Czytaj dalej

Hobsbawm: To nacjonalizm jest czynnikiem zapalnym w języku

Język przeszedł niepostrzeżenie wielką transformację polityczną. Przestał być po prostu sposobem porozumiewania się ludzi, nie jest już nawet tylko „językiem ojczystym” o emocjonalnych konotacjach. Stał się atrybutem „narodu”. W konsekwencji znajomość języków zmieszała się z kwestiami prestiżu, praw politycznych i ekonomicznych oraz szeregiem innych, niegdyś drugorzędnych, a przynajmniej samoregulujących się spraw.

O nacjonalizmie to zbiór pism słynnego brytyjskiego historyka Erica Hobsbawma, który ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Choć wiele jego tekstów należy do kanonu krytycznej historiografii podejmującej problem narodowy, niektóre z rozpoznań Hobsbawma nabierają jeszcze większej aktualności dziś, gdy nacjonalizm odradza się z nową siłą. Poglądy Hobsbawma nigdy nie skłoniły go do potraktowania postaw nacjonalistycznych i patriotycznych jako absurdalnych. Bardziej niż jakikolwiek inny historyk naszych czasów starał się on poważnie zgłębić ich istotę. Pochodzący z książki tekst Wieża Babel, który publikujemy tu pod zmienionym tytułem, ukazał się pierwotnie w „New Society” 19 lutego 1970 roku.

**

Niektórzy studenci są gotowi pójść do więzienia za tablice drogowe w języku walijskim. Zaprojektowane przez Le Corbusiera miasto Czandigarh, zbudowane jako stolica jednego z indyjskich stanów, który został podzielony na dwa – jeden, w którym oficjalnym językiem jest hindi, i drugi, w którym mówi się w języku pendżabskim – jest dziś przedmiotem sporu między mieszkańcami. Belgię paraliżuje niemożność znalezienia jakiejkolwiek formuły politycznej, która pogodziłaby żądania Flamandów i Walonów. Dyplomacja Francji, nie nadając swym staraniom szczególnego rozgłosu, poświęca wiele wysiłku, aby uczynić francuski oficjalnym językiem międzynarodowym Wspólnego Rynku.

Czytając wiadomości ze świata, każdego dnia bez trudu odnajdujemy dowody na konfliktogenny charakter języka, choć ci, dla których angielski jest językiem ojczystym, pewni swojej lingwistycznej dominacji nad światem, zastanawiają się zapewne, o co tyle hałasu. I dobrze, że się zastanawiają, gdyż problem nie jest bynajmniej jasny.

Mit o wieży Babel ma starożytny rodowód, nic jednak nie wskazuje na to, by skutki upadku wieży i pomieszania języków nastręczały ludzkości jakichkolwiek rzeczywistych problemów – jeśli pominąć ostatnie mniej więcej sto lat. Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze, sytuacje, w których ludzie mówiący niezrozumiałymi dla siebie językami spotykają się lub muszą się porozumiewać, są dziś znacznie częstsze niż w przeszłości. Po drugie, język przeszedł niepostrzeżenie wielką transformację polityczną. Przestał być po prostu sposobem porozumiewania się ludzi, nie jest już nawet tylko „językiem ojczystym” o emocjonalnych konotacjach. Stał się atrybutem „narodu”. W konsekwencji znajomość języków zmieszała się z kwestiami prestiżu, praw politycznych i ekonomicznych oraz szeregiem innych, niegdyś drugorzędnych, a przynajmniej samoregulujących się spraw.

Bilewicz: Ukraińcy dokonali wyboru i są gotowi oddać za to życie

Rzeczywistość ta jest w istocie paradoksalna. W chwili, gdy techniczna unifikacja globu sprawia, że wielojęzyczność staje się niezbędna jak nigdy dotąd, użytkownicy wszystkich języków z wyjątkiem tych, które stały się międzynarodowymi linguae francae, z coraz większym rozgoryczeniem odrzucają konieczność nauki jakiegokolwiek innego idiomu niż własny. Co ciekawe, w przeszłości przedindustrialnej, kiedy większość ludzi – to jest warstwa chłopska – mogła realizować praktycznie wszystkie swoje cele za pomocą wyłącznie lokalnego narzecza, nie było takich uprzedzeń wobec wielojęzyczności.

Wynikało to po części ze znikomej mobilności społecznej (to, że panowie mówili między sobą innym językiem, niemal wcale nie dotykało chłopów), po części z powszechnego analfabetyzmu (dokumenty po łacinie nie były trudniejsze do zrozumienia niż dokumenty w językach wernakularnych), po części ze społecznej neutralności powszechnie stosowanych międzynarodowych idiomów. Martwe języki klasyczne, improwizowane pidżyny handlowe czy języki koszarowe w rodzaju urdu miały charakter utylitarny i (poza snobizmem naukowym) nie służyły niczemu więcej. Analogicznym zjawiskiem są dzisiejsze „języki komputerowe”, które jak dotąd nie wzbudzają żadnych politycznych zawiści.

Głównie jednak wynikało to z językowego podziału funkcji, takiego jak ten, który zna większość dzieci – tam, gdzie język formalny (szkolny lub domowy) i nieformalny (domowy lub grupy rówieśniczej) różnią się od siebie. Dzieci z niemieckojęzycznych kantonów Szwajcarii w szkołach uczą się niemieckiego, ale na co dzień mówią w gwarze alemańskiej (Schwyzertüütsch). Nie mają trudności z ustaleniem, którego języka kiedy używać, i w praktyce nie spotykają się z sytuacjami, w których nie byłoby to jasne.

W skrajnych przypadkach powszechna dwujęzyczność była (i nadal pozostaje) regułą: osiemdziesiąt procent Alzatczyków do dziś jest dwujęzycznych. Nie ma żadnego technicznego powodu, dla którego zjawisko to nie miałoby być powszechniejsze. W mniej ekstremalnych przypadkach grupy, które prowadziły interesy związane z kontaktem z ludźmi posługującymi się różnymi idiomami, były dwu- lub wielojęzyczne. Jednak zasadniczo nie były to języki konkurencyjne.

Nie ma wątpliwości, że dziś jest inaczej. Obecny klimat nietolerancji językowej wynika oczywiście po części z upowszechnienia umiejętności czytania i pisania, z czym łączy się problem języka nauczanego w szkołach, biurokracji i innych politycznie wrażliwych zagadnień; w jeszcze większym stopniu jest on efektem demokracji i egalitaryzmu, które w naturalny sposób sprawiają, że ludzie nie chcą zaakceptować niskiego statusu, jaki wiąże się z jednojęzycznością i posługiwaniem się, powiedzmy, językiem chłopskim. Ale nie jest to cała prawda. Zapalne kwestie językowe są czasami całkowicie oderwane od względów praktycznych.

Flamandów i Walijczyków ekscytuje nie to, że są w gorszej sytuacji edukacyjnej, ponieważ są kształceni dwujęzycznie – w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie – ale to, że oprócz walijskiego i flamandzkiego muszą uczyć się angielskiego lub francuskiego. Władzom Francji nie daje spokoju to, że francuski nie jest już językiem międzynarodowym. To nacjonalizm jest czynnikiem zapalnym w języku.

Przy czym nacjonalistyczne podejście do języka w charakterystyczny sposób miesza racjonalne z irracjonalnym. Jeśli przyjmiemy (co do niedawna było historycznie uzasadnione), że podstawową jednostkę „modernizacji” społeczeństw stanowi określonych rozmiarów terytorium, to niemal na pewno sytuacja ta będzie wymagać, między innymi, uzupełnienia licznych języków lub dialektów – często wzajemnie niezrozumiałych dla ich użytkowników – jednym standardowym językiem dla coraz większej liczby celów.

Shore: Po stronie Rosji widzę czysty, przerażający nihilizm

Jednocześnie nie ma żadnych racjonalnych podstaw przekonanie, że ów standaryzowany „język narodowy” stanowi w jakimś nieuchwytnym sensie podstawowe kryterium narodowości i państwa (tak, że nowe państwa narodowe są niemal z definicji państwami językowymi); że powinien on wystarczać we wszystkich celach; a tym bardziej że powinien wykluczać inne języki. Rzadko jest on podstawą, a znacznie częściej skutkiem nacjonalizmu. W skrajnych przypadkach to artefakt, jak współczesny hebrajski (nikt nie posługiwał się nim w codziennych sytuacjach przed rokiem 1881, kiedy to ekscentryczny Eliezer Ben Yehuda postanowił mówić tylko w tym języku), lub świadoma konsekwencja nacjonalizmu, jak hindi (nie ma żadnych przesłanek, by to on był narodowym językiem Indii, poza tym, że naród powinien mieć jakiś język narodowy).

Ta ostatnia teza może prowadzić do tezy przeciwnej, że historycznie pluralistyczne i wielojęzyczne społeczeństwo „powinno” podzielić się na jednojęzyczne „państwa językowe”, a to z kolei zbliża się do negatywnej reductio ad absurdum, zgodnie z którą „narody” nie mogą żyć ze swoimi mniejszościami, lecz muszą je wytępić lub wygnać. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat koncepcję tę szeroko wdrażano zarówno w Europie, jak i poza nią.

Jeden język nie wystarcza do wszystkich celów, co pokazuje międzynarodowa standaryzacja znaków drogowych i nieodparty postęp języków międzynarodowych i międzyregionalnych. Obecnie nie trzeba mieć średniego lub wyższego wykształcenia, by czuć się przytłoczonym niedogodnościami związanymi z jednojęzycznością – chyba że tym jedynym używanym językiem jest angielski. Problem polega na tym, że języków nie odbiera się już jako funkcjonalnie odrębnych i niekonkurencyjnych.

Język to dialekt, który ma armię i flotę? Niekoniecznie

Wszyscy – z wyjątkiem imigrantów zachowujących (o ile ich nowe kraje im na to pozwalają) część pluralizmu z przeszłości oraz kontrolerów ruchu lotniczego, którzy nie mogą sobie pozwolić na monolingwistyczny nacjonalizm – uznają je za wymienne i nieróżniące się od siebie funkcjonalnie. Postrzega się je jako równe, choć – co oczywiste – z wielu praktycznych powodów takie nie są. Żadna siła na ziemi nie uczyni obecnie fińskiego tak użytecznym międzynarodowym medium jak angielski ani nie da Gruzinowi tej przewagi, którą posiada każdy mieszkaniec Kostaryki, naturalnie posługujący się językiem, który jest powszechnie rozumiany.

Wydawanie czasopisma „Journal of Biochemistry” w języku baskijskim byłoby luksusem o czysto symbolicznym znaczeniu, co nie znaczy, że duma narodowa nie mogłaby uznać – lub wręcz nie uznałaby – tego rodzaju praktyk za niezbędne. Byłoby oczywiście wygodniej, gdyby neutralne i martwe „klasyczne” drugie języki zastąpiło esperanto lub jakieś inne politycznie bezstronne medium, lecz jak dotąd historia zdecydowała inaczej. Niektóre języki są równiejsze od innych i naturalne pretensje tego nie zmienią.

Oczywiście jest prawie niemożliwe, aby mówiła coś takiego osoba posługująca się językiem angielskim, nawet umiarkowanie poliglotyczna, ponieważ spotkałaby się z oskarżeniami o szowinizm językowy – i częściej, niż podejrzewamy, zarzuty te byłyby zasłużone. Jedyną akceptowalną i właściwą postawą z naszej strony jest udzielenie, powiedzmy, Walijczykom wszelkiego wsparcia, jakiego pragną, jeśli ich zdaniem w Walii – a w zasadzie (skoro jesteśmy krajem wielojęzycznym) również w Anglii – potrzeba dwujęzycznych znaków drogowych. Pewne rzeczy trzeba jednak stwierdzić. Mało prawdopodobne jest, że wygłoszą je językowi fanatycy, a – pod nieobecność Skandynawów lub Holendrów, którzy nie uznają potrzeby uzupełnienia ograniczonych zasobów swojego języka za zniewagę narodową – być może będą musieli je nawet powiedzieć Anglicy.

Po pierwsze, że utożsamianie narodu z językiem to ideologiczny wymysł, który przeczy faktom. Po drugie, że współistnienie różnych języków w jednym kraju – lub posługiwanie się kilkoma językami przez tę samą osobę – jest historycznie zjawiskiem całkiem normalnym. Po trzecie wreszcie, że współczesny świat wymaga pewnej wielojęzyczności od każdego narodu – rzecz jasna zarówno tych, które używają języków regionalnych, jak tych, które posługują się językami światowymi.

Oczywiste jest, że wszystkie żyjące języki powinny mieć równe prawa do tego, by ich nauczano, by je drukowano i oficjalnie używano tam, gdzie się w nich mówi, choć oznacza to nie tylko prawo Bretończyków do nauki języka bretońskiego, ale także gorszą sytuację Irlandczyków nieznających irlandzkiego.

Jedno jest pewne: te spostrzeżenia nie będą miały najmniejszego wpływu na Flamandów czy Walonów, na tych, którzy chcą narzucić hindi w Madrasie ani na pewnego dżentelmena, który przekonywał niedawno, że hebrajski to zasadniczo język zachodni [izraelski lingwista Haiim Rosén przedstawił ten pogląd w wydanej w 1977 roku pracy Contemporary Hebrew – przyp. tłum.]. Polityka lingwistyczna jest polityką nieracjonalności. Racjonaliści mogą jedynie, jak nieżyjący już Bertrand Russell, nie ustawać w swoich wysiłkach.

*
Tekst został opublikowany w książce Erica Hobsbawma O nacjonalizmie w przekładzie Andrzeja Wojtasika. Pominięto część przypisów.

**
Eric Hobsbawm (1917–2012) – brytyjski historyk austriackiego pochodzenia, członek Akademii Brytyjskiej, długoletni wykładowca Birkbeck College na Uniwersytecie Londyńskim. Wybitny badacz historii nowoczesnej, zwłaszcza XIX i XX wieku, teoretyk nacjonalizmu (autor pojęcia „wynalezionych tradycji”), historyk idei. Jego wielka, trzytomowa praca – Wiek rewolucji, Wiek kapitału i Wiek imperium – poświęcona historii „długiego wieku XIX” (1789–1914) uważana jest za jedną z najważniejszych pozycji w historiografii tego okresu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij