Czytaj dalej

Janusz Waluś – sympatyczny morderca [rozmowa z Cezarym Łazarewiczem]

Kiedy się z nim rozmawia, ma się przed sobą sympatycznego, uśmiechniętego, lekko ironicznego faceta, który staruszki mógłby przeprowadzać przez ulicę. Mówi o sobie: jestem żołnierzem, nie terrorystą. Rozmowa z Cezarym Łazarewiczem, autorem książki „Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia”.

Michał Sutowski: Wiosną 1993 roku nieznany publicznie polski emigrant w RPA zasłynął na cały świat – zabił Chrisa Haniego, działacza tamtejszej Partii Komunistycznej, walczącego z apartheidem. Jaki był cel polityczny Janusza Walusia?

Cezary Łazarewicz: Zamachu dokonał namówiony przez Clive’a Derby-Lewisa, działacza Partii Konserwatywnej pragnącej zapobiec demokratyzacji RPA i utrzymać segregację rasową. Przypomnijmy, że trzy lata wcześniej nowo wybrany prezydent RPA Frederik de Klerk z afrykanerskiej Partii Narodowej wygłosił przemówienie, w którym zapowiedział likwidację apartheidu w RPA i wolne wybory. Wszyscy tam z krzeseł pospadali…

Ale pisze pan w książce, że proces liberalizacji zaczął się już wcześniej.

Owszem, poprzednik de Klerka, lider rządzącej RPA białej mniejszości Pik Botha zaczął bardzo ograniczone reformy. Ale kiedy w roku 1986 miał wygłosić swoje w założeniu przełomowe przemówienie i kamery całego świata zwróciły się na Południową Afrykę − właściwie niczego istotnego nie zapowiedział. Okazało się, że reformy reformami, ale pewne bariery są nieprzekraczalne, a już na pewno „czerwoną linią” byłyby demokratyczne wybory – rzecz wtedy absolutnie nie do pomyślenia.

Janusz Waluś, ostatni wyklęty?

Dla najbardziej radykalnego skrzydła Afrykanerów nawet jednak delikatne poluzowanie apartheidu było nie do przyjęcia. Dlatego na początku lat 80. odłączyli się od Partii Narodowej i utworzyli Partię Konserwatywną, zwalczającą jakiekolwiek próby poszerzenia praw czarnej większości.

A pomysł de Klerka musiał ich przerazić ostatecznie?

To była prawdziwa rewolucja − de Klerk wystąpił przeciw własnemu elektoratowi i, można powiedzieć, przeszedł na drugą stronę. Dotychczas równouprawnienia czarnych domagali się jedynie marginalni komuniści, a głos liberałów był jeszcze słabszy.

A jednak reżim zaczął się otwierać.

Tak, w 1993 roku trwały na ten temat rozmowy. Jednak strona białych zwlekała z podjęciem decyzji, a czarna większość oczekiwała szybkich postępów. Wiadomo było, że w wolnych wyborach biała mniejszość – Afrykanerów było jakieś 5 milionów na 35 milionów ludności czarnej i kolorowej – musi przegrać. I wtedy właśnie wspomniany już Clive Derby-Lewis, mózg Partii Konserwatywnej i jej ideolog, zaczął wśród znajomych głosić pomysł, że gdyby udało się pozbyć…

Czyli zabić?

Tak, zabić kogoś ważnego spośród liderów czarnej większości – Nelsona Mandelę, Chrisa Haniego albo Joego Slovo – z pewnością wywoła to zamieszki. Czarna ludność wyjdzie protestować na ulice, a białym da to możliwość wprowadzenia stanu wyjątkowego, żeby uspokoić sytuację i wymienić nazbyt ugodową władzę. Kombinował w ten sposób, że wojska nie dotknęła jeszcze liberalna zaraza, to byli twardzi apartheidowcy, inaczej niż np. policja, która wtedy już się zmieniała.

Czekając na Uhuru

czytaj także

Czekając na Uhuru

Marta Nowakowska

Wojsko tłumi rozruchy, wstrzymuje i odwraca reformy…

Tak, stan wyjątkowy na terenie całego kraju miałby zatrzymać zmiany. Traf chciał, że jednym z jego słuchaczy był 40-letni wówczas Janusz Waluś. Był imigrantem z PRL, który poznał Derby-Lewisa jeszcze w połowie lat 80., niedługo po przyjeździe do RPA, kiedy jeszcze słabo mówił po angielsku.

Afrykanersku.

Nie, bo Derby-Lewis był Anglikiem, który bardzo chciał być Afrykanerem. Na początku lat 90. został doradcą prezydenta de Klerka, zarazem będąc ideologiem ruchu nacjonalistycznego. Derby-Lewis przez kilka lat lepił Janusza na swój obraz i podobieństwo, bo uważał go za człowieka, który może wykonać każde zadanie, tak przynajmniej to widzę.

A Waluś też został patriotą RPA?

Tak, bardzo kochał ten kraj, to była jego nowa ojczyzna, był gotów zrobić dla niej wszystko.

A jak się zostaje nacjonalistą nowego kraju w kilka lat?

Proszę pamiętać, że dla ludzi przyjeżdżających z Polski do RPA w latach 70. i 80. ten kraj jest po prostu rajem na ziemi. Kiedy Waluś przyleciał do Johannesburga, pierwszy widok, jaki zapamiętał z góry, to piękne osiedla domków z basenami.

Domek z basenem był wtedy czymś dostępnym, w zasięgu ręki?

W zasadzie tak. Jak Polacy jeździli wtedy do RFN czy Ameryki, to pracowali przy azbeście, na zmywakach w hotelach czy na budowach. We Francji i Holandii w ogrodnictwie albo w winiarniach, w Szwecji byli salowymi w szpitalach. A jak pojechał pan do Południowej Afryki, to od pierwszego dnia był pan jej obywatelem, ze wszystkimi honorami.

Susan Buck-Morss: Niewidzialny niewolnik

czytaj także

Pod warunkiem…

Tak. Biały kolor był przepustką do lepszego życia. Prości robotnicy bez znajomości języka zostawali brygadzistami. A jeśli ktoś miał fach w ręku, to dostawał kredyt na dom, na samochód, na urządzenie się. Dzieci dostawały miejsce w dobrej szkole, a jemu załatwiano pracę. Zarabiali bardzo dobrze, nie mieszkali w slumsach ani obozach przejściowych, tylko na porządnych osiedlach. A miejscowi traktowali ich jak swoich, może z wyjątkiem Johannesburga, którego mieszkańcy byli mniej otwarci, bardziej „nadęci”, za co reszta kraju ich nie lubiła.

Ale Waluś trafił do Pretorii.

Tak, do swojego starszego brata Witolda, który go we wszystko wprowadzał, tłumaczył mu historię Afrykanerów, i Waluś się po prostu zakochał w tym kraju. To właśnie Witold Waluś pierwszy raz wprowadził go na spotkanie Fundacji Ballarda, której szefem był Derby-Lewis, działający wśród anglosaskich mieszkańców i przekonujący ich do Afrykanerów na zasadzie wspólnoty rasowej.

Można powiedzieć, że RPA miała bardzo inkluzywną koncepcję narodu: wystarczy się utożsamić z projektem politycznym władzy, zadeklarować wierność i już można być swojakiem? Wśród białych, oczywiście? Ale jak Walusiowie w ogóle tam trafili?

Wyjechali z PRL, bo mieli go zwyczajnie dość.

Represji?

Raczej ciągłego kombinowania. To była zamożna rodzina prywaciarzy, prowadzili małą hutę szkła, gdzie produkowali kryształy. Codziennie mierzyli się z szykanami administracji, koniecznością przekupywania urzędników, załatwianiem na lewo surowca, z całym tym syfem Polski Ludowej, który dotykał ludzi przedsiębiorczych. Chociaż finansowo byli elitą, o czym świadczy nawet hobby młodego Janusza – wyścigi samochodowe.

Kupiona za dewizy „wolność od” przeciętności PRL

Kolega Czerwonego Księcia? Ścigał się z młodym Jaroszewiczem?

Nie, to jednak nie ta liga. Waluś nie ścigał się za granicą, tylko w kraju, acz z pewnymi sukcesami. A to były czasy, kiedy taka rozrywka kosztowała krocie. Jedna opona do Fiata 127 kosztowała 200 dolarów, a robotnik zarabiał wtedy 25…

I oni liczyli, że w RPA też tak będzie, że będą zamożni, tylko już bez tych wszystkich uciążliwości?

Ich ojciec, Tadeusz, przeniósł tam całą produkcję, ściągnął nawet pracowników z Polski, co tamtejsza Polonia do dzisiaj pamięta i mówi o nim wyłącznie dobrze. Ale interes szedł średnio, bo okazało się, że kłopoty PRL-owskie, czyli bariery administracyjne i podaż, wprawdzie zniknęły jak ręką odjął, ale gorzej z popytem. Oni nie mieli ręki do designu, do marketingu.

W Polsce sprzedawali te kryształy na pniu…

No tak, ale w Polsce one się podobały, a w RPA nie. I tu był kłopot.

Ale czemu w ogóle RPA? To był drugi koniec świata. 

Witek wyjechał pierwszy, był specjalistą od ceramiki po AGH. Wcześniej kombinował z Australią, Kanadą, Stanami Zjednoczonymi. Ostatecznie wyjechał z rodziną do Austrii i dopiero w Wiedniu starał się o wizę gdzieś dalej. No i bez problemów dostał ją w ambasadzie RPA.

Bo biały?

I antykomunista. Po kilku bardzo sympatycznych rozmowach zapytali go jeszcze na koniec: czy możesz przysiąc, że jesteś antykomunistą?

Chyba mógł, nawet szczerze?

I dostał wszystko: zgodę na przyjazd, pracę. To jest druga połowa lat 70., w Polsce panuje kryzys. A on śle z drugiego końca świata listy do domu i pisze, że jest cudownie. Bo jest cudownie. Ciepło, rosną palmy, ładne europejskie osiedla, mnóstwo przywilejów. A ubogich czarnych nie widać, bo nie mają wejścia do centrów miast, żyją na ich obrzeżach, najwyżej są służącymi czy sprzątaczami. Ich polityczny ruch oporu był stłumiony.

I cała rodzina jedzie?

Tak, Witek jest forpocztą dla pozostałych. Najpierw dojechał do niego ojciec i też był zachwycony. Potem wrócił i ściągnął młodszego syna. Wyjechali razem, za łapówkę, tuż  przed stanem wojennym. A tam na miejscu już Witek bardzo im pomógł. Mimo że firma zbankrutowała, wszyscy znaleźli dobrą pracę. Dobrze im było. No i bardzo się obawiali wszelkich zmian, wszelkich pomysłów na to, by czarni zostali równouprawnieni. Do tego bali się komunistów.

Mówił pan, że Partia Komunistyczna była bardzo słaba.

Ale oni – podobnie jak Afrykanerzy – uważali, że główna siła czarnoskórych, czyli Afrykański Kongres Narodowy Mandeli, to też komuniści. Inna sprawa, że nawet faktycznym komunistom chodziło głównie o prawa dla czarnych, gdzieś tam na marginesie mówili o uwłaszczeniu ludu pracującego miast i wsi. Wtedy zdobyczą socjalną byłoby przecież, gdyby czarni mogli wchodzić do centrów miast.

I jakiś reżim leninowski nie był realną perspektywą?

Afrykanerzy wyobrażali sobie komunizm jako świat, gdzie mężczyźni mają wspólne żony i gospodarstwa rolne, ale to przecież bzdura. Wystarczyło zobaczyć, co się dzieje wokół i czego naprawdę czarni się domagają. Mamy przecież prześladowaną i zamykaną w gettach większość, która najchętniej pewnie zapisałaby się do jakiejś konserwatywnej partii chrześcijańskiej broniącej ich interesów. Największą siłą był zresztą Afrykański Kongres Narodowy, który powstał jako taka południowoafrykańska Solidarność i skupiał wszystkich, którzy chcieli walczyć o swoje prawa.

Fot. Twitter @MojeWielkieMecz
Fot. Twitter @nacjonalistapl

A co na to reżim?

No właśnie, bestialstwo władzy powodowało terroryzm ze strony uciskanych. Bo musimy wiedzieć, że to było państwo mordujące przeciwników na masową skalę. Takie Chile Pinocheta, tylko trwające kilkadziesiąt, nie kilkanaście lat. Jeden pułkownik Eugene de Kock ma na koncie 3,5 tysiąca zabitych działaczy opozycji, których porywał, przesłuchiwał i na których wykonywał wyroki.

Nasz stan wojenny do kwadratu?

Nie, raczej zwielokrotniony stalinizm, nasze lata 40. To jest nieporównywalne – ofiary stanu wojennego w PRL, w dużej części jednak przypadkowe, z jednej strony i tysiące ludzi, którzy ginęli mordowani przez policję polityczną czy w zamachach bombowych z drugiej. Poczucie winy i krzywdy też jest nieporównywalne: w ich Komisji Prawdy i Pojednania siedziały z jednej strony ofiary, z drugiej prawdziwi kaci. Tam nie opowiadano, że ktoś donosił na kolegów z pracy, tylko o torturach, które na nich wykonywano. W muzeum apartheidu można obejrzeć film, na którym czarna dziewczyna idzie przez jakieś chaszcze, potem rozkopują ziemię i na dnie znajdują czaszkę, na której patolog pokazuje, jak kule przez nią przechodziły…

Jagielski: Sposób, w jaki Mandela odnosił się do przeciwników, był jego najskuteczniejszą bronią

A skąd w takim reżimie taki dobrobyt? Z taniej siły roboczej?

To dużo prostsze. W RPA jest cała tablica Mendelejewa w ziemi – węgiel, złoto, diamenty czy uran. A jak się PKB wypracowane przez 40 milionów ludzi podzieli w ten sposób, że jego 90 procent trafia do 4–5 milionów, to trudno, żeby ta garstka nie miała na bogato. Jednocześnie życie w slumsach było naprawdę straszne.

Waluś chciał zatem powstrzymać proces upadku tego świata, w którym sam należał do uprzywilejowanych. Co poszło nie tak?

Janusz dostał broń od Clive’a Derby-Lewisa i zaczął szukać okazji. Nadarzyła się, kiedy któregoś kwietniowego ranka Chrisowi Haniemu pod domem nie towarzyszyli ochroniarze. Zabił go czterema strzałami z bliskiej odległości i zapewne zdołałby zbiec…

Ale miał pecha.

Plan nie sprawdził się o tyle, że gdy stał nad ciałem Haniego, zobaczyła go przejeżdżająca obok Afrykanerka Retha Harmse. Zapamiętała numery samochodu Walusia. Oczywiście wcale nie musiała meldować policji, że biały zamordował czarnego, który mieszkał w białej dzielnicy, gdzie właściwie nie było mu wolno.

A jednak zadzwoniła.

Tak, to zresztą było ważne dla późniejszego biegu wydarzeń. Nelson Mandela wyraźnie podkreślał jej bohaterstwo – mówił, że wprawdzie biały człowiek przyjechał do RPA i zabił czarnego przywódcę, ale też dzięki białej kobiecie udało się go ująć.

To powstrzymało zamieszki?

Nie od razu, bo ludzie po zabójstwie wyszli na ulice, zginęło prawie 70 osób. Nelson Mandela wygłosił wtedy dwie mowy. Jedną tuż po zabójstwie, wcale nie łagodzącą, mówił: nie pozwolimy się dalej zabijać! Ale kilka dni potem wygłosił drugie przemówienie, powściągając nastroje i prosząc ludzi, aby nie wychodzili z domów. Wielką zasługą ambasadora Stanisława Cieniucha było, że Mandela ani razu nie powiedział o Walusiu, że to Polak, tylko, „człowiek, który przybył z daleka”. W RPA mieszkała liczna Polonia, przerażona całą sytuacją.

Eddo-Lodge: Czy świat bez rasizmu to naprawdę rzecz nie do pomyślenia?

Ludzie nie wiedzieli, skąd jest zabójca?

Niektórzy może wiedzieli, ale gdyby Mandela podkreślił jego narodowość, całej polskiej społeczności groziłby wybuch agresji. Ale najważniejsze było to, że Walusia ujęto bardzo szybko, policjanci złapali go już po kilku godzinach, na autostradzie. Gdyby nie ujęto sprawcy, kraj na pewno by spłynął krwią.

Bo byłoby „oczywiste”, że zrobiły to władze?

Hani był najbardziej znanym z radykalnych działaczy ruchu wyzwolenia czarnych, numerem dwa. Zaraz zaczęłyby krążyć teorie spiskowe, że to pewnie tajne służby de Klerka, a może wojskowi, a może rozgrywki między komunistami a Afrykańskim Kongresem Narodowym – pole do interpretacji byłoby nieograniczone, ale wszystkie one prowadziłyby do zaostrzenia sytuacji.

Czyli do wybuchu społecznego na wielką skalę nie doszło, bo Waluś dał się złapać?

Przede wszystkim dlatego, że Mandela postąpił jak mąż stanu. On wystąpił w telewizji niemal jak prezydent, jak przywódca narodu – a dodajmy, że był to czas, kiedy on już tracił wpływ na masy, zwłaszcza na młodszych. Ludzie chcieli szybszych i większych zmian, a on nie mógł nic załatwić. Ale kiedy rządzący biali zobaczyli te tłumy na ulicach, uznali, że ich jedyną nadzieją jest Mandela.

Bo inaczej ich wyrżną?

To było coś w rodzaju układu – on miał wezwać do spokoju, ale za to przyspieszono proces demokratyzacji. Najlepszym dowodem zmiany nastrojów władzy jest fakt, że Waluś i Derby-Lewis trafili do więzienia za zamordowanie czarnego jako pierwsi biali. Wcześniej takie rzeczy się nie działy po prostu…

Władza mogłaby to zdławić siłą? To znaczy postąpić tak, jak Waluś i Derby-Lewis oczekiwali?

Chyba tak. Mieli uzbrojoną za ciężkie pieniądze armię, przygotowaną do walki, liczną i zahartowaną w ciągłych wojnach z sąsiadami – Mozambikiem czy Botswaną. Sam na własne oczy widziałem ich opancerzone samochody z tamtej epoki do rozpędzania zamieszek. To nie były „lodówy” jak u nas w czasach Jaruzelskiego, tylko pojazdy odporne na wybuchy min i granatów, które wjeżdżały do gett i strzelały do ludzi z broni maszynowej. Oni też nie mieli dylematów pod tytułem, co świat na to powie i czy da kredyty.

Czyli gdyby się zdecydowali…

Na parę lat można było zamrozić kraj i siłowo zdławić opór. Jestem przekonany, że Południowa Afryka była wtedy na krawędzi wojny domowej. Ale armia nie włączyła się politycznie i nie zdecydowała powstrzymać rokowań.

Jak Waluś radzi sobie ze świadomością, że nie zrealizował celu? Że się nie udało? Pan z nim długo rozmawiał.

On wtedy miał misję, by uratować Republikę Południowej Afryki. Żeby odwrócić bieg historii, uderzyć bilę na stole, żeby trafiła do innego dołka – takich metafor używał jeszcze w rozmowie z polskim konsulem, po procesie. Ponieważ jednak apartheid zniesiono, on sobie to racjonalizuje ex post, tzn. mówi, że gdyby krajem nie rządził Mandela, tylko bardziej radykalny Hani, to białym byłoby dużo gorzej.

Afrykanerzy doceniają jego wkład w historię?

On liczył, że jego poświęcenie będzie takim zasianym ziarnem, docenionym przez białych w RPA. Jest zdziwiony, może rozgoryczony, że Afrykanerzy mało się nim interesują, że jest już właściwie zapomniany. Tyle ma satysfakcji, że jego „misję” doceniono w Polsce. To mu dało ogromny zastrzyk wiary, poczucie, że to, co zrobił, miało sens, że nie poszło na marne.

W Polsce chyba długo nie miał dobrej prasy.

W 1993 roku zabił, w tym samym roku zapadł wyrok śmierci, potem zamieniony na dożywocie. W roku 1997 zeznaje przed Komisją Prawdy i Pojednania, podobnie jak Derby-Lewis, a rok później zapada decyzja, że obydwaj nie zostaną uwolnieni od kary, bo ich działanie nie było oficjalnie zlecone przez ich partię polityczną. Od 2000 roku obydwaj walczą o zwolnienie warunkowe – ale w 2010 kończą się możliwe procedury i nie widać szans na żadną zmianę. Panuje bezruch, marazm i nagle zaczynają z Polski płynąć listy.

Co się takiego wydarzyło?

To jest ten czas, kiedy na Marsz Niepodległości zamiast 300 narodowców przychodzą 2 tysiące, potem są ich 4 tysiące, aż w zeszłym roku maszerowało 200 tysięcy. Listy przychodzą coraz bardziej masowo do więzienia w Pretorii, a z nich Waluś dowiaduje się, że jest wielkim Polakiem i dobrym patriotą. Na stadionach pojawiają się sektorówki z jego portretem. I to daje mu siłę do trwania, świadomość, że wybór był jednak słuszny. Jednocześnie przez to nie jest gotów na uderzenie się w pierś, co być może dałoby mu szansę na wyjście z więzienia. No i powiedzmy to jasno – na symbol oporu i wiary białego człowieka on nadaje się świetnie.

„Europa będzie biała albo bezludna”, czyli szturmowcy

No właśnie. Kiedy czytałem pana książkę, narastało we mnie wrażenie, że jakby Waluś nie istniał, to polscy faszyści powinni go wymyślić. Bo wrażenie z lektury jest takie: prostolinijny, fajny chłopak. Żaden intelektualista, ale jednak niegłupi, nieźle oczytany, z „chłopacką” biografią – z tymi wyścigami… Kocha swoją dziewczynę, jest jej wierny. Kiedy siedzi w więzieniu, mówi, żeby znalazła sobie kogoś innego. A do tego gotów dokonywać ideowych wyborów. Ryzykować dla czegoś większego, w imię zasad. Jest taka scena, kiedy podchodzą do niego policjanci. Jacyś leszcze, a on jest sprawny fizycznie, ma broń w kieszeni. Przechodzi mu przez myśl, żeby ich zastrzelić i uciec…

Ale potem się reflektuje, że „nawet gdyby byli czarni, to byłoby wbrew zasadom, o które walczy”. Tak, to samo myślał o Harmse, świadkini zbrodni. Rezygnuje z użycia broni, bo mówi o sobie: jestem żołnierzem, nie terrorystą.

Nie za sympatycznie on tu u pana wypada?

Nie, bo to sympatyczny i miły człowiek. Spodziewałem się spotkać kogoś innego. Dlatego dziwnie się poczułem, ale go polubiłem. Bo w naszej kulturze ktoś, kto dokonuje strasznych czynów, musi być zaraz straszny i mieć zły charakter…

Tak, jakieś bydle toczące pianę z ust. Ewentualnie demoniczny SS-man w mundurze od Hugo Bossa. A tutaj kolega, z którym i na piwo można, ale i o poważniejszych sprawach pogadać. O Bogu, o wartościach.

Córka Chrisa Haniego poczuła się podobnie zażenowana, że po wyjściu ze spotkania w więzieniu zaczęła lubić człowieka, który zabił jej ojca. No, ale kiedy pan rozmawia z Januszem, to ma pan sympatycznego, uśmiechniętego, lekko ironicznego faceta przed sobą, który staruszki mógłby przeprowadzać przez ulicę. Bo tak trzeba, bo tak go rodzice wychowali.

Jestem lekarką z RPA. Oto, jak Trump zamknął mi usta i zakazał mówienia o aborcji

A potem przypominam sobie…

Że on 26 lat temu wyjął broń i z bliska strzelił dwa razy do człowieka, którego nawet nie znał osobiście, a potem dostrzelił leżącego na wszelki wypadek. Nie może pan połączyć w jedno tych dwóch postaci. On był wtedy dla idei gotowy zginąć albo trafić za kraty. Przecież Hani miał ochroniarzy, sam był partyzantem, przeżył wcześniej dwie próby zamachu na swoje życie, miał oczy wokół głowy. Waluś wiedział, że jego cel to nie jest sprzedawca waty cukrowej, tylko gość z doświadczeniem bojowym – a jednak podjął ryzyko.

To gdzie ta „ślepa plamka”? Ideologia? Bo ja mam takie wrażenie, że o tym jest pana książka. Co się dzieje z normalnym gościem kochającym swój kraj-raj, swoją nową ojczyznę, której grozi niebezpieczeństwo w postaci inwazji barbarzyńców u bram. Tylko problem polega na tym, że to nie żaden raj na ziemi, tylko zbrodniczy reżim oparty na okrutnym wyzysku i represjach. 

Janusz widział siebie jako część większej wspólnoty, a zarazem był przekonany, że jest trybikiem w maszynie. Wyższym trybikiem jest Clive, a nad nim cały ruch – konserwatywni opozycjoniści. Potem w więzieniu czekał na kogoś, kto mu poda przyjazną dłoń i go wyciągnie – ktoś, czyli ludzie z ruchu patriotycznego… I zresztą w pierwszej chwili spotkał się z wyrazami sympatii. Pisze, że policjanci po zatrzymaniu przynieśli mu burgera i colę, chcieli nawet dać piwo, ale się bali konsekwencji.

Ale też przesłuchujący go rozegrali w ten sposób, udając sojuszników. 

Janusz był bardzo nieufny, ale nie dawali mu spać, przesłuchiwali go wiele godzin, więc czujność mu stępiała i w końcu wysypał Derby-Lewisa. Rozegrali go mistrzowsko, udając białych radykałów w policji, którzy rzekomo chcą ostrzec jego współpracowników.

Ulica Beale w Hollywood

A potem został sam, jak ten Rambo czy ostatni żołnierz wyklęty.

Partia Konserwatywna się do niego nie przyznała, Afrykanerzy po latach go nie pamiętają. On w tym więzieniu usycha po prostu. Aż nagle nadzieję daje mu ta radykalno-narodowa fala, która się podnosi w Polsce.

A nie zrobił pan z niego, chcąc nie chcąc, ikony współczesnego faszyzmu?

Ale ci brunatni interesują się nim od lat.

Tak, ale robią z niego bohatera nie tego nurtu, co on sam by chciał. On przecież reprezentuje faszyzm nowoczesny, bez żadnych Turbolechii, pogaństwa czy innych bzdur, tylko opowieść o zagrożonej cywilizacji białego człowieka, pełnej kapitalistycznego dobrobytu i solidarnej, otoczonej przez prymitywnych barbarzyńców. Cywilizacji, dodajmy, heroicznych pionierów, którzy ciężką pracą wyrąbali sobie w buszu te wspaniałe miasta – żeby porządni ludzie mogli w nich żyć po ludzku, zakładać rodziny, prowadzić firmy, bez strachu, że ich dzikusy obrabują i zgwałcą. To wizja w sam raz dla współczesnej ekstremy.

Ale nikt z nich go nie czyta w ten sposób. Kto z tych ludzi wywieszających flagi na stadionach wie coś o RPA, o mitach Afrykanerów? On jest adaptowany na grunt lokalny: tu jest źle, bo był komunizm i postkomunizm, a Janusz zabił komunistę. My walczymy z komuchami i lewakami…

Pankowski: Jeszcze nie pokonaliśmy rasizmu na stadionach

Nie obawia się pan, że może zafascynować współczesnych nacjonalistów, którym leży na sercu… los białej cywilizacji?

Chciałem odtworzyć sposób myślenia Janusza Walusia. Jestem dokumentalistą, w pewnym sensie nie dbam o skutki historii, którą przedstawiam. Przesłanie z tej książki wydaje mi się jasne: patrzcie, do czego może doprowadzić zacietrzewienie ideologiczne. Nie wiem, czy w Polsce są dziś ludzie zakładający wyeliminowanie fizyczne człowieka, żeby rozwiązać jakiś problem polityczny, ale taki właśnie problem widziałem u Janusza. A żeby odtworzyć ten sposób myślenia, musiałem go wysłuchać i być wobec niego uczciwy.

Wiedział, że jest pan człowiekiem „Gazety Wyborczej”, liberałem?

Wiedział, że jestem reporterem. Powiedziałem, że interesują mnie fakty, nie oceny. On się zgodził opowiedzieć mi swoje życie. I jestem mu wdzięczny za wiele godzin uczciwej rozmowy.

Utrzymujecie kontakt?

Janusz dzwoni czasem z więzienia, składa życzenia świąteczne, pyta, co u mnie słychać. Jak o nim myślę, przychodzą mi do głowy słowa Lindiwe Hani, która potrafiła powiedzieć, że gdyby Janusz nie zabił jej ojca i go poznał, toby się z nim zaprzyjaźnił. Mam podobny problem jak Lindiwe, że po spotkaniu z Januszem Walusiem myślę o nim ze współczuciem.

A czytelnik też powinien?

Książka o Januszu Walusiu jest raczej przestrogą, ale zawsze jest ryzyko, że autor zostanie źle zrozumiany. Gdy pisałem książkę Żeby nie było śladów, o sprawie Grzegorza Przemyka, towarzyszyła mi myśl, że to opowieść o kłamstwie i manipulacji, która będzie ostrzeżeniem, że tak nie można robić, a nie instrukcją postępowania dla Telewizji Polskiej.

Łazarewicz: Historia nikogo niczego nie uczy

**
Cezary Łazarewicz (ur. 1966) – dziennikarz prasowy, reporter i publicysta, autor licznych książek reporterskich, m.in. Sześć pięter luksusu. Przerwana historia domu braci Jabłkowskich (2013), Elegancki morderca (2015), Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (2016), Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej (2018). Za reportaż Żeby nie było śladów otrzymał Nagrodę Literacką Nike, Nagrodę im. Oskara Haleckiego przyznawaną najlepszym książkom popularnonaukowym poświęconym historii Polski w XX wieku oraz Nagrodę MediaTory w kategorii Obserwator. Książka Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia ukazała się nakładem wydawnictwa Post Factum.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij