Kraj

Wspólna lista opozycji czy kilka bloków? Policzyliśmy i znamy odpowiedź

Wspólna lista opozycji, bez PSL, powinna pojawić się tam, gdzie PiS poprzednio osiągnął wynik powyżej połowy głosów. To tam osobne listy Hołowni czy Lewicy będą najbardziej dotknięte rozbiciem głosów. W reszcie kraju niech idą osobno.

Największym wrogiem opozycji nie jest bynajmniej populistyczna retoryka rządzących. Nie jest nim również ostentacyjne poparcie Kościoła katolickiego dla władzy, propaganda telewizji publicznej ani izolacja części społeczeństwa od alternatywnych źródeł wiadomości. Najgroźniejsza jest ordynacja opracowana dwa wieki temu przez belgijskiego matematyka Victora D’Hondta, a do polskiego systemu wyborczego wprowadzona jeszcze w II Rzeczpospolitej. To właśnie ona dała dwukrotnie sejmową większość Prawu i Sprawiedliwości (raz pod szyldem Zjednoczonej Prawicy), które rządzi nie mając poparcia nie tylko połowy społeczeństwa, ale nawet połowy tych wyborców, którzy zdołali oddać ważny głos. To dzięki niemu PiS-owi wystarczyło średnio 34 tysiące głosów do uzyskania jednego mandatu w Sejmie, podczas gdy Lewica musiała zgromadzić 47 tysięcy, a Konfederacja aż 115 tysięcy, by wprowadzić tam jednego posła.

Źródło: Ewybory.eu

Choć od ostatnich wyborów parlamentarnych minęły już blisko trzy lata, sytuacja sondażowa nie odbiega znacząco od wyników z jesieni 2019 – nie licząc kilkuprocentowego stopnienia przewagi Prawa i Sprawiedliwości nad resztą stawki i pojawieniem się na scenie partii Szymona Hołowni. Niewykluczone zatem, że gdy zamkną się lokale wyborcze w następnym roku, sejmowa układanka da niestabilną, ale jednak większość Zjednoczonej Prawicy, szczególnie jeżeli dokooptuje sobie paru posłów z Konfederacji. A jeśli ta ostatnia nie przekroczy progu, oddane na nią głosy wesprą bonusem największe partie – zapewne będzie to właśnie PiS i największa lista opozycji.

Z tych wszystkich względów nie dziwią głosy w mediach nieprzychylnych rządowi, by uformować wspólną listę na opozycji. W niedawnym filmie Donald Tusk powoływał się wprost na przeprowadzony przez Ipsos sondaż, wskazujący na znaczącą przewagę takiego bloku w wyborach wobec innych ustawień. Jedna lista ma zapobiegać stratom mandatów, które przyniósłby ich podział w systemie d’Hondta. W sytuacji startu trzech czy nawet czterech list na opozycji – o ile poparcie dla PiS-u nie zanurkuje przed wyborami – znów możemy zobaczyć wynik podobny do tego z 2015 czy 2019 roku. Jest to szczególnie prawdopodobne ze względu na pojawienie się na scenie Polski 2050, która zmniejszy średnią ilość głosów oddanych na poszczególne partie, a system d’Hondta wówczas spotęguje parlamentarną przewagę PiS-u.

Flis: Polak płakał, jak głosował

Choć kalkulacje wyprowadzane z warunków polskiego systemu wyborczego potwierdzają tezy przewodniczącego Platformy, to już kontekst polityczny wróżą marną przyszłość podobnym projektom. Pokazuje to chociażby przykład Nowoczesnej, która po dwóch wspólnych listach z największą partią na opozycji została z wolna skonsumowana przez PO i nie jest już zdolna do samodzielnego funkcjonowania. Podobny ruch oznaczałby zapewne koniec ambitnych planów Szymona Hołowni i osłabiłby pozycję Lewicy, naruszając jej wiarygodność. Do tego dotacja z budżetu najprawdopodobniej zostałaby w całości w rękach największej partii. Znamienny jest tu przykład sojuszu Kukiza i PSL-u, który zakończył się właśnie wtedy, gdy ludowcy odmówili podzielenia się pieniędzmi. Wszystkie te czynniki sugerują, że projekt wspólnej listy nie dojdzie do skutku. Czy zatem Polska skazana jest na rozdrobnienie głosów opozycji i dwunastoletnie rządy Kaczyńskiego? Niekoniecznie.

Istnieje bowiem alternatywny sposób na rozegranie PiS-u w nadchodzących wyborach: wspólna opozycyjna lista… regionalna. Choć w skali kraju sojusz Hołowni, Lewicy i Platformy jest skazany na porażkę, to już w regionach zdominowanych przez PiS przewaga wyborcza takiego porozumienia nad startem osobnym jest nie do przecenienia. To właśnie na wschodzie Polski, w najbardziej oddanych partii rządzącej okręgach, opozycja ponosi największe straty na niesprzyjającej ordynacji. To tam wspólna lista ma najwięcej sensu, minimalizując wszelkie wady koalicji ogólnokrajowej.

Wielka koalicja albo śmierć

Zakładając, że wspólna lista powinna pojawić się tam, gdzie PiS poprzednio osiągnął wynik powyżej połowy głosów, mamy 13 okręgów (około 30 proc. populacji Polski) wartych zawiązania lokalnego porozumienia: Nowy Sącz, Krosno, Rzeszów, Siedlce, Tarnów, Chełm, Radom, Piotrków Trybunalski, Lublin, Kielce, Kraków I, Płock i Białystok. To właśnie w tych okręgach listy Hołowni czy Lewicy będą najbardziej dotknięte rozbiciem głosów. W wielu z nich nie przekroczą w ogóle tzw. naturalnego progu wyborczego – wyższego niż ten formalny, bo wyznaczanego przez liczbę posłów wybieranych w tym obszarze. Jeżeli bowiem w okręgu Tarnów wybiera się dziewięć mandatów, to efektywny próg wyborczy przekracza tam siedem procent. Podobny wynik rozbitych list opozycyjnych jest dalece nieprawdopodobny na Podkarpaciu czy Podlasiu.

Wybory Parlamentarne 2019/Wikimedia Commoms

Bez wątpienia można założyć, że liście obejmującej w przybliżeniu 1/3 powierzchni polskiej populacji uda się przekroczyć próg wyborczy dla całego kraju, jeżeli tylko powtórzyłaby ona wynik zaledwie dwóch formacji opozycyjnych (KO i lewicy) wchodzących w jej skład w 2019. Łącznie osiągnęły one tam 1 362 tysiące głosów, co daje nam prawie siedem i pół procenta wyborców w całym kraju (przy około 60-procentowej frekwencji) oraz spory zapas na spokojne przekroczenie progu wyborczego.

Zarówno Lewica, jak i Polska 2050 mają wystarczające poparcie, by ich listy w reszcie kraju osiągnęły próg wyborczy nawet wyłączywszy jedną trzecią okręgów w najmniej im przychylnej części kraju. Układ taki wykluczałby natomiast udział PSL-u. Stronnictwo nie może sobie pozwolić na odjęcie swojej głównej liście jednej trzeciej głosów, ponieważ od dłuższego czasu oscyluje wokół progu wyborczego.

Nie tylko teoretyczne założenia czynią taki układ prawdopodobnym. Jeżeli spojrzymy na wyniki w 2019 roku, zaledwie połączenie głosów na Platformę i SLD oznacza zwiększenie liczby posłów tych formacji o dwóch. W przypadku, gdyby głosy rozdzielano jeszcze na Polskę 2050, wpływ istnienia koalicji na wschodzie oznaczałby znaczący wzrost mandatów. W scenariuszu, w którym Konfederacja w ogóle do Sejmu nie wchodzi, dane z 2019 roku wskazują że opozycja zdobyłaby kolejne dwa miejsca w sejmowych ławach, ale jedynie wówczas, gdyby we wschodnich okręgach była zjednoczona.

Choć może się to wydawać uzyskiem mało znaczącym, jednak wspólna lista na Wschodzie przekłada się potencjalnie na różnicę pomiędzy kolejną, samodzielną kadencją PiS, a mniejszościowym rządem opozycji. Prawdopodobny jest scenariusz, w którym zaledwie kilku posłów daje Zjednoczonej Prawicy możliwość rządów razem z Konfederacją. Z tego właśnie względu zawiązanie czysto technicznej koalicji, bez ustępstw programowych,  w której każda z trzech partii otrzymuje losowo przydzielone 33 procent miejsc na listach, może mieć znaczący wpływ na przyszłość Polski i skład nadchodzącego rządu.

Na listach wyborczych mamy zazwyczaj zaledwie parę najwyższych miejsc, które są „biorące”. W okręgach, których dotyczyłoby porozumienie, opozycja zazwyczaj osiągała w przeszłości co najwyżej czterech posłów, zatem cztery pierwsze miejsca na listach byłyby przedmiotem negocjacji, w oparciu o siłę wchodzących w skład koalicji ugrupowań, mierzoną wewnętrznymi sondażami. Co do reszty miejsc można by zastosować prosty podział, po 1/3 poszczególnych numerów na listach, w oparciu o losowanie. Przykładowo, Lewica mogłaby wylosować, że ma swoich kandydatów w bloku na 5, 8, 11 i 14 miejscach na listach, Platforma odpowiednio na 6, 9, 12, 15; a Polska 2050 na 7, 10, 13, 16. Wtedy każda z partii mogłaby promować wybór kandydatów właśnie z tych miejsc na wspólnej liście.

Podlasie bardzo potrzebuje dobrych politycznych propozycji

Z pewnością największą przeciwnością na drodze takiego rozwiązania,  będą finanse. Niemożliwe jest bowiem zawiązanie koalicji, bo zastosowanie 8-procentowego progu niweluje bardzo szanse powodzenia, nie mówiąc już o niechęci Lewicy do podobnych porozumień po fatalnych wyborach z 2015. Pozostają zatem dwie opcje: komitet wyborczy partii politycznej lub komitet wyborczy wyborców. W przypadku tego drugiego lista nie otrzymałaby żadnej finansowej pomocy od głównych partii, gdyż mogłaby przyjmować jedynie środki pochodzące od indywidualnych obywateli, co mogłoby nie starczyć na skuteczną kampanię. W związku z tym konieczne jest zawiązanie komitetu wyborczego partii politycznej przez które z trzech zaangażowanych w projekt ugrupowań. Partia w imieniu, której zawiązana zostałaby ta lista wyborcza musiałaby zobowiązać się do pokrycia kosztów kampanii, które co odrobiłaby sobie w przyszłości poprzez uzyskanie dotacji budżetowej na tą listę. Musiałoby więc dojść też do negocjacji co do budżetu, jaki ona zaoferuje bazując na wyliczeniach co do tego, ile zyska ona na wprowadzeniu tej listy do sejmu.

Ważny w tej kwestii jest przykład węgierski. Zjednoczona przeciwko Orbanowi opozycja była dla wielu niewiarygodna, ze względu na  szerokość zawiązanego porozumienia i zaprzestanie jakiejkolwiek krytyki innych partii wchodzących w skład koalicji. Tu każda partia wciąż miałaby niezależność w prowadzeniu ogólnopolskiej kampanii i mogłaby dotrzeć do wyborców swoim wyrazistym programem.

**

Jan Golan – student ekonomii i ekonomii biznesu na Uniwersytecie w Maastricht.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij