Czytaj dalej

Lady Day śpiewa bluesa

Proste ćwoki mówią, że nie lubią czarnuchów i kropka. Rzucają ci to prosto w twarz, żebyś nie miał złudzeń. Właściciele hoteli, agencje oraz stacje radiowe woleli rzucać mi kłody pod nogi.

Wszyscy gadają o tych pionierkach z dawnych czasów, które przemierzały wzgórza pełne czerwonoskórych, jadąc w wozach krytych płótnem. Ale to ja pojechałam na Zachód w 1937 roku z szesnastoma białymi kocurami, Artiem Shawem i jego rolls-royce’em, a wzgórza w tamtych czasach pełne były białych ćwoków.

Cała sprawa zaczęła się pewnego wieczoru w Uptown House. Artie wpadł do nas i zaczął mówić, że marzy mu się nowy zespół. Wierzył, że potrzeba mu czegoś wyjątkowego, by narobić szumu.
– Szukasz sensacji? – upewniłam się. – To przecież proste. Zatrudnij dobrą czarną śpiewaczkę.

To go przekonało. Zaczekał do rana, aż skończę robotę, a potem wpakował mnie do auta i powiedział, że jedziemy do Bostonu na pierwszy występ. Razem z nami jechali Georgie Auld, Tony Pastor i Max Kaminsky. Przed wyjazdem wpadliśmy jeszcze do mojej mamy, która o wpół do siódmej usmażyła dla wszystkich kurczaka. Artie oszalał na jego punkcie, nigdy w życiu nie jadł czegoś takiego. Potem znów władowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę.

W Bostonie mnóstwo się wtedy grało. Mieliśmy angaż w Roseland, za rogiem występował Glenn Miller ze swoją orkiestrą, a przecznicę dalej Ella Fitzgerald śpiewała z zespołem Chicka Webba. Kapela Chicka cieszyła się największą popularnością, ale nasza grupa była bardziej znana niż Miller.

Ani w tym mieście, ani w żadnym innym nie widziano do tej pory szesnastoosobowego białego składu z czarną wokalistką. Nikt nie wiedział, jak zareaguje publiczność w czasie naszego pierwszego występu w Roseland. Właściciel klubu Sy Schribman, człowiek, który pomógł wielu orkiestrom, Dorseyowi, Millerowi, bardzo się tym wszystkim martwił.

Ale Artie należał do tych ludzi, którzy nie dzielą ludzi na białych i czarnych.
– Zajmę się tym – obiecał. – A Lady na pewno potrafi o siebie zadbać.
– Jeśli o mnie chodzi – odpowiedziałam – to wcale nie muszę być z wami na scenie. Wyjdę, zaśpiewam swój numer i zniknę.
Shaw nie chciał się na to zgodzić.
– Nie. Musisz być z nami – nalegał. – Staniesz z nami na scenie jak Helen Forrest, Tony Pastor i wszyscy inni.

I tak też zrobiłam. W Bostonie wszystko poszło gładko, ale prawdziwy sprawdzian był dopiero przed nami. Ruszyliśmy do Kentucky.

Jako że stan graniczy z Południem, tamtejsi ludzie podchodzą do kwestii rasowych ze straszną powagą, próbują być bardziej południowi od południowców.

Zaczęło się od tego, że nikt nie chciał mi dać pokoju w hotelu. Wreszcie Artie się wkurzył i znalazł największy hotel w mieście. Uparł się, że załatwi mi nocleg albo ich pozwie. Próbowałam go
powstrzymać.
– Chcesz, żeby mnie zabili? – pytałam.

Ruszyliśmy w trasę z jednego ważnego powodu: Artie chciał zagrać dla jak największej publiczności, zanim zaryzykujemy występ w Nowym Jorku. Mieliśmy wystarczająco dużo roboty bez prowokacji w stylu Krajowego Stowarzyszenia Postępu Ludzi Kolorowych i narażania się na procesy.

Shaw nie dał się przekonać. Prawdziwy dzikus, miał swoje dziwactwa, ale był cudownym kocurem. Nigdy się nie wycofywał. Jak dał słowo, mogłeś być pewien, że tak będzie. Zawsze wierzył w to, co robił. Mógł się mylić, ale wolał cierpieć, niż się cofnąć. Dlatego tak bardzo go lubiłam i dlatego nie chciał mnie słuchać w Kentucky.

Popęda: Więcej niż Ferguson. O demokracji w Ameryce

Weszłam do największego hotelu w tym miasteczku w eskorcie ośmiu kocurów z orkiestry, którzy odprowadzili mnie aż do recepcji. Chłopaki zachowywały się tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, choć jestem pewna, że żaden czarny nigdy wcześniej nie mieszkał w tym przybytku. Recepcjonista uznał chyba, że to się nie dzieje naprawdę, przecież nikt nie sprowadziłby do hotelu czarnej dziewczyny. Wmówił sobie pewnie, że jestem Latynoską, i bez żadnej gadki zaoferował mi bardzo ładny pokój.

Moim kocurom trochę odbiło z radości. Wpakowali się do jadalni, ciągnąc mnie jak Queen Mary, przywiązaną do ośmiu holowników. Zamówiliśmy jedzenie i szampana, bawiliśmy się jak gwiazdy. Byliśmy nimi przecież.

Po tym wszystkim kierownictwo hotelu musiało dojść do wniosku, że udało im się wykręcić tanim kosztem.

Miasteczkiem rządził jeden człowiek. Szeryf. Na wszystkim trzymał łapę. Graliśmy na scenie ustawionej w prawdziwej skalnej jaskini, a on wciąż kręcił się w okolicy. Wpuszczał dzieciaki za pół ceny i nie przejmował się tym, że sprzedają im whisky. Nie miał na to czasu, bo ciągle za mną łaził.

Kiedy nadszedł czas na występ, powtórzyłam Artiemu, że nie chcę żadnych kłopotów i nie wyjdę razem z nimi na scenę.
– To przecież nie ma sensu – tłumaczyłam. – Jesteśmy na Południu.

On jednak nie chciał się poddawać. Był przygnębiony, ja zresztą też. W końcu uzgodniliśmy, że wyjdę razem z nimi, ale usiądę i będę wstawała tylko do swoich kawałków.

Z miejsca wyczułam tego szeryfa i powiedziałam chłopakom, że ten facet narobi nam problemów.
– Tylko czeka, żeby zwyzywać mnie od czarnuchów – wyjaśniałam. – I znajdzie jakiś sposób.

Założyłam się nawet o to z Tonym Pastorem, Georgiem Auldem i Maxem Kaminskym. Każdy postawił po dwa dolary.

Wygrałam.

Kiedy weszłam na scenę, szeryf podszedł do Artiego, który stał na podwyższeniu, tyłem do publiczności, i szarpnął go za nogawkę.
– Ty tam! – wrzasnął.
Shaw obrócił się i odkrzyknął:
– Łapy przy sobie!

Szeryf nie zamierzał się poddać. Przyglądałam się temu bardzo uważnie, w końcu postawiłam na niego pieniądze. Reszta kocurów też nie spuszczała go z oczu. Znów pociągnął Artiego za spodnie.
– Ty tam!
– Chcesz kopa? – Shaw spojrzał na niego ze sceny.

Ćwok w mundurze nie dał się zniechęcić. Znów przylazł.
– Ty tam! – powtórzył po raz trzeci, ale tym razem spojrzał na mnie i dodał na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli: – Ten smoluch będzie z wami śpiewać?

Artie zachował się tak, jakby to był koniec świata, koniec trasy dla jego orkiestry. Pewnie myślał, że się załamię, zacznę histeryzować czy coś. A ja śmiałam się do łez, wyciągając wygrane pieniądze od Georgiego, Tony’ego i Maxa.

Podobna rzecz przydarzyła nam się w St. Louis. Mieliśmy grać w sali balowej jednego z największych hoteli w mieście. Organizator koncertu wynajął ją specjalnie na tę okazję. Wszyscy żyliśmy nadzieją na trzytygodniowy angaż i chwilę odpoczynku po dwóch miesiącach codziennych występów w trasie, ale pech chciał, że na naszą próbę przyplątał się stary dziadyga, właściciel tego hotelu i całego kwartału. Miał chyba ze sto lat i nie pojawiał się tam od dawna, więc akurat musiał sobie wybrać ten dzień, żeby pojeździć na wózku po swoich włościach.

Natychmiast mnie zauważył.
– Co ona tutaj robi? – zapytał. – Nie zatrudniamy czarnych sprzątaczek.

Artie próbował wyjaśnić, że śpiewam w jego zespole, ale staruch nie słuchał. Ciągle tylko gadał, że czarnuchy to, czarnuchy tamto.

W końcu nie wytrzymałam.
– Nie znasz pan jakichś innych określeń? – zapytałam. – Dość już mam słuchania o czarnuchach.

Wiedziałam, że jakby co, to dam sobie z nim radę.

Zauważyłam, że Tony poczerwieniał na twarzy, kiedy dziadyga zażądał, żeby cała orkiestra, razem ze mną i Artiem, wyniosła się z hotelu. Ci włoscy koleżkowie, tacy jak Tony, są gotowi zrobić dla ciebie wszystko, jeśli się z nimi przyjaźnisz. A jeśli któryś z tych kocurów cię pokocha, to masz kumpla na całe życie.

Przywołałam Tony’ego do siebie i oboje stanęliśmy nad staruchem.
– Pan posłucha – powiedziałam. – Artie Shaw był zawsze dla mnie bardzo miły. Wiem, że nie zatrudniacie tu czarnych nawet jako sprzątaczek, ale ja jestem czarnuchem, czy jak to tam pan nazywa, i chcę się z panem założyć. Jeśli nasz występ nie będzie największym sukcesem w dziejach tego hotelu, może nas pan wszystkich wyrzucić. Przyjmuje pan zakład?

Nie wiedział, jak zareagować. Nie chciał się zakładać, ale nie mógł się też wycofać. Patrzyło na nas sporo osób, mieliby go za zgreda, gdyby się nie założył. Musiał przyjąć zakład, a my zagraliśmy nasz koncert.

Wiedziałam, że ode mnie zależy przyszłość całej orkiestry, więc naprawdę się postarałam. Zaczęłam od I Cried for You, potem zaśpiewałam Them There Eyes. Na finał zostawiłam sobie What You Gonna Do When There Ain’t No Swing?. Swing był wtedy najmodniejszy.

Pod koniec numeru wyciągnęłam jak najwyżej „ain’t” i „no”, a potem wstrzymałam oddech, jakbym czekała na ogłoszenie wyroku, i w końcu wyśpiewałam „swing”. Nie zdążyłam nawet zamknąć ust, gdy ludzie zaczęli gwizdać, klaskać i krzyczeć z radości. Byłam najlepsza, bez dyskusji. Dostaliśmy angaż na sześć tygodni zamiast trzech.

Niedługo później zaczęłam z tęsknotą wspominać trasę z Basiem. Nie mogłam jeść, spać ani pójść do łazienki, żeby nie wpakować się w jakieś kłopoty.

Większość kocurów z orkiestry była dla mnie cudowna, ale miałam już tak dosyć kłótni w przydrożnych restauracjach, że błagałam Georgiego Aulda, Tony’ego Pastora i Chucka Petersona, żeby kupili mi coś do jedzenia i pozwolili zostać w autobusie.

W niektórych lokalach zgadzano się, żebym jadła w kuchni, w innych nie. Bywało tak, że musieliśmy wybierać, czy to ja coś zjem, czy zespół. Nie chciałam się dłużej procesować o każde śniadanie, obiad i kolację.

W niektórych lokalach zgadzano się, żebym jadła w kuchni, w innych nie. Bywało tak, że musieliśmy wybierać, czy to ja coś zjem, czy zespół.

Raz wpakowaliśmy się całą grupą do małej, obskurnej restauracyjki. Usiadłam przy barze obok naszego trębacza Chucka Petersona. Wszyscy dostali swoje zamówienia, tylko nie ja. Obsługująca nas blond szmata całkiem mnie zignorowała. Chuck przywołał ją do siebie, potem wtrącił się Tony Pastor.
– To Lady Day! – wrzasnął. – Masz ją nakarmić!

Prosiłam, żeby się uspokoił, ale Tony się wściekł, a reszta kocurów zaczęła demolować knajpę. Jak chłopaki się dowiedzieli, że nie zostałam obsłużona, roznieśli tę budę w drzazgi. Kiedy usłyszeliśmy syreny policyjne, podjechał nasz autobus i wskoczyliśmy do środka, zabierając ze sobą jedzenie. Nawet Artie przyłączył się do tej awantury.

Nocleg również nastręczał ciągłych problemów. Graliśmy wszędzie, w miastach i miasteczkach, na balach i festynach. Sześćsetmilowa podróż w ciągu jednej nocy to była dla nas normalka.

W hotelach na każdy pokój przypadało zazwyczaj czterech chłopaków. Mogliśmy o drugiej w nocy wylądować w Scranton w Pensylwanii, wrzucić coś na ruszt i przed południem znaleźć się w Cleveland, stan Ohio. Kocury wiedziały, jak się urządzić, by mieć dwa noclegi w cenie jednego.

Jechaliśmy przez całą noc, nad ranem meldowaliśmy się w hotelu, gdzie każdy chciał się wyspać przed pracą. Po występie przesypialiśmy resztę nocy i o świcie znów ruszaliśmy w trasę. Dzięki temu co drugi dzień oszczędzaliśmy na noclegu. Przy moich stu dwudziestu pięciu dolarach na tydzień miało to spore znaczenie.

Niestety musiałam dzielić pokój z drugą wokalistką, która raczej nie przepadała za czarnymi. Na pewno nie przepadała za mną. Nie pasowało jej, że musimy razem mieszkać. Ale nie miała innego wyjścia.

Była zazdrosna, bo Archie poprosił, żebym pomogła jej w pracy nad artykulacją. Kiedyś popełniłam błąd i chwaląc się przed kimś, że się dobrze znamy, wspomniałam, że ją uczyłam. Poczuła się urażona. Ale prawda wyglądała tak, że nie wszędzie mnie wpuszczano i musiałam siedzieć w autobusie, kiedy ona śpiewała napisane dla mnie piosenki. Zawsze się cieszyła, jeśli gdzieś mogła zaśpiewać, a ja nie.

Nigdy nie zapomnę, jak zaproszono nas do takiej eleganckiej szkoły dla chłopców w Nowej Anglii. Moja zmienniczka była cała w skowronkach, przekonana, że jestem zbyt czarna i uwodzicielska, by dopuszczono mnie do tych dzieciaków. Czekała mnie kolejna noc w autobusie.

Kiedy jednak nadeszła pora występu, dyrektor szkoły oznajmił, że nie życzą sobie na scenie żadnych wokalistek, czarnych czy białych. Obie przesiedziałyśmy noc w autobusie, słuchając, jak orkiestra gra nasze piosenki. Miałam niezłe używanie.
– I widzisz, kochana – mówiłam jej. – Możesz sobie być śliczna, dumna i mieć białą skórę, ale niczym się od siebie nie różnimy. Nie chcą nas, bo jesteśmy kobietami.

Możesz sobie być śliczna, dumna i mieć białą skórę, ale niczym się od siebie nie różnimy. Nie chcą nas, bo jesteśmy kobietami.

Nie było dnia bez jakiegoś „incydentu”.

W Bostonie nie zgodzili się mnie wpuścić frontowym wejściem do klubu, w którym mieliśmy zagrać. Domagali się, żebym wchodziła od tyłu. Reszta zespołu nie chciała o tym słyszeć.
– Jeśli Lady nie wejdzie od frontu, to w ogóle tu nie zagramy – zagrozili. W końcu kierownictwo musiało się ugiąć.

Poza problemami z jedzeniem i spaniem najgorsze były drobne utrapienia, jak chodzenie do toalety. Czasem na sześćsetmilowej trasie robiliśmy tylko jeden przystanek. I trafialiśmy w takie miejsce, gdzie nikt nie chciał mnie obsłużyć, a prośba o skorzystanie z toalety prowadziła do awantury. Z początku strasznie się wstydziłam, ale w końcu nauczyłam się prosić kierowcę, by się zatrzymywał, kiedy musiałam wyjść za potrzebą. Wolałam iść w krzaki, niż się użerać po knajpach i miasteczkach.

Czy słota, czy upał, czy ziąb, żyłam w tych warunkach tak długo, że w końcu zaczęło się to na mnie odbijać. Pochorowałam się na dobre od ciągłych nerwów i wysiłku. Każdy dzień w autobusie był dla mnie torturą. W końcu trafiłam do takiego starego konowała, który od razu wypatrzył u mnie trypra. Wpakował we mnie kilka zastrzyków, ale od nich poczułam się tylko gorzej.

Wreszcie nadszedł taki dzień w Bostonie, że nie dałam rady zwlec się z łóżka i musiałam zadzwonić do matki. Nie wiem, jak to zrobiła, chyba przyfrunęła tam z Nowego Jorku, ale pojawiła się natychmiast. Max Kaminsky, który grał z nami wtedy na trąbce, pochodził z Bostonu i znał miasto. Jego matka wciąż tam mieszkała. Miała już chyba dziewięćdziesiątkę, ale kiedy tylko usłyszała o moich cierpieniach, od razu przysłała znajomego lekarza, ginekologa. Zdiagnozował u mnie ciężkie zapalenie pęcherza. Pod okiem specjalisty wyzdrowiałam w trzy dni, choć wcześniej męczyłam się przez trzy miesiące.

W Detroit okazało się, że występujemy w tym samym wielkim teatrze, gdzie kiedyś kazano mi uczernić twarz, bo miałam zbyt jasną skórę, żeby występować z chłopakami Basiego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tym razem kazali mi nałożyć róż na policzki, żebym pasowała do białej orkiestry.

Jeszcze nigdy nie byłam tak daleko na Północy, ale nawet w Detroit nie brakowało różnych ćwoków i ciągle czułam się niezręcznie.

Pewnego dnia Chuck Peterson zaprosił mnie na drinka do niewielkiego baru na rogu, niedaleko miejsca, gdzie występowaliśmy. Odmówiłam, jak zawsze, ale nalegał, więc poszliśmy.

Wystarczyło parę minut, żeby jakieś babsko zaczęło jazgotać, że nie zamierza pić w jednym lokalu z czarnuchami, wyraźnie dając do zrozumienia, że chodzi jej o mnie. Chuck chciał coś odpyskować, ale go powstrzymałam i piliśmy dalej.

Chwilę później stanął koło niego jakiś facet.
– Co się tu, do cholery, dzieje? – oburzał się. – Człowiek nie może się już nawet spokojnie napić w barze z żoną, żeby nie trafić na jakieś szumowiny, co prowadzają się z czarnuchami?

Zanim Chuck zdążył zareagować, obskoczyło go kilku innych gości i zaczęli go kopać. Wszyscy stali z rozdziawionymi gębami, gdy facet kopał Chucka w twarz, mówiąc, że załatwi go tak, by już nigdy nie zagrał na trąbce.

Gdyby nie moja asystentka, która przyszła mi przypomnieć, że zaraz mamy występ, i pomogła mi go stamtąd wyprowadzić, to pewnie zatłukliby Chucka na śmierć.

Chorowałam przez resztę pobytu w Detroit. W końcu matka Chucka, prawniczka, pozwała kierownictwo tej knajpy i wygrała kilka tysięcy dolarów odszkodowania.

Ameryka po dwóch stronach snu

To miasto w ogóle jest dziwne. Dziesięć lat później sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. W 1949 roku występowałam jako główna gwiazda czarnego programu Paradise Theater. Pewnego wieczoru zajrzałam do pobliskiego baru. Barman na dzień dobry oznajmił, że mnie nie obsłuży, bo jestem wstawiona.
– Naprawdę myślisz, że mam dość, czy po prostu nie lubisz czarnych? – zapytałam.
– No i proszę. Ledwie weszłaś i już robisz problemy. Jesteś pijana.

Słyszałam, że w czasie zamieszek rasowych w Detroit zrównali ten bar z ziemią.

[…]

Po kilku miesiącach ciągłego nękania przez szeryfów, kelnerki, hotelowych recepcjonistów i wszystkich rasistowskich ciołków z Południa najgorsza sytuacja przytrafiła mi się w moim rodzinnym mieście, Nowym Jorku.

Mieliśmy występować w Sali Błękitnej hotelu Lincoln, który mieścił się przy Czterdziestej Trzeciej Ulicy i należał do byłej tancerki Marii Kramer. Miejsce średnio nadawało się na koncerty, ale gwarantowali ogólnokrajową transmisję radiową, a radio było wtedy najważniejsze. Każdego wieczoru słyszałaby mnie cała Ameryka. Kilka tygodni w takim miejscu pozwalało się wybić każdemu. To była naprawdę wielka sprawa.

Mogłam się domyślić, że coś śmierdzi, kiedy kierownictwo hotelu zaoferowało mi pokój. Nie potrzebowałam noclegu, mieszkałam przecież u mamy. Nawet garderoba była mi zbędna. Mogłam dojechać na miejsce już wystrojona, Artie zawsze chciał, żebym wyglądała ślicznie, kiedy jestem z nimi na scenie.

W tym wypadku jednak naciskali go ze wszystkich stron: kierownictwo hotelu, agencja koncertowa, producenci radiowi. Nie miał serca mi o tym powiedzieć. Pokój hotelowy był po to, żebym siedziała w nim pomiędzy występami i nie zadawała się z gośćmi.

Potem zaczęli się domagać, żebym wchodziła od tyłu. Jak graliśmy w małym bostońskim klubie, chłopaki z orkiestry postawiły sprawę jasno: „Jeśli Lady nie wejdzie od frontu, to w ogóle tu nie zagramy”. Ale załatwienie tego angażu w Nowym Jorku wymagało wielu miesięcy cholernie ciężkiej pracy od Artiego i jego kocurów i nie mieli żadnych szans w starciu z siecią hoteli, radiem i łowcami talentów.

Musiałam się zgodzić na korzystanie z tylnego wejścia. Nie zerwałam tego kontraktu chyba tylko dlatego, że mama uwielbiała słuchać moich wieczornych występów w radio, była wtedy w siódmym niebie.

W końcu zaczęli mi obcinać program. Śpiewałam coraz mniej. Bywały takie wieczory, że dawali mi zaśpiewać tylko jedną piosenkę – i to przed występem orkiestry lub po nim. Ostatecznie całkiem przestali puszczać moje kawałki w radiu, a ja posłałam ich w diabły i się stamtąd zwolniłam. Powiedziałam Artiemu, że mógł mnie uprzedzić o tych wszystkich naciskach.
– Jestem w stanie to znieść na Południu, ale nie tu, w Nowym Jorku – wyjaśniłam.

Szeryf z Kentucky był przynajmniej szczery. Proste ćwoki mówią, że nie lubią czarnuchów i kropka. Albo że nie chcą się z nimi zadawać. Rzucają ci to prosto w twarz, żebyś nie miał złudzeń. Możesz im posprzątać dom, zająć się dziećmi, ale tak poza tym to won, wynoś się. Nawet jak cię obrażają, mówią ci to prosto w oczy. Mogą zapisać ci w testamencie cały majątek, mówiąc przy tym, że jest z ciebie dobry czarnuch, ale zawsze tylko czarnuch.

Szeryf z Kentucky wyzywał mnie przy ludziach całkiem otwarcie. Właściciele hoteli, agencje oraz stacje radiowe woleli rzucać mi kłody pod nogi.

[…]

Kolejnym wielkim wydarzeniem w moim życiu były występy w Café Society Downtown. Gdy pierwszy raz się tam pojawiłam, była to zwyczajna piwnica, wypełniona nadziejami właściciela Barneya Josephsona, producenta butów z Jersey, oraz ludźmi, którzy doprowadzali lokal do porządku i malowali ściany.

Barney i jego cudowna żona wyjaśnili mi, że ma to być klub bez żadnej segregacji rasowej i uprzedzeń.
– Każdy ma się tu czuć jak u siebie – tłumaczyli.

Na to właśnie czekałam. Pełnia szczęścia. W pierwszym programie pojawili się pianista Meade Lux Lewis i duet boogie-woogie Albert Ammons i Pete Johnson, wystąpił też śpiewak bluesowy Joe Turner, a orkiestrą kierował Frank Newton.

Nigdy nie zapomnę tego otwarcia. W klubie stłoczyło się jakieś sześćset osób, same sławy, artyści i bogacze. Pojawił się jednak spory problem. Barney miał licencję na sprzedaż alkoholu, ale występy nie mogły się rozpocząć, zanim nie zdobył pozwolenia na ich organizację. A dokument wciąż nie dotarł. Około dwudziestej trzeciej zaczęliśmy panikować. Gliniarze tylko czekali na okazję.

W końcu nie mogłam już wytrzymać tego napięcia.
– Zacznijmy – przekonywałam Barneya. – Jedna noc w pudle jeszcze nikogo nie zabiła.

Zdecydowaliśmy, że zaczniemy o wpół do dwunastej; pozwolenie dotarło w ostatniej minucie, jak oddział ratunkowy marines. Gliny wciąż pilnowały lokalu, gdy ruszyliśmy z programem.

Meade Lux Lewis zwalił publikę z nóg; przy Ammonsie i Johnsonie wszystkim kompletnie odbiło; Joe Turner rzucił ich na kolana, a gdy zagrała orkiestra Newtona, widownia pofrunęła pod sufit. Potem weszłam ja. Nie mogłam marzyć o lepszym przyjęciu.

To właśnie w Café Society narodziła się piosenka, która jest dla mnie wyrazem osobistego protestu – Strange Fruit. Wszystko zaczęło się od wiersza znanego poety Lewisa Allena. Poznałam się z nim w Café Society. Kiedy pokazał mi tekst, natychmiast zrozumiałam, że wiersz opowiada o tym, co zabiło mojego ojca.

Allen słyszał historię o jego śmierci i chciał oczywiście, żebym zaśpiewała ten tekst. Zasugerował, że mój akompaniator Sonny White może nam pomóc w napisaniu muzyki. Siedliśmy nad tym w trójkę i po trzech tygodniach mieliśmy gotowy materiał. Udało się to dzięki wielkiemu wsparciu Danny’ego Mendelsohna, który już wcześniej pisał dla mnie aranże. Tym razem również cierpliwie pomógł mi wszystko przećwiczyć i zaaranżować. Diabelnie mi na tym zależało, bo nie byłam pewna, czy uda mi się dotrzeć z tym utworem do publiki przychodzącej na romantyczne potańcówki do nocnych klubów.

Bałam się, że ludzie znienawidzą tę piosenkę. Pierwszy raz zaśpiewałam ją z gardłem ściśniętym ze strachu i miałam wrażenie, że popełniam wielki błąd. Z początku zapadła cisza. Potem ktoś nerwowo zaklaskał. Chwilę później usłyszałam gromki aplauz.

Po jakimś czasie ludzie zaczęli się dopraszać tego utworu. Wersja nagrana dla Commodore to moja najlepiej sprzedająca się płyta. Ale zawsze, gdy to śpiewam, ogarnia mnie smutek. Wciąż przypomina mi o śmierci ojca. Muszę jednak śpiewać Strange Fruit, nie tylko dlatego, że publika się jej wciąż domaga, ale również z tego powodu, że dwadzieścia lat po śmierci tatki ludzie na Południu wciąż umierają z tych samych przyczyn co on.

W związku z tą piosenką miałam przez lata mnóstwo dziwnych doświadczeń. Zawsze pomagała mi oddzielić porządnych ludzi od zgredów i przygłupów. Pewnej nocy w Los Angeles podeszła do mnie jedna taka.
– Billie – mówi. – Czemu nie zaśpiewasz tej seksownej piosenki? Wiesz, tej o nagich ciałach kołyszących się wśród drzew?
Oczywiste, że tego wieczoru jej nie zaśpiewałam.

Ale kiedy indziej, w Downbeat Club przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy zakończyłam występ na Strange Fruit i jak zwykle ruszyłam do łazienki. Zawsze tak robię. Śpiewanie tego numeru odbiera mi wszystkie siły, jestem po tym cała chora.

Gdy zalewałam się łzami w klubowej toalecie, podeszła do mnie jakaś kobieta. Po występie wciąż było mi na przemian zimno i gorąco, czułam się jednocześnie załamana i szczęśliwa. Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem i też się rozpłakała.
– Mój Boże – odezwała się. – W życiu nie słyszałam niczego piękniejszego. Ludzie wciąż się nie otrząsnęli.

A parę miesięcy temu, w Miami, przez całe dwa tygodnie angażu w klubie udało mi się unikać śpiewania Strange Fruit. Nie miałam nastroju na te wszystkie sceny, do jakich dochodziło na Południu, gdy wykonywałam ten utwór. Nie byłam gotowa się z tym mierzyć. Ale pewnego wieczoru w końcu się złamałam, po coś chyba dwudziestu prośbach. Jeden gość był szczególnie uparty, przychodził przez dwa wieczory, ciągle prosząc o Strange Fruit i Gloomy Sunday. Nie mam pojęcia, czemu uwziął się akurat na te dwie piosenki. Chociaż sam wyglądał jak ponura niedziela. Na koniec występu dałam im wszystkim, o co prosili.

Od miesięcy nie czułam w swoim głosie takiego gniewu i siły. Mój pianista był w takim samym nastroju. Śpiewając ostatni wers: „…by na słońcu gniły”, po którym wchodzi fortepian i następuje: „…kołysząc się wśród drzew”, nadałam tym słowom taką moc, jak nigdy wcześniej.

Chciałam wstrząsnąć tą publiką i doczekałam się takich oklasków, jak nigdy w życiu. Zeszłam ze sceny, przebrałam się w normalne ciuchy, wróciłam, a brawa wciąż trwały.

Niewielu innych wykonawców odważyło się zaśpiewać ten utwór. Nikogo nie zniechęcam, ale publiczność tego nie lubi. Kiedy kilka lat po moim odejściu z Café Society Josh White próbował w tym samym miejscu zaśpiewać Strange Fruit, akompaniując sobie przy tym na gitarze, widownia kazała mu zamilknąć i nie ruszać tej piosenki.

Gdy poznałam Lillian Smith, powiedziała mi, że to właśnie ta piosenka natchnęła ją do napisania powieści i sztuki o linczach na czarnych. Domyślacie się, jak ją zatytułowała.

Przeł. Marcin Wróbel

***

Lady-Day-śpiewa-bluesa
Fragment książki Lady Day śpiewa bluesa, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij