawy reprywatyzacyjnej, tej słynnej 447, na której próbowała zbić interes polityczny Konfederacja. Ale dlaczego afera zaczęła się po jej uchwaleniu, a nie, kiedy była dopiero procedowana? Nic mi nie wiadomo, żeby jakakolwiek grupa lobbingowa, z MSZ nawet, się w to zaangażowała.
Instytucje budowane przez społeczności żydowską czy ukraińską były zawsze silniejsze – mało kto wie, że jeden z liderów ukraińskich pomagał Polakom zakładać unię kredytową, ale szybko spotkał się z donosami ze strony polskiej i zrezygnował.
Ale co to jest, skąd się bierze ta niemożność?
A skąd się bierze niemożność życia w demokracji Polaków w Polsce? Nie znam wyczerpującej odpowiedzi na te pytania, ale myślę, że zmagamy się z kompleksem wyższości i niższości naraz. Dajemy się wykorzystać pracodawcy, pracujemy za pół stawki, a potem mamy pretensje, że Amerykanie nie traktują nas wyjątkowo. Jak możecie, Amerykanie, opowiadać dowcipy, że polski ślub od polskiego pogrzebu tym się różni, że na tym drugim jest ktoś, kto jest trzeźwy – skoro za waszą wolność walczył Kościuszko i Pułaski?!
**
Ewa Winnicka – reporterka, autorka książek Londyńczycy, Angole, Nowy Jork zbuntowany, Milionerka, Był sobie chłopczyk oraz Greenpoint. Trzykrotna laureatka nagrody Grand Press, laureatka nagrody Gryfia, nagrody za najlepszą książkę roku przyznawanej w ramach Festiwalu Reportażu w Lublinie oraz nagrody MediaTory.
Książka Ewy Winnickiej Greenpoint. Kroniki Małej Polski ukazała się w czerwcu nakładem wydawnictwa Czarne.