Kinga Dunin czyta

Czy lepiej być czarnym i bogatym, czy biednym i białym?

elegia-dla-bodokow-okladka

Rasa, do tego określana przez kroplę „skażonej krwi”, jest bardzo podejrzaną kategorią, ale rodzina i jej historia to już fakty. Kinga Dunin czyta „Negroland” Margo Jefferson, „Elegię dla bidoków” J.D. Vance'a i „Obcego we własnym kraju” Arlie Hochschild.

Margo Jefferson, Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit, przeł. Agnieszka Nowakowska, W.A.B. 2017

NegrolandUczono mnie, żebym zanadto nie rzucała się w oczy.
Wpajano mi, że mam się wyróżniać w sferze dokonań i obycia, unikając epatowania sobą oraz deklaratywności.

Autobiograficzna opowieść Murzynki urodzonej w Chicago w latach 40., czyli w czasach, kiedy obowiązywała jeszcze segregacja rasowa. Jednak Jefferson urodziła się w bogatej, kulturalnej rodzinie, chodziła do dobrej szkoły, w której prawie wszystkie dzieci były białe albo wyglądały na białe, skończyła dobry uniwersytet, była krytyczką literacką i dziennikarką w „Newsweeku”, uczy creative writing. Należy do elity czarnych.

To była pierwsza, dla mnie zaskakująca, informacja w tej książce. Elita czarnych Amerykanów – wolnych, wykształconych, dysponujących własnymi majątkami, również posiadaczy niewolników – istniała już przed wojną secesyjną, także na Południu. I podczas gdy elity z Północy włączały się w walkę o abolicję i emancypację, te na Południu w imię pragmatyzmu raczej walki tej nie wspierały, a ich przedstawiciele próbowali, bez powodzenia, zaciągnąć się w szeregi konfederatów. Jeszcze przed wojną secesyjną powstawały książki o kolorowej arystokracji – właściwie plotkarskie, o koligacjach, majątkach, balach – pisane przez jej przedstawicieli.

Zacznijmy jednak od „Murzynki” (Negro), bo słowo to w zasadzie zostało już wykreślone z przyzwoitego słownika. Autorka jednak go używa, bo jest „straszne i piękne”, kojarzy się zarówno z niewolnictwem, jak i z walką o prawa obywatelskie. I od dzieciństwa określało jej tożsamość. Określenia „czarna” zaczęła używać dopiero pod koniec lat 60. wraz z pojawieniem się silnych ruchów tożsamościowych i rewolucyjnych, takich jak Czarne Pantery. Później w sytuacjach oficjalnych nie unika także nazwy „Afroamerykanka”. Słowa, za pomocą których się określamy, nie są obojętne dla naszej tożsamości.

Toni Morrison: Chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne

Ale co to w ogóle znaczy „czarny”? Czy jest to coś, co po prostu widać? Istnieje cała gradacja kolorów. „Kość słoniowa, kremowy, beżowy, pszeniczny, brzoskwiniowy, jasnoorzechowy, płowy, brązowy, kawa z mlekiem oraz jasne odcienie miodu, bursztynu i spiżu to najlepsze odcienie”. Głębokie brązy i czerń są na dole hierarchii. Podobnie wygląda gradacja włosów – od idealnie prostych po mocno kędzierzawe. Oraz nosów – szerokie i płaskie są najgorsze. Czarne elity to przeważnie mieszańcy, Mulaci, reprezentujący „górne” miejsca na skali. Niektórzy po prostu wyglądają jak biali. I wtedy może pojawiać się zjawisko passingu (tu można przypomnieć świetną powieść Rotha Ludzka skaza) – czarni uchodzący za białych i żyjący jako biali, ukrywający swoje korzenie także przed najbliższymi. W tym wypadku „czarny” oznacza powiązania rodzinne, osobistą historię, bo przecież wiemy, że rasa, do tego określana przez kroplę „skażonej krwi”, jest bardzo podejrzaną kategorią, ale rodzina i jej historia to już fakty. Jefferson opisuje kilka takich historii passingu (chociaż nie używa tego terminu), jedna z nich nawet dotyczy bliźniąt.

O czarnych klasach wyższych autorka mówi, że jest to „trzecia rasa”, sytuująca się między czarnymi z niższych klas społecznych a wszystkimi białymi. To warstwa pod pewnymi względami dyskryminowana – chociaż autorka stara się z podkreślaniem dyskryminacji nie przesadzać, a większą wagę przywiązuje do segregacji, trzymania się swoich. (W jednym z przypisów przyznaje, że opuściła historię o płonącym krzyżu Ku Klux Klanu pod domem dziadków jako zbyt wyeksploatowaną symbolicznie i ułatwiającą tworzenie zbyt stereotypowych narracji).

Kraj wolności – czarna opowieść

Przede wszystkim jednak pokazuje (na własnym przykładzie) złożone mechanizmy, które wpływają na problemy z kształtowaniem się tożsamości przedstawicieli tej grupy. Trzeba być idealnym i uważać, żeby nie potwierdzać negatywnych stereotypów rasowych. Przemyśleć swój stosunek do czarnych z niższych warstw, których często postrzega się jako psujących opinię „przyzwoitym Murzynom”. Wybierać między liberalnym modelem – rasa nie ma znaczenia – i czarną dumą – zobowiązaniem wobec własnej historii, niewolniczych przodków. Tu pojawia się np. taka anegdota: Upał, eleganckie przyjęcie, dwie czarne kobiety spotykają się w łazience i na chwilę zdejmują peruki. Jedna z nich ma zupełnie proste włosy, ale perukę nosi afro, druga, przeciwnie, jest kędzierzawa, za to jej peruka to włosy idealnie proste. Czasem dotyczy to niuansów – autorka poświęca wiele miejsca opisom swoich stanów depresyjnych, obsesyjnym myślom o samobójstwie, a to podobno nie pasuje do czarnych kobiet, które mają być silne i z natury mniej wrażliwe i podatne na takie stany niż białe dziewczyny.

Aha, i jeszcze autorka jest feministką, co też nie jest bez znaczenia.

Dunin: Emigracja, imigracja, repatriacja…

Intersekcjonalność to stan, kiedy nakładają się na siebie różne wymiary dyskryminacji – np. rasowa, płciowa, klasowa. Sytuacja, w której klasa uprzywilejowuje, rasa jednak wciąż jest powodem dyskryminacji, ale w liberalnych grach może być czasem nawet atutem, jest bardziej złożona, a przez to ciekawsza. Również ze względu na opisy życia amerykańskiej wyższej klasy średniej (a jeśli chodzi o czarnych po prostu wyższej). Kiedy czytam o tym, jak wyglądało dzieciństwo i młodość autorki, i porównuję z własnym, właściwie też uprzywilejowanym, dorastaniem w PRL, to chyba jednak chętnie bym się zamieniła.

***
J.D. Vance, Elegia dla bidoków, przeł. Tomasz S. Gałązka, Marginesy 2018

elegia-dla-bidokowJak większość małych dzieci, uczyłem się na pamięć adresu domowego, żebym mógł wyjaśnić dorosłemu, dokąd ma mnie odprowadzić, na wypadek gdybym się zgubił. W przedszkolu, kiedy nauczycielka pytała mnie, gdzie mieszkam, mogłem wyrecytować cały adres bez zająknienia, choć mama często się przeprowadzała, z powodów, których jako dziecko za nic nie potrafiłem pojąć.

Wdzięczna jestem przypadkowi, który sprawił, że następna książka, po jaką sięgnęłam, również autobiograficzna, również amerykańska, zabrała mnie w zupełnie inny świat. Tym razem białej biedoty, „białych śmieci” z klasy robotniczej.

Vance, biały, trzydziestoparoletni mężczyzna, urodził się w Pasie Rdzy, w rodzinie wywodzącej się z prostych ludzi, którzy w dobie rozkwitu przemysłu awansowali do niższej klasy średniej – własny domek, stała praca w fabryce – jednak w następnym pokoleniu zaczęli tracić grunt pod stopami. Mieszkał z matką lekomanką i narkomanką, która nieustannie zmieniała partnerów. Wsparcie znajdował u dziadków, chociaż dziadek był alkoholikiem, jednak babcia, zresztą dziadek także, dawali mu dużo bezwarunkowej miłości i wsparcia. Zarówno w domu dziadków jak i matki często dochodziło do przemocy – nie sadystycznego katowania, ale szarpaniny, wulgarnych wrzasków, tłuczenia naczyń, uciekania z domu przed agresywnym partnerem… I nie była to sytuacja odosobniona, a raczej kulturowa norma. Podobnie jak powszechne upodobanie do broni czy brutalne załatwianie sporów na własną rękę. Do tego samotne matki, wczesne ciąże – jego babcia urodziła dziecko w wieku czternastu lat, matka osiemnastu.

Gra pozorów. Jak USA nie chronią swoich czarnych obywateli

On akurat był motywowany do nauki, ale w zasadzie edukacja nie była w jego otoczeniu wartością i nikt nie wiązał z nią nadziei na awans, którego zresztą nie potrafiono sobie wyobrazić. Umiano za to korzystać z pomocy społecznej, jak twierdzi autor, również nadużywanej, w każdym razie byli o tym przekonani jego dziadkowie, oni akurat zawdzięczali względną stabilizację stałej pracy. Wszystko to razem, wraz z przywiązaniem do religii, często fundamentalistycznej (jego biologiczny ojciec był takim chrześcijaninem – niewierzącym w ewolucję i tropiącym wszędzie szatańskie wpływy) stanowiło pewien wzór kulturowy powszechny w tej społeczności, jego zdaniem istotniejszy niż problemy ekonomiczne.

Nie musimy się z tym zgadzać, ale trudno się dziwić tej diagnozie, biorąc pod uwagę jego dalsze losy życiowe, jednak zaskakujące – bo naprawdę udało mu się zrealizować „amerykański sen”. Po skończeniu szkoły średniej myślał o studiach, jednak nie umieli z babcią wypełnić odpowiednich formularzy. Na cztery lata zaciągnął się więc do piechoty morskiej, gdzie go ucywilizowano. Nauczono gospodarowania pieniędzmi, podstawowej wiedzy, jak poruszać się wśród rozmaitych instytucji, porządku, dyscypliny. Po zakończeniu służby (również w Iraku) ułatwiło mu to dostanie na uniwersytet stanowy, gdzie łączył studia z ciężką pracą, a potem… dostał się na prawo na uniwersytecie Yale, który okazał się tańszy od innych ze względu na dobre programy socjalny – tylko trzeba to wiedzieć i umieć z nich skorzystać. Wielokrotnie podkreśla, że nie zawdzięcza tego wyjątkowym zdolnościom, ale pracy i determinacji. Czyli, teoretycznie, każdy może, jeśli tylko się postara. Tylko że tego starania się nie ma skąd się nauczyć.

Beyoncé nie dla wszystkich jest autorytetem [rozmowa z Karoliną Krasuską]

W końcu zostaje prawnikiem, ma dobrą pracę, żonę, dzieci, psy i wszystko… i jest już klasą wyższą. Czyli brzmi to naprawdę jak bajka i spełnienie amerykańskiego snu.

To, co jest ciekawe w tej książce, to opis środowiska „białej biedoty” i jego zwyczajów oraz historia uczenia się zwyczajów nowej klasy, właściwie od podstaw: jakich sztućców używać, jakie są wina, co to jest zdrowa żywność, jaki garnitur jest odpowiedni na daną okazję itp. I przede wszystkim, że w tym wszystkim rolę nie do przecenienia pełni kapitał społeczny – odpowiednie powiązania rodzinne, towarzyskie układy. Autorowi jednak jakoś udało się nawiązać odpowiednie znajomości albo zręcznie udawać. I kolejna kwestia, z tą najgorzej sobie radził i dotąd ma kłopoty: inaczej funkcjonujące rodziny i relacje małżeńskie. Jak sam o sobie pisze, miał w kołczanie tylko dwie strzały: uciekaj albo walcz, więc albo się awanturował, albo wychodził, trzasnąwszy drzwiami. Żona, z wyższej klasy, powoli uczyła go, że istnieje coś takiego jak komunikacja w rodzinie, negocjacje…

Vance wciąż utrzymuje kontakt ze swoją rodziną pochodzenia, usiłuje ratować matkę, ale coraz więcej rzeczy razi go w kulturze klas niższych, także rasizm. Twierdzi, że jest konserwatystą, a najistotniejsze chyba w jego konserwatyzmie jest przekonanie o tym, że najważniejsza w życiu jest dobrze funkcjonująca, trwała rodzina i to od niej zależy przyszłość dzieci. No i że każdy jest kowalem swojego losu, chociaż niektórzy zdecydowanie mają pod górkę. I nawet powszechna edukacja nie zapewnia równego startu, chociaż Vance chwali swoją szkołę, mimo jej niskiego poziomu, ale jednak z nauczycielami dbającymi o uczniów. Jak przyznaje, nie zna odpowiedzi na pytanie, co robić ze specyficznymi postawami i rozpadem rodziny w klasach niższych, ma jedynie nieco uwag o funkcjonowaniu opieki społecznej wobec dzieci. Bo choć dziadkowie może nie byli ideałem, to jednak grożące mu przeniesienie do rodziny zastępczej uważał za złe rozwiązanie.

Tak czy inaczej uważa się za człowieka szczęśliwego i spełnionego. Podobnie jak Margo Jefferson, która zrezygnowała z posiadania rodziny i dzieci i wciąż chodzi na psychoterapię.

Wygląda jednak na to, że lepiej być silnym i zdrowym białym mężczyzną niż wrażliwą Mulatką, która zbyt przejmowała się się Sylwią Plath. Ale kto wie… W każdym razie poza ekonomią na pewno istnieją uwarunkowania kulturowe, w tym rasowe, odbijające się na wszystkich aspektach życia. Oraz indywidualne, psychologiczne różnice.

***
Arlie Russell Hochschild, Obcy we własnym kraju, przeł. Hanna Pustuła, Krytyka Polityczna 2017

Gdy pięć lat temu rozpoczynałam ten projekt badawczy, zaczynała mnie niepokoić narastająca wrogość pomiędzy dwoma obozami, na które podzielił się nasz naród.

Margo Jefferson na pewno głosowała na Hilary Clinton, nie jestem pewna, czy Vance zagłosował na Trumpa, chyba wolałby innego konserwatywnego kandydata. Ale i tak są to postacie z zupełnie innych bajek, chociaż już z tej samej klasy.

Jeżeli kogoś nie zadowoliła ta opowieść o amerykańskim sukcesie dzielnego chłopca i może chciałby to zobaczyć na nieco szerszym tle, warto sięgnąć po pracę wydaną przez Krytykę Polityczną i omawianą już na naszej stronie. O tym, kim są wyborcy Tea Party i Trumpa.

Hochschild: Przede wszystkim musimy aktywnie słuchać

Nie wie lewica, czym żyje prawica

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij