Czytaj dalej

Niebo 1989

niebo-1989-teodorczyk

4 czerwca 1989 roku w powiatowym szpitalu o godzinie dwudziestej drugiej zero siedem urodził się Karolek. Hanka wiedziała od razu, jak nazwać syna. Nie było tu dyskusji z nikim. Zawsze chciała mieć Karolka, tak dobrego i pięknego jak papież.

Książki na trzydziestolecie…

30-lecie-seria… no właśnie, czego? Niektórzy powiedzą – demokracji. Inni – wolności. Są też takie, które będą się upierać, że lata 1989–2019 to czas triumfu dzikiej reprywatyzacji, agresywnego kapitalizmu i gwałtownego wzrostu nierówności społecznych. Między czarnym a białym mamy tutaj sporo odcieni szarości. Dlatego z okazji okrągłej rocznicy chcemy pokazać okres transformacji z różnych stron, na podstawie różnych opinii i przez pryzmat różnych losów. Przygotowaliśmy serię książek. Każda z nich jest inna. Wszystkie warte uwagi.

Dziś publikujemy fragment powieści Marcina Teodorczyka Niebo 1989. We wsi Niebo położonej na Ziemi Lubuskiej wraz z kończącym się rokiem 1989 zapanował wielki entuzjazm. Wolność puka do drzwi, Ameryka wchodzi do telewizorów, łóżek i sklepów. Każdy z bohaterów znajduje cel i w każdym rodzą się aspiracje, które pchają ku nowej rzeczywistości. Powieść Marcina Teodorczyka inspirowana jest wspomnieniami z dzieciństwa z okresu transformacji. Jest swoistym rozliczeniem autora z przeszłością i wiejskim pochodzeniem, a równocześnie stanowi portret bohaterów zmian ustrojowych z prowincji, których zapowiedzią są pirackie kasety wideo, rozluźnienie więzów z Kościołem i kradzione auta z Niemiec.

***

Hanka

– Ścisz ten telewizor!
– Tatku, ja oglądam cicho.
– Ciesz się, że pozwalam wam tu mieszkać!
– Ale tatku…
– Idźcie wszyscy w pizdu z waszymi telewizorami!

Niczego Hance w Niebie nie brakowało. Dość naoglądała się zacofania i brudnych ulic Bytomia. Wolała wyjechać za ukochanym Zbyszkiem na wioskę, choć matka przestrzegała, by za pijaka nie szła. Matka wiedziała najlepiej, co znaczy pijak pod jednym dachem. Ale jak przetłumaczyć zakochanej dwudziestolatce? Nie przetłumaczysz. Hanka zahaczyła się w biurze w kopalni, w którym za wiele do roboty nie miała, ale z maturą wzięli ją od razu. Co najwyżej przekładała papiery z jednej kupki na drugą i uśmiechała się znad pączka do kierowników. Lubiła adorację i trochę sama kusiła sztygarów, inaczej nie wytrzymałaby pracowej nudy. I tak wszyscy w Niebie kłaniali jej się w pas, bo była miastowa. Szybko wsiąkła w społeczność.

Życie w Niebie zobowiązywało, więc czuła się niebiańsko. Zwłaszcza że spodziewała się swojego pierworodnego i mieszkania w bloku budowanym przez kopalnię, bo Zbyszek dostał przydział. Kto miał takie szczęście niemal na dzień dobry dostać nowiuśkie mieszkanie w czteropiętrowym bloku? Tylko górnik z Nieba. Wszyscy patrzyli z zazdrością.

Siostra dziwiła się, że Hanka takiego wsioka wzięła.
– A czy on cię, Hanka, kocha chociaż?
– No pewnie, że kocha! Czemu miałby nie kochać? Za żonę ma mnie wziąć. Od matki zabierze w Bytomiu. To jest miłość! No i Niebo takie ładne, zielone. Ludzie tacy mili, wszyscy się znają od małego. Powietrze jakie czyste, nie to co u nas na Śląsku.
– I pójdziesz tam mieszkać do tej lepianki bez kibla?
– Zrobimy kibel i do bloków pójdziemy zaraz. Budowa idzie już. Wszystko będzie jak trzeba. Lepiej u matki siedzieć? Na księcia czekać?
– Nie no, ale nie na wioskę, Hanka! Krowy będziesz doić po liceum? Świnie paść po maturze? Weź się, Hanka, puknij w czoło!
– Tam nie mają krów. Mają kopalnię! Jak u nas, tylko węgla brunatnego.
– W Niebie jest kopalnia? Co ty opowiadasz? To idź. Idź, byle dalej od matki. Idź!

Teść nie chciał zbudować łazienki, wolał wiadro albo wychodek. „Co ja na stare lata będę budował łazienkę? Z czego? Z renty? Nie stać mnie”. I latała Hanka do wychodka, wstydząc się niemiłosiernie, bo to wstyd nie zrobić łazienki w dzisiejszych czasach. Doprowadzili tylko wodę. Teściowej nie poznała. Zmarła biedaczka, bo była całe życie chorowita, a do tego trochę kulała na prawą nogę. Nikt o kobiecie złego słowa nie powiedział nigdy. Ponoć anioł, nie kobieta. Hanka żałowała, że mamusia poszła do nieba, a ten stary dziad wciąż zatruwał im życie.

– Wyłącz ten telewizor, kurwa mać!
– Idź spać, tatku, ja nie mogę wstać z tym brzuchem. Sam byś pooglądał.

Śmiejesz się z Sosnowca, nie byłeś w Zawierciu [rozmowa z Magdaleną Okraską]

Na razie mieszkali u teścia. Młodszy brat Zbyszka Andrzejek był w wojsku, więc tłumu w chałupie nie było. Starszy brat Romek poszedł na swoje. Hanka do teścia mówiła „tatko”, ale gdy patrzyła na tego wysuszonego dziadygę jebiącego spirytem, miała ochotę go zatłuc gołymi rękami. Nienawidziła go to mało powiedziane. I jeszcze wołał do siebie Zbyszka na picie. „O nie, moje dziecko ciebie już nie będzie pamiętać, stary skurwysynu”. Mówił, by nie ruszała czegoś, bo to nie jej. Że mają za rok się wyprowadzić, bo dla Andrzejka tylko chałupa. Że ma nie włączać radia, bo prąd drogi, a jak włączała, to potem jej chował tak, że znaleźć nie mogła odbiornika. Taki był z niego skurwysyn i wszyscy o tym wiedzieli, ale Zbyszek mówił, by mieć go w dupie, że on tylko tak gada, bo zdziadział do reszty.

Gładziła się po wielkim brzuchu, już od miesiąca siedziała w domu i nudziło jej się. Dzieciątko szykowało się na świat.

Włączyła telewizor na dziennik, choć nie interesowała się niczym w zasadzie. Ale była niedziela, widno jeszcze, bo czerwiec. Co miała robić? W tygodniu to jeszcze czas zleciał szybciej, ale w niedzielę? Czasem poczytała „Przyjaciółkę”, jakieś książki w sumie też, bo czytała w liceum dużo, albo szła do nowych koleżanek z biura na plotki. Na Śląsku często chodziła do kina i lubiła to. W Niebie kina nie było, ale na świetlicy kopalnianej puszczano różne filmy dla rozrywki. Wtedy Hanka obejrzała całego Indianę Jonesa, w którym zakochała się do szaleństwa. Nawet się cieszyła, że jej Zbyszek to prawie jak Harrison Ford. Wypisz, wymaluj.

– Porwę cię do Nieba i zrobię swoją królową.
– Porwij mnie, mój książę. Porwij teraz.
– Ożenisz się ze mną?
– Ożenię.
– Zaręczyny zrobię. Matka cię puści do mnie?
– A co ma matka do gadania? Od razu ślub weźmy! Po co zaręczyny? Ożeń się ze mną, Zbyszek, matki nie pytaj!
– I zobaczysz te górki czarnego miału na tle zielonych lasów. Czerwone dachy domków i żółte łany pszenicy, które będziemy oglądać z czwartego piętra w nowiuśkim mieszkaniu w bloku z łazienką i centralnym ogrzewaniem.
– Zabierz mnie do Nieba!

W krainie zmęczenia i upokorzenia

Jej Harrison Ford właśnie chrapał rozwalony na wyrze, które Hanka wniosła w posagu. Lepiej, by spał po pijaku w domu, niż dostawał w mordę na ulicach Bytomia jak jej ojciec. Chlał umiarkowanie, można by rzec, w gruncie rzeczy przyzwoicie. Do roboty chodził, to najważniejsze. Hanka wiedziała przecież, że górnicza brać, tu czy na Śląsku, trzymała się razem.

Zerkała w telewizor, właśnie było o wyborach, na które nie poszła, bo mówili, że już nie trzeba chodzić. Reszta chciała głosować chyba za Wałęsą, ale może tylko tak mówili, bo bali się, że jak komuna odejdzie, to im kopalnię zamkną. W kościele nie była, ale Zbyszkowi też się nie chciało iść. Żałowała trochę, bo mogłaby nawet, gdyby nie brzuch, w komisji wyborczej siedzieć na wielkiej świetlicy w kopalni, gdzie zawsze były głosowania. Wszyscy by się jej kłaniali. A tak to w domu jedynie z kąta w kąt łaziła, brzuch wielki podtrzymując.

Zerkała w telewizor, właśnie było o wyborach, na które nie poszła, bo mówili, że już nie trzeba chodzić.

Wypatrzyła Hanka w Dzienniku najpierw Jaruzelskiego, potem Wałęsę, ale nic ją nie obchodziło, co mieli do powiedzenia. Zainteresowały ją jedynie pięcioraczki z Gdańska, które już były pełnoletnie i Dziennik zrobił z nimi wywiad przed lokalem wyborczym. Aż się przeraziła na ich widok. „Gdybym ja miała teraz urodzić pięcioraczki, chybabym się pochlastała”. Rozejrzała się i posmutniała. W chałupie było prawie jak chlewie, a nie tego chciała dla swojego maleństwa.

Hanka złapała się za brzuch. Dotknęła krocza. Poczuła mokro między nogami.
– Zbyszek! Zbyszek!

Wydarła się na swojego Indianę Jonesa, ale jej nie usłyszał. Resztkami sił ubrała się w cokolwiek i poleciała do Romka, starszego brata męża, który mieszkał dwa domy dalej. Romek był porządnym chłopem, nie chlał, dużo pracował i zawsze można było na niego liczyć. Odwiózł ją szybko do szpitala w Świebodzinie.

4 czerwca 1989 roku w powiatowym szpitalu o godzinie dwudziestej drugiej zero siedem urodził się Karolek. Hanka wiedziała od razu, jak nazwać syna. Nie było tu dyskusji z nikim. Zawsze chciała mieć Karolka, tak dobrego i pięknego jak papież.

Dyskoteka, meczyk, dożynki

Romek

– Co ty odstawiasz? Twoje pierwsze dziecko, syn, a ty leżysz w barłogu? Wyłaź, kurwa, i doprowadź się do porządku. Do szpitala jedziemy!

Romek się nie pierdolił z niczym. Twardo stał nogami na ziemi i jak na swoje dwadzieścia dziewięć lat był prawdziwą głową rodziny. Zwłaszcza po śmierci mamy, która do Zbyszkowego chlania by nie dopuściła. Zdzieliłaby pogrzebaczem po plecach dwa razy i raz dołożyłaby szmatą, a chłopak w mig ogarnąłby się z życiem. Romek widział, jak po jej śmierci chłopy zrobili z jego rodzinnego domu melinę. Póki co przez wzgląd na Hankę chałupa jakoś jeszcze była ogarnięta.

– Tatku, kurwa, weź go ogarnij. Wnuka masz, a ten ciągle napierdolony!
– A co ja tam mogę. Ja się nie wtrącam. Jego syn, jego sprawa.
– Co ty pierdolisz, tatku. To sprawa nas wszystkich. To nasza rodzina. Za ciebie też się wezmę, jak będziesz tak dziadował.
– Daj ty mi spokój. A on niech robi, co chce. I niech się cieszy, że mogą u mnie mieszkać. Dom przepisany na Andrzejka, jak wróci z wojska, dostanie wszystko po mnie. A on takiego wała!

I taka była rozmowa. Romek się wkurwiał, bo wiedział, ile pracy włożył we własną chatę, by mieć elegancko jak na filmach. Podłogę własnymi rękami zrobił, boazeria jak W labiryncie, a może i lepiej. Całe Niebo przychodziło podziwiać, nawet sam ksiądz proboszcz pochwalił na kazaniu jego talenty i pracowitość. Romek miał fach w ręku i prawdziwą pasję do drewna. Od dziecka tak było, jak tylko wziął nożyk do ręki. Teraz pół powiatu zaczęło zamawiać u Romka podłogi, nawet miał zamówienie od kierownika kopalni. Interes szedł dobrze. Dopiero upadek komuny pozwolił Romkowi rozwinąć skrzydła.

„W labiryncie”, czyli wielka fantazja o tym, jak PRL-owscy inteligenci przekształcą się w nowoczesną klasę średnią

– Karolek ma na imię. Po naszym papieżu. Pięknie.
Romek wytargał Zbyszka z wyra. Kazał mu obmyć się i wpakował do pomarańczowego malucha. Jechali do Świebodzina do szpitala.
– Mój synek?
Zbyszek przecierał oczy. Dopiero teraz do niego wszystko dotarło.
– Moje dziecko?
– Twój, kurwa. Masz teraz dziecko i musisz się ustatkować. Przestań chlać tyle. Robotę masz dobrą. Mieszkanie dostaniesz. Masz być dobrym ojcem. Rozumiesz, kurwa?

Zbyszek nie wiedział, co czuć. Zmieszany był. Nieprzyzwyczajony. Nie umiał wypowiedzieć ani jednego słowa.

– Masz szanować Hankę i troszczyć się o dzieciaka. Rozumiesz, kurwa?
Zbyszek pokiwał głową na tak, ale nadal nic do niego nie docierało.
– Kurwa, Zbychu, spotkało cię największe szczęście na świecie, jak nie przestaniesz chlać, to tak ci wpierdolę, że nie usiądziesz na dupie.
– Ty pilnuj swojej żonki i dzieciaków! Ode mnie się odpierdol. O nic cię nie proszę!
Romkowi nerwy puszczały, gdy widział, jak jego własny brat był nieudolny. Od małego wszystko robił na opak.
– Co ty pierdolisz?
– Przestań ciągle mi rozkazywać. Od dziecka jest to samo. Jak czegoś nie zrobiłem, to wpierdol od starszego brata. Czemu zwiałem do szkoły na Śląsk? Żeby mieć od was wszystkich spokój!
– To po chuja wracałeś?
– Bo nie chciałem żyć z Hanką u jej matki. Tam jest gorzej jak w naszym chlewie. Hotel robotniczy też nie jest fajny, jak masz sześciu chłopa w pokoju. Ja wolę Niebo niż wielkie miasta. Tu też jest kopalnia.

Żeby czarny był zielony, czyli jak odchodzić od węgla?

Chwilę pomilczeli, ale Romek przeczuwał najgorsze. Niby prosty chłop, niekształcony, ale słuchał uważnie, co ludzie gadali.
– Już mówią, że teraz po komunie kopalnia może splajtować. Uważaj tylko.
– Kopalnia nigdy nie splajtuje. Węgiel to węgiel, bo jak to bez węgla? Gospodarka runie od razu. I dobrze płacą.
– Już mówią o tym, że prywaciarz się uwłaszczy i zwolni…
– Wiesz co? Wysadź mnie może, dojadę pekaesem.
– No nie wkurwiaj się braciszku za prawdę. Taka moja rola, by pilnować rodziny. Może z Andrzejka coś wyrośnie. Telegram mu wysłałem, że Hanka urodziła. Żeby się cieszył też. Masz robotę, nie chlej tyle i pomagaj przy dzieciaku. Ja mam dwie piękne córy, ty od razu syna, więc, kurwa, chłopie, ogarnij się.

Ale już Zbyszek wiedział, do czego pił Romek. On nie był w ciemię bity.
– Nie wezmę cię na chrzestnego.
– Jak to, kurwa? Tyle lat czekam na chrześniaka!
– Nie wezmę! Takiego chuja!
– Dobra, dobra. Kto Hankę wiózł do szpitala, jak zaczęła rodzić? Kto spał napierdolony na wyrze i nawet nie słyszał? Jakieś „ale” masz jeszcze? Chrzestny musi być solidny. Taki, co pomoże zawsze, jak będzie trzeba. Maćka żona wzięła jakąś koleżankę na chrzestną i chuja ją widzieli potem, bo się urwało koleżeństwo. A rodzina jest zawsze – czy się podoba, czy nie.

Dojechali do szpitala. Zbyszek przywitał się z Karolkiem, ale jakoś nie umiał do niego podejść. Na ręce bał się brać. Odciągać od cyca nie chciał, tak się tłumaczył. Nie poczuł nic na widok maleństwa. Niby był dumny, bo syn, i wszyscy będą kazać mu teraz pić za zdrowie syna, więc będą okazje, szanować go lepiej będą, ale… jakby to nie było jego dziecko.

Pamiętał, jak Romek przeżywał narodziny córek, nosił je na rękach po całej wiosce, do kościoła prowadzał we wózku, nie widział świata poza nimi. A on? Karolek jak Karolek, ale czy to na pewno jego było, skoro nie czuł nic? Ani okruszka miłości. Otrzeźwiał szybko, bo stwierdził, że wpakował się w niezłe maliny. Widział Hankę przeszczęśliwą jak na ich ślubie i wpatrzoną w niemowlę jak kiedyś w niego. Widział Romka, który co chwilę mówił: „mój chrześniak, mój chrześniak”. Widział nawet pielęgniarki, którym gęby się nie zamykały, bo przeżywały upadek komuny. Wszystko widział, tylko w sobie nic nie widział. „Tak, to pewnie przez kaca”, pomyślał.

– No, tatuśku. Teraz to możemy się napić! Jak wrócimy, to ja stawiam. Mam flachę na tę okazję. Za wnuka ojciec nasz też musi się napić. Piękny chłopak. Zdrowy i silny! Hanka, spisałaś się na medal!

Zbyszek zrobił oczy jak stuzłotówki. „Napić się!”. Wyjął z torby słoik z kompotem, podał Hance, nie zdając sobie sprawy z tego, że robi jej wstyd na cały szpital. Ale skąd miał wiedzieć, co się żonie przywozi do szpitala? Na szczęście Kaśka, żona Romka, wszystko zapakowała dla Hanki i małego. Nawet dwie pomarańcze!

Coś odburknął do żony i poszli sobie.

**

Marcin Teodorczyk ukończył filologię polską, gender studies i redakcję tekstu. Pracuje jako redaktor i współpracownik organizacji pozarządowych. Autor książki Zakaz wstępu! O młodzieżowej (pop)kulturze i relacjach społecznych, artykułów dotyczących młodzieży, mniejszości, osób wykluczonych społecznie, tekstów prozatorskich i dramatów. Mieszka w Warszawie. Jego Niebo 1989 ukazało się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej w czerwcu 2019 roku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij