Czytaj dalej

Gra pozorów. Jak USA nie chronią swoich czarnych obywateli

Być może nie wszystkim wydaje się oczywiste, że bezkarność białych krzywdzących czarnych przyczynia się do wzrostu liczby morderstw wśród czarnych.

Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce to najlepsza chyba próba opisania i wyjaśnienia problemu morderstw czarnych Amerykanów – najczęściej mordowanych przez innych czarnych – które historycznie były zawsze zabójstwami drugiej kategorii” – pisze Jakub Dymek o książce Jill Leovy, której fragment publikujemy. Leovy podąża za Johnem Skaggsem, białym detektywem z Los Angeles prowadzącym śledztwo m.in. w sprawie zabójstwa syna innego policjanta, Wally’ego Tennellego, który każde kolejne zabójstwo czarnoskórego nastolatka „traktuje jakby chodziło o zabójstwo największej gwiazdy”.

Max Weber w czarnym getcie

***
Cały światopogląd i kariera Skaggsa były mocno osadzone w tym samym poczuciu niesprawiedliwości i oburzenia, które dziesięć lat wcześniej kazały Wally’emu Tennellemu odrzucić pracę w RHD (The Robbery-Homicide Division – przyp. red.). Uważał, że ofiary South Central zasługują na coś więcej niż pozór sprawnie funkcjonującego wymiaru sprawiedliwości. Zasługiwały na profesjonalnych fachowców, którzy w pełni pojmują prawdę i grozę ich losu, którzy podchodzą do swojej pracy w sposób bardzo osobisty i mają poczucie misji, a nie tylko starają się zabezpieczyć przed ewentualnymi oskarżeniami o nadużycia czy zaniedbania w pracy.

Skaggs o tym nie wiedział, ale powody jego irytacji sięgały daleko w głąb historii USA. Prawo karne w Stanach Zjednoczonych zawsze służyło w dużej mierze zachowaniu pozorów. Od samego początku amerykański system prawny był fragmentaryczny i niedopracowany. W próżni prawnej rozkwitały różnego rodzaju ruchy samoobrony obywatelskiej, tu istniała też przestrzeń dla prywatnych wojen i waśni.

Prawo karne w Stanach Zjednoczonych zawsze służyło w dużej mierze zachowaniu pozorów.

W XIX i XX wieku policja równoważyła słabość sądów brutalnym traktowaniem i wychowywaniem ludzi. Jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych praca policjantów polegała głównie na zbieraniu z ulicy pijaków i włóczęgów.

Najgorzej jednak sytuacja wyglądała na Południu. W długiej i bolesnej historii tego regionu, wypełnionej dominacją kastową i kontrrewolucją, kryją się wszystkie czynniki odpowiedzialne za rozwój państwowego monopolu na przemoc.

Jeszcze przed zniesieniem niewolnictwa prawo na Południu było słabe. Właściciele niewolników nie chcieli, by jakiekolwiek przepisy ograniczały ich władzę. Po wojnie secesyjnej i rekonstrukcji byli konfederaci w brutalny, bezpardonowy sposób ponownie przejęli kontrolę, terrorem zmuszając do uległości wyzwolonych czarnych oraz ich białych popleczników. To przygotowało grunt pod rasistowskie okropieństwa południowego prawa, które są już nieco lepiej znane zwykłym Amerykanom – tendencyjny dobór przysięgłych, system opłat, grupy skazańców skutych łańcuchami – nadużyć tak powszechnych, że czarnoskórzy mieszkańcy Południa odrzucali cały ten system, nazywając go prawem białego człowieka.

Czarne życie liczy się… w mandatach

Biali konserwatyści popierali systemy prawne, które wydawały się sprawiedliwe, lecz w rzeczywistości służyły utrzymaniu rasistowskich podziałów i z założenia stanowiły grę pozorów. Południowe instytucje prawne teoretycznie przestrzegały porządku konstytucyjnego, ale prawdziwą władzę sprawowano poza obszarem tego porządku. Bezkarne mordowanie było głównym narzędziem układu tworzonego przez zwolenników supremacji białych. Bezkarność jest obrysem prawa, ukazuje kształt ukrytego systemu. Przestrzeń dla bezprawnej przemocy istniała na Południu nieprzerwanie, bo tamtejsze instytucje prawne były na przemian obłudne, skorumpowane, stronnicze, nieskuteczne lub zbyt słabe, by walczyć z tym bezprawiem. Dlatego też Południe stało się królestwem mrocznych i przerażających furii, które karmiły się podziałami, samosądem, rasistowskimi ograniczeniami, zastraszaniem świadków, oddolnymi ruchami samoobrony, plotkami, podpaleniami i domorosłą praworządnością opartą na relacjach nazwanych przez historyka Marka Schultza personalizmem – całą tą posępną treścią nieformalnego prawa.

Dla czarnych ten system oznaczał, że można ich bezkarnie pozbawić życia. Biali zabijali ich „za nic”. Co gorsza, czarni mordowali się nawzajem – na polach, w obozach pracy i na wieczornych potańcówkach, gdzie „cięto się nożami i zabijano bez umiaru”. Odsetek zabójstw sięgał wartości, którą odnotowywano kilkadziesiąt lat później w czarnych dzielnicach północnych miast – a czasem ją przewyższał. W Atlancie w 1920 roku odsetek ten wynosił sto siedem morderstw na sto tysięcy ludzi. W Memphis w 1915 roku liczba ta sięgała stu siedemdziesięciu morderstw. Czarni dopuszczali się nawet linczów w swoim gronie, poddając sprawiedliwości tłumu podejrzanych o morderstwo, którzy uniknęli kary ze strony białych władz.

Dla czarnych ten system oznaczał, że można ich bezkarnie pozbawić życia. Biali zabijali ich „za nic”.

Biali ludzie „mieli prawo”, jak głosi dziwaczna fraza pojawiająca się co jakiś czas w źródłach historycznych. Czarni ludzie tego prawa nie mieli. Oficjalne przepisy narzucano im tylko po to, by ich kontrolować, a nie chronić. Ścigano drobne przestępstwa, a te poważne puszczano płazem, jeśli tylko ofiarami byli czarni. John Dollard, naukowiec zajmujący się stanem Missisipi w latach trzydziestych, przypuszczał, że wewnętrzne walki wśród czarnoskórych były skutkiem celowego działania białych – a przynajmniej jakiejś niepisanej zmowy. „Trudno się nie zastanawiać, czy wysoki poziom przemocy wśród Murzynów nie służy interesom białej kasty”, pisał.

Być może nie wszystkim wydaje się oczywiste, że bezkarność białych krzywdzących czarnych przyczynia się do wzrostu liczby morderstw wśród czarnych. Jednak gdy ludzie zostają pozbawieni ochrony prawnej i znajdują się w trudnej sytuacji życiowej, prawdopodobieństwo, że zwrócą się przeciwko sobie, rośnie, a nie maleje.

Środowiska, w których króluje bezprawie, zawsze są przerażające. Jeśli ludzie mogą się nawzajem traktować, jak tylko chcą, zawsze znajdzie się dość łajdaków, którzy wykorzystają tę sytuację i zamienią to środowisko w piekło. Amerykanie z nostalgią wspominają życie na wsi i cenią sobie ideę lokalnych społeczności, więc twierdzenie, że uciskane mniejszości nie wspierają się solidarnie, lecz zwracają przeciwko sobie, pozostaje w sprzeczności z naszymi narodowymi mitami. Niemniej lokalne społeczności pozbawione odgórnego prawa tworzą własne zasady i własną sprawiedliwość: tutaj rodzą się krwawe waśnie. To, że czarni zostali zmuszeni do życia razem tylko ze względu na kolor skóry, powinno być traktowane jako jeszcze jeden przejaw niesprawiedliwości i segregacji rasowej.

Poza tym biali robili, co mogli, by ograniczyć do minimum przejawy solidarności wśród czarnych. Werbowali niektórych jako szpiegów, faworyzowali „swoich Murzynów” w stosunku do innych czarnych, wykorzystywali ich we własnych rozgrywkach i sporach. Dla ludzi wszystkich ras Południe było tyglem łączącym w sobie czynniki, które prowadzą do wzrostu przestępczości i do licznych morderstw – miejscem, gdzie prawo stanowiło jedną z głównych nagród w pełzającej, niedokończonej rewolucji.

Jednak czarni byli społecznością podzieloną wyjątkowo radykalnie, nie mieli przy tym żadnych formalnych środków, które pozwoliłyby im rozwiązywać wewnętrzne spory w sposób pokojowy. Nauczeni smutnym doświadczeniem, postrzegali prawo, zarówno to czynne, jak i to bierne, jedynie jako przedłużenie kampanii terrorystycznej przemocy, która zakończyła rekonstrukcję i pozbawiła ich konstytucyjnych przywilejów.

Przez wiele lat po wojnie secesyjnej relacje między czarnymi a policją miały do pewnego stopnia charakter sekciarskiej rywalizacji. Czarni z Nashville mówili głośno, że „nie pozwolą się […] aresztować jakiejś cholernej zbuntowanej policji!”. Czarni walczyli na ulicach i – zupełnie jak sto lat później w regionie komisariatu przy Siedemdziesiątej Siódmej – odbijali przyjaciół z rąk policji. Potem, gdy w miastach Południa powstały dzielnice zdominowane przez jedną rasę – „Black Bottom” w Nashville, „Darktown” w Atlancie – policja wolała się tam nie zapuszczać. Funkcjonariusze „nie patrolowali obszarów, na których najczęściej dochodziło do morderstw wśród czarnych, lecz trzymali się raczej głównych ulic”. Czarne społeczności „przynajmniej do pewnego stopnia same pilnowały porządku”, podsumował tę sytuację pewien historyk.

Domosławski: Narodowa harmonia to mit, bo zawsze ktoś jest wygrany, ktoś przegrany

To wszystko doprowadziło w drugiej połowie XX wieku do wielkiego chaosu. Do miast takich jak Los Angeles napływały ogromne fale imigrantów wychowanych na Południu w atmosferze bezprawia. Nowi mieszkańcy przynieśli ze sobą wysoki odsetek zabójstw i przekonanie, że sami powinni wymierzać sobie sprawiedliwość.

Policjanci, z którymi zetknęli się w wielkich miastach, byli pod wieloma względami podobni do tych, których znali z rodzinnych stron. Funkcjonariusze LAPD zabijali wielu ludzi, nie unikali też walki na pięści. – Pracowałem z jednym takim, który czasami ściągał pas z bronią i mówił: „Chcesz się bić?” – opowiadał Bernard Parks, były komendant policji, wspominając patrole z lat sześćdziesiątych.

Istniały też jednak znaczące różnice między siłami porządkowymi z południowych stanów a tymi z Los Angeles: tutaj policjantów było o wiele więcej, a przy tym większość z nich znacznie aktywniej wtrącała się w życie czarnych. Zgodnie z nowymi przepisami liczba funkcjonariuszy zatrudnionych w danej dzielnicy rosła proporcjonalnie do liczby i częstotliwości przestępstw. Ponieważ w dzielnicach zamieszkanych przez czarnych wskaźniki przestępczości były wyższe, pracowało tu również więcej policjantów. I tak na przykład w 1961 roku policja Los Angeles poświęcała średnio cztery razy więcej czasu na mieszkańca w obszarze kontrolowanym przez komisariat Newton niż w zachodnim Los Angeles. Czarni imigranci z Południa przywykli do policji, która ich ignorowała. Ci gliniarze byli jednak wszędobylscy, dręczyli ich irytującą „taktyką prewencyjną”.

Ta mieszanka światopoglądów i emocji musiała w końcu eksplodować. W latach sześćdziesiątych płonęły Watts, Newark, Detroit i inne miasta. Cały naród nabrał wtedy dystansu do biurokratycznej sprawiedliwości, zaczął ją traktować ze sceptycyzmem, który w mniejszym lub większym stopniu przetrwał do dzisiaj. Czarny protest przeciwko nadgorliwym systemom policji i prokuratury wciąż jest pożywką dla lewicowych krytyków prawa karnego.

Dymek: Ferguson w ogniu

Jednak inny poważny problem z tamtego okresu pozostał praktycznie niezauważony – mowa oczywiście o niewystarczającej reakcji władz na przemoc wśród czarnych. Zamiast zająć się kwestią rosnącej liczby zabójstw w miastach, system sprawiedliwości przyjął postawę permisywną. Na masową skalę ignorował ofiary zbrodni, podczas gdy przestępczość rosła w zastraszającym tempie. Średnia długość wyroku osiągnęła w Stanach Zjednoczonych najniższą wartość właśnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a nasz wymiar sprawiedliwości należał wtedy do jednych z najłagodniejszych na świecie. Sądy uniewinniały oskarżonych. Często stosowano zwolnienie warunkowe. W połowie lat siedemdziesiątych tylko jedna trzecia skazanych za morderstwo Kalifornijczyków przebywała w więzieniu przez więcej niż siedem lat, a na ulicach podlegających South Bureau roiło się od niedawno zwolnionych zabójców. Reformatorzy skupiali się na prawach oskarżonych i skazanych, jakby zupełnie nieświadomi, że wyroki są rażąco niskie.

Później wahadło przechyliło się na drugą stronę. Zmiana, która nadeszła w latach osiemdziesiątych, była szybka i bezwzględna. Władzę przejęli zwolennicy twardej, surowej polityki. Jednak skuteczność ich działań osłabiły – paradoksalnie – zbyt wysokie kary za znacznie drobniejsze przewinienia. Policjanci zaczęli ścigać ludzi za „każdą pierdołę”, jak wspominał adwokat Seymour Applebaum. – I zawsze było to ciężkie przestępstwo. Wszystko jest teraz ciężkim przestępstwem.

W 2007 roku największy odsetek nowo osadzonych więźniów stanowili ludzie, którzy nie stosowali się do kryteriów zwolnienia warunkowego. Przez cały ten czas problem zabójstw wśród czarnych ani trochę nie stracił na aktualności. Co więcej, zmalała liczba rozwiązanych spraw w tej kategorii.

Toni Morrison: Chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne

Ponieważ to nie wysokość kary, lecz jej nieuchronność i szybkość powstrzymują ludzi od popełniania przestępstw, czarni wciąż nie czuli się należycie chronieni. Mordercy chodzili wolno, a nowa taktyka walki z przestępczością niepokojąco przypominała grę pozorów ze starego Południa. Nawet gdy oficjalnie zniesiono dyskryminację rasową, sytuacja nie zmieniła się znacząco w stosunku do tego, co czarni migranci pamiętali z Południa. Plaga zabójstw nie była po prostu złym nawykiem, od którego czarni nie potrafili się uwolnić. To sprzyjające warunki roznieciły ją na nowo.

Prawo było niemal równie nieskuteczne także w odniesieniu do białych: odsetek rozwiązanych spraw dotyczących morderstw wciąż jest w Ameryce mniejszy niż w najbezpieczniejszych krajach europejskich. Jednak to, co stosunkowo bezpiecznej, rozproszonej większości białych mogło się wydawać znośne i akceptowalne, wyglądało zupełnie inaczej w odczuciu czarnych migrantów z Południa. Białym łatwiej było znaleźć pracę, zarabiać i przeprowadzać się w inne okolice, a właśnie takie czynniki kompensują niedostatki i niekompetencję wymiaru sprawiedliwości, dając w zamian niezależność i swobodę.

Czarni, którzy sprowadzili się do centrów przemysłowych w XX wieku, nie mieli takich możliwości. Mieszkali w gęsto zaludnionych enklawach, gdzie wymiar sprawiedliwości pod wieloma względami przypominał nieudolną władzę z Południa. Przez wiele pokoleń czarni mieszkańcy Południa doświadczali słabości prawa karnego i postrzegali ją jako główny element systemu zniewolenia. Uważali, że pobłażliwość państwa dla morderców, którzy często nie ponosili żadnej kary, jest wyrazem wrogości tego państwa wobec ich społeczności. W pewnym sensie czarni znów stali się okupowani. Szczególnie w odizolowanych, biednych ośrodkach przemysłowych załatwiali porachunki we własnym gronie, nie odwołując się do prawa.

Pod koniec XX wieku system sądownictwa karnego nie był już tak skorumpowany jak niegdyś. Wielu policjantów i prokuratorów było uczciwymi profesjonalistami, a wysokość ustalanych w sądzie wyroków zwykle nie wiązała się z kolorem skóry oskarżonego. Jednak ponieważ zasięg tego systemu był bardzo ograniczony, rezultaty znów przypominały grę pozorów. Nawet jeśli procedury systemu sądownictwa były przejrzyste i sprawiedliwe, śledztwa dotyczące poważnych przestępstw pozostawały zbyt nieskuteczne, by zrównoważyć skalę morderstw wśród czarnych. Czarnoskórzy obywatele wciąż mieli powody, by nie wierzyć, że prawo będzie ich skutecznie bronić, reagowali więc stosownie do takiej sytuacji.

Właśnie w takim świecie żył Skaggs, choć nie przedstawiał go nigdy w tym kontekście. Skaggs widział prostą prawdę: system wydawał się pracować bez wytchnienia, ale nie robił tego, co do niego należało.

przeł. Janusz Ochab

*
Fragment książki Jill Leovy Wszyscy wiedzą o zabójstwach czarnych w Ameryce (wydawnictwo Czarne 2017). Pominięto przypisy.

***
Jill Leovy – dziennikarka śledcza „Los Angeles Timesa”, współzałożycielka strony internetowej monitorującej liczbę morderstw popełnianych w Los Angeles. Za książkę Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce otrzymała Nagrodę im. Helen Bernstein przyznawaną przez Nowojorską Bibliotekę Publiczną oraz Nagrodę amerykańskiego PEN Center.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij