Kinga Dunin czyta, Weekend

Pisz na Berdyczów

„Pisz na Berdyczów” – bardzo dawno nie słyszałam tego powiedzenia. To miasteczko w Ukrainie w polskiej frazeologii jest miejscem nigdzie, jeśli tam napiszesz, na pewno nie dostaniesz odpowiedzi, jednym słowem: spadaj! Kinga Dunin czyta „Berdyczów” Marty Kozłowskiej i „Plon” Tary June Winch.

Marta Kozłowska, Berdyczów, Ha!art 2022

– Karol Pytanko?
– Zgadza się.
– Otczestwo: s. Wiesława. Płeć: mężczyzna. – Ołówek o politurę robi za podręczną kurę.
– Obywatelstwo: polskie. Data i miejsce urodzenia…
– Tak, wszystko się zgadza.
– Oczy: niebieskie.
– Owszem – poświadczam gorliwie i, jak się zdaje, całkiem niepotrzebnie. Pohranicznik recytuje paszport, nie szukając potwierdzenia dla zawartych w nim parametrów, lecz dokonując czegoś na kształt zaboru: „Wzrost: wysoki. Znaki szczególne: brak. Kategoria zawodowa: obserwator z ramienia Europejskiego Sojuza”. Wydziobuje mnie ziarnko po ziarnku. Zawłaszcza mi właściwości, a co najmniej bierze je w depozyt.

Zaczynam od tego dość długiego cytatu, jak zawsze z początku książki, bo język tej powieści, używane środki stylistyczne, sposób obrazowania, rytm, a nawet pojawiające się takie właściwie częstochowskie rymy: tutaj „politurę – kurę”, decydują o jej oryginalności. Dla jednych mogą stanowić barierę, dla innych zachętę. Widać, ile autorka włożyła wysiłku w warstwę formalną, i może czasem widać to za bardzo. Jest to zbyt ostentacyjne, bywa męczące. Dla mnie jednak plusy przeważają i żywioł tego języka częściej mnie wciągał, niż męczył.

Jednak każda książka jest o czymś, a tu niestety mam pewne wątpliwości. Najpierw autorka rzuca nam przynętę, możemy mieć nadzieję, że będzie to jakiś ekokryminał. Karol jest wysłannikiem Unii Europejskiej i ma zbadać przypadek masowego pomoru świń w dużym pokołchozowym gospodarstwie. Pierwsza hipoteza, czyli ASF, okazuje się błędna. Nikt też świń nie uśpił ani nie otruł. Pojawiają się inne wyjaśnienia, coraz bardziej szalone.

Ale zapomnijcie o świniach, to tak naprawdę bez znaczenia, mogłoby ich nie być. I nie martwcie się o nie, bo zasnęły albo umarły we śnie spokojnie i nie cierpiąc. Zwróćcie za to uwagę na postać pohranicznika, nie jest tym, na kogo wygląda. A granica nie jest, albo nie tylko jest, granicą ukraińsko-polską.

(W tym miejscu chcę ostrzec wszystkich, których przez lekturę prowadzi ciekawość i pytanie: jak to się skończy? Zaraz zdradzę zakończenie, które nie jest zresztą szczególnie zaskakujące).

„Pisz na Berdyczów” – bardzo dawno nie słyszałam tego powiedzenia. To miasteczko w Ukrainie w polskiej frazeologii jest miejscem nigdzie, jeśli tam napiszesz, na pewno nie dostaniesz odpowiedzi, jednym słowem: spadaj!

Pohranicznik na końcu okazuje się Świętym Piotrem. Przedtem Karol widywał go jako tajemniczego wędkarza (rybaka). To granica między jawą a snem, między życiem a śmiercią, nowym a starym i chyba też między Wschodem i Zachodem. Za nią znajduje się czyściec, z którego jednak można być odesłanym na Czerwoną Górę, do piekła.

Oczywiście bohater ten świat początkowo mylnie bierze za realny – to dość znany chwyt literacki. Dla nas jest on od początku podejrzany, bo co to za świat, gdzie nie ma telefonów komórkowych i laptopów, a ze swoimi mocodawcami musi się on porozumiewać, wysyłając depeszę z poczty.

„Rodziewicz-ówna”: Ziemianka butch

Karol grzęźnie w surrealistycznym, postsowieckim skansenie, lekko nadgryzionym zębem kapitalizmu. Brzydko tu, badziewnie, czasem kiczowato z kroplą sentymentalizmu. Serdeczni ludzie poją koniakiem, babuszki karmią pierogami, a obok arogancja tych, co mają choć trochę władzy. Urzędniczka na poczcie powiększona, bo siedzi za szybą z powiększającego szkła. Z radia można usłyszeć ideologiczne pogadanki. Pomieszanie z poplątaniem.

To miejsce dotknięte rozkładem i beznadzieją, a także znikaniem – budowle, przedmioty po prostu znikają. „Plan miasta pokazuje głównie to, czego nie ma. Służy wytwarzaniu i lokalizacji nieistnienia. Po Klubie Sportowym zostało boisko, po internacie szkoły rolniczej – gazon. Wnosząc ze złogów szkła, plenerowa pijalnia małpeczek i piwa zastąpiła pomnik Lenina. Po sąsiedzku niszczeje barak firmy budowlanej »Miazga«. W miejscu koszar zawiązał się brzeźniak. Z wczepionymi w gałązki śmieciami – gałgankami, strzępami folii i gazet drzewka wyglądają jak młode wdowy wojenne w łopoczących na wietrze żałobnych wstążkach”.

Dziewczyna z pepeszą? W życiu! Na pomnik dajmy sanitariuszkę

To wszystko coś nam przypomina, co znamy z literatury, reportaży, może mamy gdzieś podprogowo zakodowane w świadomości albo podświadomości, chociaż te obrazy już powoli się zacierają. Klisze, klisze… Trochę filozofowania o czasie, pamięci, trwałości rzeczy, które w tej powieści czasem zyskują świadomą podmiotowość. Prowadzący swoje niby-śledztwo bohater znajduje się w coraz bardziej absurdalnych sytuacjach, jest trochę śmiesznie, trochę strasznie…

Można po prostu cieszyć się tą zabawą literacką (warto zwrócić uwagę na przypisy!), czemu coś mnie jednak w tej książce uwiera, drażni? To Polak z cywilizowanego świata zwiedza ten żałosny postradziecki, a w tym wypadku ukraiński, śmietnik, który nie dojrzał i nie wiadomo, czy dojrzeje do jakiejkolwiek przemiany. Niech będzie – to wszystko dzieje się w głowie Karola albo są to przeznaczone dla niego zaświaty, ale wiadomo, jak działa taka narracja, trudno opędzić się od poczucia wyższości i obrzydzenia. A to chyba jest niefajne.

Traumazone, czyli ekonomia polityczna nihilizmu – krótki kurs

*
Tara June Winch, Plon, przeł. Karolina Iwaszkiewicz, Wydawnictwo Czarne 2023

Urodziłem się w Ngurambangu – słyszycie to? Ngu-ram-bang. Jeśli wymówicie tę nazwę, jak trzeba, uderzy was w gardło i poczujecie smak krwi. Każdy tutaj powinien nauczyć się słowa „kraj” w dawnym języku, tym pierwszym – bo to droga do wszystkich czasów, do podroży w czasie!

To trudne do wymówienia słowo pochodzi z języka wiradjuri, jednego z wieluset języków i dialektów rdzennych mieszkańców Australii, z których większość zniknęła. I była to celowa polityka władz – od początku XX wieku do lat 70. dzieci odbierano rodzicom i umieszczano w instytucjach wychowawczych, zakazywano używania rodzimych języków, do tego dodajmy ludobójstwo, dyskryminację rdzennej ludności i inne kolonialne praktyki. Wiradjuri jest jednym z tych niewielu języków, które udało się odzyskać. Istnieje jego słownik wykorzystany przez autorkę (jej ojciec pochodzi z ludu Wiradjuri) – i jest on ważnym bohaterem powieści.

Albert Gondiwindi, już stary, umiera i zostawia swoje wspomnienia spisane właśnie w formie słownika. Każde hasło to nie tylko podanie rodzimego terminu, ale zarysowanie całego kulturowego kontekstu, który jest z nim związany. I opowieść o życiu Alberta. Został wychowany w internacie dla chłopców, gdzie nauczył się angielskiego i został chrześcijaninem, dopiero jako dojrzały człowiek stara się odzyskać swoje dziedzictwo. Na jego pogrzeb z Anglii przyjeżdża wnuczka. On jest tym, który wbrew wszystkim okolicznościom chce pamiętać, ona dotąd nie chciała, uciekła na antypody, ale nie znalazła tam dla siebie miejsca.

Uciekła też z powodu innej straty – kiedyś zaginęła jej ukochana siostra. Może zapiski dziadka pozwolą rozwikłać tę tajemnicę? Po przyjeździe dowiaduje się, że ich rodzinny dom ma zostać zburzony, obok już powstaje ogromna kopalnia odkrywkowa. Przykuwający się do ogrodzenia ekolodzy tego nie zatrzymają, ale – znowu – może przydadzą się papiery po dziadku?

Co nam mówi pogorzelisko? Pocztówki z australijskiego czarnego lata [rozmowa z Szymonem Drobniakiem]

Bogactwo rdzennej kultury, odbudowywanie właściwie z niczego tradycji, bliskie relacje rodzinne, przywiązanie do przyrody – wszystko to piękne i wiadomo, po której stronie stoimy, ale autorka też nieco cieniuje obraz: dyskryminacja wciąż istnieje, ale istnieje też patologia wśród miejscowych. Część książki to bardzo długi list niemieckiego misjonarza w obronie Aborygenów, to on był założycielem misji, na terenie której mieszkają Gondiwindi. Naprawdę usiłował chronić Aborygenów, ale był też częścią systemu prześladowczego, niszczącego ich kulturę, wyzuwającego z ziemi. Sympatia, którą do niego czujemy, musi zostać zrewidowana.

To ładnie napisana książka i ciekawa historia o mało znanym przez nas świecie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij