Kraj

Nie taki Gowin straszny

Jarosław Gowin

To oczywiste, że reforma Gowina nie zmieni polskich uniwersytetów w progresywne i równościowe kolektywy produkujące społecznie użyteczną wiedzę. Warto jednak docenić zmiany, które mogą poprawić co nieco los pracowników polskiej akademii.

Dyskusja medialna po wprowadzeniu nowej ustawy o szkolnictwie wyższym nieco przycicha, więc jest to dobry moment, aby spróbować przyjrzeć się temu, jakie realne zmiany przynosi ona akademikom w Polsce. I muszę przyznać, że jakkolwiek postaci oraz wyborów politycznych ministra Jarosława Gowina nie darzę nadmierną sympatią, to przygotowana przez niego ustawa zawiera sporo elementów, które z lewicowego punktu widzenia powinny zostać ocenione pozytywnie.

Nie zamierzam tej ustawy idealizować. Jest bowiem tworzona zgodnie ze staropolską tradycją reformowania w stylu „dwa kroki do przodu, jeden do tyłu i pięć w bok”. Obok zapisów pozytywnych znajdziemy w niej również jawnie szkodliwe oraz całkowicie nonsensowne. Będące oczkiem w głowie ministra Gowina Rady Uczelni są polskiej akademii potrzebne jak rybie rower (szczęśliwie ten pomysł został mocno oprotestowany i Rady będą miały rolę co najwyżej symboliczną), a centralizacja władzy na uczelniach w ręku rektora-menedżera musi budzić podejrzliwość. Warto jednak zauważyć, że reforma ta przynosi nieco dobrego – tym bardziej że w lewicowej debacie wybrzmiewa przede wszystkim głos ostrych przeciwników reformy.

Ustawę Gowina należy oceniać w kontekście stanu prawnego, który poprzedzał jej wprowadzenie, czyli tzw. ustawy Kudryckiej. Bo to właśnie tamta reforma wprowadziła na polskie uczelnie neoliberalizm. Zmiany przygotowane przez ekipę Gowina trzeba zatem traktować jako korektę kursu w ramach przyjętej neoliberalnej ramy i zastanawiać się, czy ta korekta jest korzystna. Inaczej wpadniemy w pułapkę porównywania ich z wyidealizowanymi „złotymi czasami” (których na polskich uczelniach nigdy nie było) albo z idealnie kulistym lewicowo-emancypacyjnym uniwersytetem przyszłości (którego wprowadzenia chyba nikt nie spodziewał się po prawicowym rządzie).

Dwa najbardziej pozytywne aspekty tej reformy to przede wszystkim poprawa sytuacji doktorantów oraz ustabilizowanie sytuacji zawodowej młodszych pracowników nauki. Największym złem wynikającym z ustawy Kudryckiej była właśnie organizacja tzw. studiów III stopnia. Studia doktoranckie – zwłaszcza na kierunkach humanistyczno-społecznych – umasowiono, nie przeznaczając na nie jednak adekwatnych środków. W efekcie bardzo wiele osób funkcjonowało w systemie studiów doktoranckich bez żadnego finansowania i realnej opieki nad pracą naukową.

Obok nich istniała mniejsza grupka szczęśliwców, którym udało się co prawda załapać na finansowanie (nieraz dość szczodre – komasując stypendia z kilku źródeł, doktorant był w stanie zarabiać więcej niż pracownik naukowy), ale za cenę całkowitej prekaryzacji: większość stypendiów miała charakter krótkoterminowy, co premiowało gonienie za wpisami do CV w postaci wystąpień konferencyjnych i biedapublikacji, skutecznie zaś zniechęcało do systematycznej pracy nad rozprawą doktorską.

W efekcie mieliśmy skokowy przyrost przyjmowanych doktorantów, ale współczynnik sukcesu w postaci udanych obron – żenująco niski. Reforma Gowina zmienia ten stan rzeczy, wprowadzając ustawowy wymóg przyznawania stypendiów wszystkim doktorantom. I jakkolwiek można (słusznie) narzekać, że te stypendia są zbyt niskie, aby móc się samodzielnie utrzymać w wielkim mieście, to warto zauważyć zmianę podejścia do finansowania studiów doktoranckich: stypendia przestają być nagrodą przyznawaną wybranym za osiągnięcia, a stają się czymś, co ma być dostępne dla każdego i umożliwiać jakąś (skromną, bo skromną) formę finansowej stabilizacji.

Kontynuując wątek stabilizacji – reforma Gowina zmienia też na lepsze status młodszych pracowników nauki. Niewiele osób wie, że regulacje związane z ustawą Kudryckiej co do zasady wykluczały możliwość uzyskania stałego zatrudnienia na uczelni przed habilitacją. Reguła była taka, że młodszy pracownik nauki był zatrudniany na umowie terminowej, miał określony czas na zrobienie habilitacji, a gdy umowa terminowa się kończyła – musiał starać się o nowe zatrudnienie w formie konkursu. I tu ustawa Gowina zmienia sytuację na bardziej propracowniczą: normą w myśl reformy ma się stać zatrudnianie adiunktów na czas nieokreślony. Widmo bycia pozbawionym pracy mimo skutecznego zrobienia habilitacji nie będzie więc już wisieć nad młodymi naukowcami.

Oczywiście reforma Gowina nie rozwiązuje wszystkich problemów pracowniczych na polskich uczelniach. Można argumentować, że oferowane podwyżki nadal nie zachęcają do wybierania pracy na uczelni zamiast w sektorze prywatnym (ucieczka pracowników do korporacji może nie jest problemem w humanistyce, ale w dziedzinach technicznych czy w prawie już tak), a status pracowników nienaukowych i regulacja sytuacji pracowników zatrudnionych w ramach grantów pozostaje niewiadomą. Nie da się jednak nie zauważyć, że na froncie pracowniczym ta ustawa ma kilka plusów.

Ciemna strona reformy. Jak utowarowienie szkolnictwa wyższego legitymizuje irracjonalność

Przeciwnicy reformy krytykują również ograniczenie roli Rad Wydziałów, które miałoby być zamachem na uczelnianą demokrację. Jeśli jednak Rady Wydziału uznamy za przejaw demokratycznego zarządzania akademią, to jest to dość oryginalne rozumienie demokracji – bliższe monarchiom średniowiecznym czy parlamentowi CK Monarchii niż ideałowi równościowej partycypacji. Rady Wydziałów nieodmiennie oparte są na systemie kurialnym, w którym pracownicy samodzielni (czyli od doktora habilitowanego wzwyż) mają z definicji przewagę nad wszystkimi innymi kuriami (młodszymi pracownikami, doktorantami, pracownikami nienaukowymi).

Taki kurialny system nie ma wiele wspólnego z realną partycypacją: jest to ten rodzaj demokracji, w którym panowie szlachta mogli demokratycznie przegłosowywać zwiększenie pańszczyzny dla chłopów. W tym sensie ograniczenie roli Rad Wydziałów (zresztą całkowicie opcjonalne, bo zanosi się na to, że na przykład UJ zachowa galicyjską demokrację) nie jest zamachem na realne mechanizmy partycypacji, lecz raczej próbą ograniczenia „republiki profesorskiej”, co polskiej akademii w dalszej perspektywie powinno wyjść na zdrowie.

Czy politycy staną za studentami protestującymi przeciw Ustawie 2.0?

Najwięcej być może emocji budzi kwestia zmiany kryteriów ewaluacji i zwiększenia wagi zagranicznych publikacji. Nie jest prawdą przekonanie, że reforma Gowina zakazuje publikowania po polsku – nie zakazuje, tylko ze względów „merkantylnych” będzie się opłacało publikowanie po angielsku. Zrozumiałe są przy tym obawy przedstawicieli niektórych dyscyplin (historia sztuki, dogmatyka prawna), że trudno im będzie się przebić z swoimi wynikami do międzynarodowych czasopism.

Z drugiej jednak strony wydaje się, że obrona aktualnych metod ewaluacji – prowadzona pod hasłem „niezbywalnym prawem polskiego profesora jest publikowanie gdzie się chce i czego się chce” – nie jest czymś, o co warto kruszyć kopie. Liczba polskich czasopism naukowych przerasta granice wyobraźni (aktualnie mamy bodaj ponad tysiąc czasopism humanistycznych) i nikt nie kontroluje ich jakości. Warto też dodać, że w obecnym klimacie politycznym globalizacja polskiej nauki może tak naprawdę umożliwić publikowanie rzeczy „niepoprawnych politycznie” , bo analizy genderowe łatwiej zamieścić w zagranicznym czasopiśmie niż w biuletynie IPN.

Neoliberalny zamach na naukę

czytaj także

Neoliberalny zamach na naukę

Tomasz Steifer, Maciej Kassner, Mikołaj Ratajczak

To oczywiste, że reforma Gowina nie zmieni polskich uniwersytetów w progresywne i równościowe kolektywy produkcji społecznie użytecznej wiedzy. Jednak spodziewanie się tego byłoby lekką naiwnością. Zanim dobrniemy do tej utopii, warto docenić zmiany, które mogą poprawić co nieco los niektórych pracowników polskiej akademii, nawet jeśli te zmiany są dziełem naszych ideowo-politycznych przeciwników.

Mogą, a czy poprawią – nie wiadomo, gdyż ustawa jest zawsze zbiorem pobożnych życzeń i wzniosłych inwokacji. Realne skutki mają dopiero pisane drobnym drukiem rozporządzenia. I to od nich będzie zależało, jak ustawowe zapisy przełożą się na funkcjonowanie uczelni, a przede wszystkim – na ich sytuację finansową.

**
Krzysztof Posłajko
jest doktorem filozofii, pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim. Interesuje się analityczną filozofią języka i ontologią. Nieuleczalny socjaldemokrata.

Wpłać na Krytykę #pozdrowGlinskiego

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij