„Społeczeństwo populistów”: mężczyźni objaśniają nam koniec demokracji

Niniejszy tekst nie jest recenzją książki Sadury i Sierakowskiego – jest polemiką, napisaną z przyjaznych, marksistowsko-feministycznych pozycji.
Ewa Majewska
Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski. Fot. Jakub Szafrański

W książce Sadury i Sierakowskiego główną kategorią objaśniającą świat jest zaufanie. Ale zaufanie – jako więź z państwem, instytucjami, innymi ludźmi – nie mogło się w Polsce wytworzyć, bo nigdy go tu nie było. Polskie społeczeństwo porządkuje zupełnie inna kategoria – jest nią przemoc.

Książka Społeczeństwo populistów Przemysława Sadury i Sławka Sierakowskiego łączy niezwykle interesujące analizy wyników badań społecznych i momentami bardzo celne krytyczne obserwacje polskiej rzeczywistości z serią pomyłek. Te ostatnie spróbuję przyjaźnie, ale też bez szczególnej ostrożności wskazać, zakładając, że debata jest nam dziś naprawdę potrzebna, podobnie jak lewica, która – pomimo deklarowanej przynależności do niej autorów, nie jest niestety główną beneficjentką ich opracowania.

Niniejszy tekst nie jest więc recenzją – jest polemiką, napisaną z przyjaznych, marksistowsko-feministycznych pozycji, więc w jakiejś mierze, mam nadzieję, konstruktywną. Część surowszych uwag, które tu poczynię, może przyczyni się do podjęcia nowych wątków i perspektyw w przyszłych badaniach i analizach autorów, którym bardzo niniejszym dziękuję za trud przyglądania się społeczeństwu i jego momentami nieoczekiwanym postawom.

Mamy problem, jak sprawić, żeby populiści kogoś jeszcze przerażali

Autorzy ustawiają się względem populistów zaskakująco przyjaźnie, tak że chwilami nawet znika podział na „my” i „oni”. Niestety, już na początku widzimy, że opracowanie będzie cechowała zdumiewająca jak na czas faszyzmu łagodność wobec głównej opcji polityki w Polsce. Autorzy piszą: „Przeobrażenie PiS z partii neoliberalnej na prawie socjalistyczną przeszło niemal niezauważone, bo populistów nie da się rozliczać z poglądów” (str. 19). Oczywiście, że się da, i robią to ze szczególnym upodobaniem badacze i badaczki Zagłady, marksistki oraz teoretyczki faszyzmu, ale żeby było to możliwe, musimy oba główne wymiary populizmu – kulturowy i ekonomiczny – traktować zawsze łącznie.

Innymi słowy, aby rozliczać populistów z poglądów, nie możemy dać się zwieść tylko pozornie zasadnej praktyce oddzielania kwestii światopoglądowych i finansowych. Prawa kobiet i prawa osób uchodźczych to polityczny interes przeliczalny na pieniądz, rozgrywany przez PiS, jak widzimy dzisiaj, wyjątkowo buńczucznie i cynicznie zarazem. Prawa osób LGBTQ+ i sędziów, a w zasadzie rażące naruszanie tych praw przez partię rządzącą, to zaś bezpośrednia przyczyna wstrzymania wielomilionowych dotacji unijnych.

Autorzy ledwie o tym wspominają, a byłoby o czym pisać w kontekście błędów i wypaczeń populistów właśnie, bo to jest jedna z wielu sytuacji, gdy nieprofesjonalna polityka rządu prowadzi do bardzo konkretnych skutków dla całego społeczeństwa. Nawet jeśli skupiamy się na wyborcach populistów, a nie na ich partiach, nie możemy o tym zapominać.

Tymczasem Sadurę i Sierakowskiego interesuje głównie zaufanie i cynizm – kategorie, które nadawały się być może do analizy społeczeństw zachodnich lat 80. i 90. ubiegłego wieku, ale których przenoszenie na nasz grunt dzisiaj może się skończyć na przykład taką autokolonialną z ducha idealizacją Zachodu: „W społeczeństwie wysokiego zaufania do państwa (jak w Europie Zachodniej), gdy rywalizują ze sobą partia obiecująca zainwestowanie publicznych środków w reformę (np. zdrowia) oraz partia obiecująca wydanie publicznych środków na transfery społeczne (np. 500 plus), ludzie częściej wybiorą tę pierwszą” (str. 71).

Przydałoby się tu jakieś źródło, bo ani w Niemczech, ani we Francji, gdzie systemowa reforma emerytur właśnie spotyka się z ogromnym „entuzjazmem” społeczeństwa, ani nigdzie w UE nie dałoby się chyba tej tezy dowieść. Poza tym autorzy sami nie są chyba tego zbyt pewni, skoro w innym miejscu piszą, że takie bezpośrednie transfery już w społeczeństwach Zachodu od wielu lat funkcjonują (str. 132).

Cesarz na górze śmieci. Macron pogrąża Republikę

Tymczasem w świecie „podręcznych” na Środkowym Wschodzie Europy – bez zmian. Mężczyźni nadal objaśniają nam dynamicznie faszyzujący się świat, jak gdyby brakowało wybitnych, międzynarodowo uznanych osób podejmujących tematy fundamentalizmu, faszyzmu i demokracji. Nie istnieje w książce Sadury i Sierakowskiego teoria gość-inności Tomasza Kitlińskiego, nie ma też nic o wieloletnich studiach nad nowymi fundamentalistami autorstwa Elżbiety Korolczuk i Agnieszki Graff. A nie, pardon, o tych ostatnich autorzy słyszeli, choć najwyraźniej umknęło im, że nie ma populizmu prawicowego bez antyfeminizmu oraz że afekt to nie tylko ufność czy cynizm, ale też wstyd, gniew czy troska.

Demokracja też jest w Społeczeństwie populistów niemal wyłącznie kwestią światopoglądu, bo choć Waltera Benjamina zacytowano raz, a Marksa i Engelsa może ze dwa razy, zdaniem objaśniających nam świat mężczyzn ludzie głosują mocą świadomych, racjonalnych decyzji, a nie interesem, habitusem czy pozycją klasową. Już Guy Debord pisał, że problemem społeczeństwa spektaklu nie jest namnożenie się obrazów, tylko alienacja relacji międzyludzkich w ich medialnych reprezentacjach.

Tymczasem Sadura i Sierakowski piszą tak, jakby populizm stanowił po prostu jakiś zestaw nieracjonalnych przekonań, których upowszechnienie i świadome preferowanie doprowadziło nas na skraj faszystowskiej przepaści. Tak jakby doświadczenie ustrojowej transformacji, utraty pracy czy emerytury, biedy i niedostatku nie stanowiło konkretnej, nie do końca świadomej, motywacji dla decyzji politycznych. Jakby doświadczenie to w oczywisty sposób nie generowało nie tyle braku zaufania, ile lekceważenia państwa i jego instytucji, które przez lata nie interesowało się uboższymi obywatelami i obywatelkami, uznając ich nędzę za „nieunikniony koszt transformacji”. Tak jakby walka z genderem nie była oczywistą cechą każdego, podkreślam: każdego współczesnego ruchu fundamentalistycznego, a takie ruchy z zasady dają populistycznym partiom wsparcie polityczne na całym świecie.

Graff i Korolczuk: Nie uporamy się z faszyzującą prawicą, jeśli będziemy pomijać kwestie związane z gender

Wyjaśnijmy: ludność Zachodu mogła utracić zaufanie do państwa, bo je kiedyś posiadała. Tymczasem ani w idealizowanej dziś przez prawicę II Rzeczpospolitej, ani w PRL, ani wreszcie w III RP podobnego, masowego zaufania do państwa ze strony obywatelek i obywateli zbudować się nigdy nie udało. Stąd antypaństwowość, lęk, lekceważenie czy marginalizacja byłyby kategoriami użytecznymi w analizie postawy społeczeństwa polskiego wobec państwa i jego instytucji, a zaufanie taką kategorią nie jest. Żeby ufać, trzeba zakładać możliwość zaufania. Uważam, że o ile znaczna część mieszkanek i mieszkańców krajów Zachodu taką możliwość w ogóle miała, o tyle w Polsce nigdy nie stało się to doświadczeniem hegemonicznym.

Zaufanie wymagałoby też pojawienia się bliskości, powinowactwa między ludnością i państwem. Tymczasem, jak pokazują Kacper Pobłocki czy Adam Leszczyński, bliskości tej postfolwarczne społeczeństwo polskie nie wygenerowało, i wygenerować nie mogło. Stąd – kategoria zaufania, zakładająca jakiś rodzaj więzi, najlepiej opisanej amerykańskim czy francuskim „państwo to my”, nie miała po prostu na czym w Polsce wyrosnąć.

Mężczyźni nadal objaśniają nam złożoność późnonowoczesnych przemian, bo przecież kobiety nie znają i nie rozumieją demokracji. W pewien sposób nie znamy i być może nie rozumiemy demokracji, bo trudno nie zauważyć, że dokonując rewolucji, mężczyźni z klasy średniej nie tylko obalają ojca, ale za jednym zamachem podporządkowują też kobiety. Carole Pateman, znana również w Polsce autorka między innymi Braterskiej umowy społecznej, na darmo spędziła kilka dekad, śledząc i objaśniając podwójne wiązanie liberalnej demokracji. Mężczyźni wciąż objaśniają nam świat, który my im sprzątamy, dekorujemy, uprzyjemniamy i podtrzymujemy przy życiu na przekór ich wysiłkom, by go jak najprędzej zniszczyć.

W Polszcze tylko pan był prawdziwym człowiekiem [rozmowa z Kacprem Pobłockim]

Chciałabym, prawdę mówiąc, móc się sama z sobą nie zgodzić i nie pisać o tym, jak mężczyźni nadal objaśniają nam świat, a deklarując lewicowość, de facto bronią neoliberalnej demokracji, bo redukują ideologię do światopoglądu, nie przyglądając się zbytnio jej ucieleśnionym i nieuświadomionym przejawom.

Chciałabym móc powiedzieć, że w polskiej debacie publicznej faktycznie ścierają się poglądy, że jest ona genderowo i światopoglądowo zróżnicowana, ale niestety – tego też nie mogę, ponieważ to znowu mężczyźni objaśniają mi świat. Świat niemal w całości bez kobiet.

Chciałabym nie musieć pisać o zarządzaniu życiem i śmiercią obywateli ani o tym, że w Polsce skupia się ono na kobietach, które mają rodzić bez względu na wszystko; na osobach LGBTQ+ i osobach uchodźczych, którym co prawda rząd PiS załatwiał wizy na skalę przemysłową, ale z których kilkadziesiąt zginęło już na polsko-białoruskiej granicy, zaś tysiące doświadczają pushbacków, więzień, deportacji, gwałtów, odmrożeń i innych zagrożeń dla życia i zdrowia. Chciałabym móc uznać, że populizmy po prostu upraszczają politykę, ale tak nie można, przez pamięć dla wszystkich ofiar aktualnej polskiej polityki.

20 lat minęło, a świat wciąż nie widzi kobiet

Książka Sadury i Sierakowskiego niby nie milczy o dramatach osób uchodźczych, LGBTQ+ i kobiet, ale skoro to zaufanie – a nie przemoc – stanowi główną kategorię objaśniającą nam świat, o śmiercionośnym wymiarze populizmu możemy po prostu nie doczytać. Tymczasem kategoria przemocy pojawia się już nawet w dyskursie nauk o prawie w kontekście prekaryzacji rynku pracy: Barbara Godlewska-Bujok (między innymi) nazywa przemocą pewne destabilizujące zmiany w Kodeksie pracy. A gdy patrzymy na doświadczenia polskich lekarzy oraz pracownic i pracowników Indesitu czy Amazona, trudno się z takim mocnym postawieniem sprawy nie zgodzić.

Populizm dostajemy więc niejako w rękawiczkach. Nie wiem, czy chodziło o to, żeby skupić się na nieodrobionej żałobie po ofiarach COVID-19 – to skądinąd mocny punkt w książce Sadury i Sierakowskiego – czy o to, by pokazać, jak bardzo Polacy mają lewicowe poglądy, a jednocześnie głosują na nierealizującą ich przecież prawicę (str. 138). Niemniej, wyszło niestety tak, jakbyśmy czytały wersję soft opowieści o populizmie, a wersja hard została przed nami ocenzurowana.

Akurat przed wyborami właśnie dobrze byłoby poczytać lewicowy manifest, lewicową epopeję albo choćby lewicowy pamflet. Tymczasem pomimo czerwonej okładki Społeczeństwo populistów raczej nie stanie się naszą „małą czerwoną książeczką”, nad czym najbardziej ubolewam. Bo mogłoby.

„Najlepiej by było, abyśmy przychodzili do pracy wysrani i wysikani”

Sadura i Sierakowski celnie demaskują błędy i wypaczenia polskiej i globalnej liberalnej opozycji, trafnie wskazują przyczyny sondażowej słabości lewicy. Nie dają jednak sensownych recept na przyszłość. Ich książka nie jest użyteczną instrukcją dla postępowych partii politycznych, choć z łatwością mogłaby się nią stać. Dlaczego nie jest? Bo mężczyźni znowu objaśniają nam świat, a przez to z polityki skutecznie wyłączone zostają afekty i ekonomia.

Sadura i Sierakowski piszą o 500+, i to momentami z sensownym, w moim przekonaniu, uznaniem. Podkreślają, że „Niemal we wszystkich krajach Unii istnieje coś w rodzaju 500 plus, ale nigdzie nie wywołuje to takich emocji ani nie zapewnia nikomu takiej hegemonii jak Prawu i Sprawiedliwości w Polsce” (str. 132). To jest naprawdę mocny trop tej książki, nie zostaje on jednak pociągnięty, chyba przede wszystkim dlatego, że żaden z autorów nie ani jest feministką, ani nawet marksistką. Żaden nie widzi, że wyborcami PiS nie kieruje raczej uwielbienie dla 500+, tylko lęk przed powrotem niepewności i nędzy, którą znacznej części społeczeństwa zapewniały rządy neoliberałów, szczególnie w okresie transformacji ustrojowej, czyli na początku lat 90.

Rozpakowanie tego lęku przed powrotem nędzy stanowiłoby, i tu chyba obaj autorzy by nie zaprzeczyli – być może najsensowniejszy ruch demokratycznej opozycji w Polsce. Wywalenie stolika, wystawienie do wyborów prezydenckich Henryki Krzywonos – ludowej trybunki legendy „Solidarności” – zamiast arystokratki Małgorzaty Kidawy-Błońskiej byłoby ciosem w epicentrum pisowskiej narracji, mianowicie w opowieść snutą zręcznie i skutecznie przez prawicowych spin doktorów o ryzyku, że gdy do władzy powróci dzisiejsza opozycja, razem z nią wróci też bieda.

Krzywonos, w przeciwieństwie do kolegów i koleżanek z PO, ma za sobą doświadczenia biedy, nie tylko w PRL, ale również w potransformacyjnych latach 90. Mogłaby przekonująco opowiedzieć przerażonym rodaczkom i rodakom o tym, czym jest bieda i dlaczego zwycięstwo opozycji nie musi wcale oznaczać jej powrotu. Nie uczyni tego żaden mieszczański polityk liberalny, o arystokratkach nie wspominając.

Dygresja: moja pracująca w fabryce sąsiadka ma dwoje dzieci. Do 2015 roku zarabiała 2000 złotych miesięcznie na rękę, a wprowadzenie 500+ oznaczało dla niej powiększenie miesięcznego dochodu o 50 proc. Któregoś dnia, kiedy odwiedziła mnie po dłuższej przerwie, zobaczyłam, że ma inną postawę, to trudno opisać słowami, ale – że prezentuje się godniej, zajmuje nieco więcej przestrzeni, mówi spokojniej, ma bardziej stabilną gestykulację i mimikę. Takie wyprostowanie się, większa pewność siebie, swoboda, lepszy nastrój i spokój jest z pewnością doświadczeniem wielu kobiet w Polsce od czasu pojawienia się 500+. To są konkretne skutki wyjścia z biedy. Nie muszą generować jakichś głębokich przemyśleń – pracująca od świtu do zmierzchu w fabryce matka dwójki dzieci może nie mieć na to wiele siły i czasu. Ale mogą wygenerować konkretny efekt nad urną. I nie wolno tego bagatelizować.

Objaśniający nam świat mężczyźni z lewicowej bańki nie są jednak feministycznymi marksistkami, nie są też przedstawicielkami tzw. ludu. Będą więc uporczywie opowiadać o końcu zaufania, które co prawda faktycznie jest w polskim społeczeństwie niskie, ale przekłada się bezpośrednio na decyzje nad urną, głównie dlatego, że osoby, którym zaufania naprawdę brakuje, nigdy do tej urny przecież nie idą.

Kogo dziś obchodzi Solidarność?

Takich socjologicznych pomyłek jest w omawianej książce więcej. Na przykład bardzo fajnie podsumowano strategię triumfu najważniejszej jak dotąd europejskiej polityczki, Angeli Merkel, która – co słusznie podkreślają Sadura i Sierakowski – postawiła na „asymetryczną demobilizację”, skutecznie odbierając głosy prawie wszystkim przeciwnikom politycznym. Dlaczego jednak nie napisano wyraźnie, co PiS zabrał Nowej Lewicy, PO, Konfederacji i innym formacjom, dlaczego musimy same wyciągać te wnioski i przede wszystkim – dlaczego tezy nie mogą doprowadzić do konkluzji w oczywisty sposób prawdziwych – to pytania, które stawiałam sobie, czytając tę książkę, po jej pierwszej lekturze oraz przy każdej następnej.

Dlaczego dwóch skądinąd przecież zdolnych socjologów nie może sobie poradzić ze zwycięstwem PiS-u? Moim zdaniem przede wszystkim dlatego, że nie są feministycznymi marksistkami. A powinni nimi być, bo skoro feminizm nie jest już dzisiaj marginesem, tylko centrum antyfaszystowskiej socjologii i teorii politycznej, zaś bez marksizmu nie istnieje sensowna socjologia społeczeństw kapitalistycznych, powinni uwzględnić ich założenia, badając prawicowy populizm.

Co by to oznaczało w praktyce? Więcej analizy ataków na gender oraz sytuacji kobiet i osób LGBTQ+, niepowielanie sztucznego podziału na ekonomię i kwestie światopoglądowe oraz wyraźną krytykę oporu neoliberałów przeciwstawiających się jakimkolwiek próbom rozliczenia ekonomicznej transformacji. Deklaracje liberalnej opozycji podbijające bębenek dumy z neoliberalnych rządów i niezgody na jakąkolwiek ich krytykę, tak częste zwłaszcza po pierwszym zwycięstwie PiS-u, powinny przecież zostać zrewidowane przez badaczy społeczeństwa. Nie jest taką rewizją próba przebicia PiS-u na ilość bezpośrednio redystrybuowanej gotówki. Byłaby nią natomiast krytyka, która nie musi przecież brzmieć „Balcerowicz musi odejść”, ale mogłaby brzmieć „to się nie może powtórzyć”.

Autorzy Społeczeństwa populistów bardzo słusznie podkreślają godnościowy wymiar wydźwignięcia mas społecznych z biedy, wskazują też trafnie wyraźne w dzisiejszej inflacji ograniczenia pisowskiego modelu transferów finansowych, które niestety uzupełnia typowa dla ultrakonserwatystów neoliberalna polityka wspierania najbogatszych. Autorzy Społeczeństwa populistów bardzo fajnie rekonstruują wtargnięcie populizmu i hejtu na prawicę w szeregach liberałów. Ale to nie wystarczy, by książka była lewicowa. By była głosem lewicy.

Na koniec warto wypunktować zalety książki Sadury i Sierakowskiego. Niewątpliwie należy do nich celne zdemaskowanie hipokryzji polskiego społeczeństwa, choć autorzy błędnie diagnozują ją jako cynizm. Jako społeczeństwo wspólnotowe, Polki i Polacy nie kontynuują zaangażowania w Kościół katolicki cynicznie. Zapotrzebowanie na pewniki, proste wyjaśnienia, bezpośrednie formy przynależności oraz nadzieję na przyszłość jest jak najbardziej autentyczne, nie wyłącznie interesowne, a doświadczenie neoliberalnej transformacji nie osłabiło go, tylko wzmocniło.

Opisane w książce przykłady nieznajomości teologicznych niuansów, takich jak skład osobowy Trójcy Świętej, nie dowodzą cynizmu, tylko ignorancji badanych. Stanowią też potwierdzenie tego, że mieszkanki i mieszkańcy naszego kraju wciąż szukają stabilnej ramy w świecie, który dla części z nich zmienia się zbyt dynamicznie. Jeśli zatem opozycja polityczna nie zaproponuje wyborczyniom i wyborcom jakiejś sensownej formy przynależności, stabilizacji i wspólnoty, połowa społeczeństwa w ogóle nie ruszy do urn. Zaś połowa tej drugiej połowy zagłosuje na PiS lub Konfederację, bo te partie, każda na swój sposób, oferują to, co kiedyś chciała chyba budować partia Razem: wspólnotę, z przynależności do której można czuć dumę.

Ściśle polityczna narracja godnościowa spotyka się w ofercie PiS-u z realnym przekazaniem środków finansowych i wolności decydowania o ich wykorzystaniu w ręce samych zainteresowanych. Czym się to różni od oferty liberalnej opozycji? Praktycznie wszystkim, bo naprawdę trudno poczuć, a nawet wyobrazić sobie dumę z przynależności do wspólnoty anonsowanej gromkim „je***ać PiS”. Serio, to jedyne, na co liberałów stać?

Sadura i Sierakowski opowiadają o społeczeństwie populistów, czyli o nas wszystkich [wideo]

Lewica na każdym kroku przypomina, że to nie wystarczy. Autorzy Społeczeństwa populistów natomiast walczą o liberalną demokrację. Nie wiem, czy to jest z perspektywy lewicy priorytet, zwłaszcza przed wyborami, które opozycja najpewniej przegra, bo, jak wskazują wszystkie sondaże, górę znów weźmie partia budująca swoją potęgę na zręcznym łączeniu transferów społecznych z atakiem na elity.

Doświadczenia realnej poprawy sytuacji materialnej nie przebije dowolnie długa wyliczanka przestępstw Kościoła wobec dzieci czy PiS-u wobec wymiaru sprawiedliwości. Autorzy Społeczeństwa populistów niby o tym wiedzą, ale i tak zaufanie oraz cynizm wydają się im kluczowymi kategoriami organizującymi wybory Polek i Polaków. Dlaczego? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

**
Ewa Majewska – feministyczna teoretyczka kultury, profesorka Uniwersytetu SWPS i kierowniczka projektu „Publiczni wbrew woli. Wytwarzanie podmiotu w archiwach akcji »Hiacynt«”. Wykładała na UDK w Berlinie, na UW i UJ; prowadziła projekty na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, IWM w Wiedniu oraz ICI Berlin. Jest autorką siedmiu książek, w tym: Feminist Antifascism (Verso, 2021), Kontrpubliczności ludowe i feministyczne (2018), Tramwaj zwany uznaniem (2017), Sztuka jako pozór? (2013) oraz Feminizm jako filozofia społeczna (2009), jak też szeregu artykułów i esejów, publikowanych w czasopismach i tomach zbiorowych, w tym: „e-flux”, „Signs”, „Third Text” oraz „Journal of Utopian Studies”. W 2023 roku otrzymała nagrodę im. Emmy Goldman za badania zorientowane na równość.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij