Kraj

Jedni uciekają, inni wracają. „Dla mnie to droga w jedną stronę”

„Czekamy na busa. Kierowca mówi, że do granicy dowiezie, a co dalej, nie może obiecać” – tłumaczy mi młody mężczyzna w hali dworcowej. „Dla mnie to droga w jedną stronę. Jestem w wieku poborowym. Mnie już z Ukrainy nikt nie wypuści”.

Wiem, że pytanie o samopoczucie może być nie na miejscu, ale o co innego mogę pytać w takiej chwili?

– Chujowo się czujemy. Strasznie chujowo – mówi Taras. Chwilę wcześniej razem z innymi krzyczał na całe gardło: Gierojam sława! Rozmawiamy na wieczornej demonstracji antywojennej przed rosyjską ambasadą w Warszawie. Razem z Ukraińcami przyszli Białorusini i Polacy.

– Frustracja, paraliż – Taras wylicza emocje. – Ale gdy widzimy, ilu nas tu jest, gdy czujemy wsparcie, to wiemy, że nie jesteśmy sami. Wtedy robi się troszkę lepiej. Musimy działać. Nie poddamy się. Dziś jesteśmy załamani, ale jutro będzie lepiej. Organizujemy się. Chcę powiedzieć, że będzie dobrze. Wierzę, że będzie dobrze – podkreśla.

W czwartek nad ranem rosyjskie wojsko rozpoczęło ostrzał rakietowy i artyleryjski ukraińskich miast, a rosyjscy żołnierze wkroczyli w wielu miejscach na terytorium Ukrainy. Około piątej rano wybuchy usłyszeli mieszkańcy między innymi Kijowa, Charkowa i Odessy.

Zaczęło się

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wprowadził stan wojenny całym kraju i zaapelował: „Potrzebujemy spokoju. W miarę możliwości zostańcie w domach. My działamy. Armia działa. Nie bójcie się. Jesteśmy silni. Zwyciężymy, ponieważ jesteśmy Ukrainą”.

Obywatele i obywatelki Ukrainy mieszkający w Polsce zaczęli ten dzień od wiadomości. Młoda dziewczyna z żółto-niebieskimi barwami na policzkach i łzami w oczach o 5:30 odebrała od mamy SMS-a: „Zaczęła się wojna”. Julia, która pierwszy raz w życiu przyszła na manifestację, dowiedziała się o wszystkim, przeglądając media społecznościowe przy porannej kawie. Młody chłopak, który od rana rozwiesza w Warszawie plakaty z kodem QR i apelem o wpłacanie datków na fundację Wróć zdrowy, całą noc śledził wiadomości na Telegramie. Wielu z nich ma w kraju całe rodziny.

– Rozmawiałam z rodzicami. Są spanikowani, mimo że mieszkają w centrum kraju. Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że do tego dojdzie – mówi dziewczyna.

– W Ukrainie mam mamę, tatę, dziadka, wszystkich. Gdy tylko zobaczyłam wiadomości rano, zaczęłam ich obdzwaniać – mówi Julia i dodaje: – Wojna toczyła się bliżej Doniecka, Ługańska, ale nikt z nas nie myślał, że dojdzie do ataku na całe państwo. Mój tata prowadzi własny biznes. Ma teraz wszystko zostawić i wyjechać? A ja co mam zrobić? Mieszkam w Polsce już osiem lat. Tu też mam swoje obowiązki i pracę. Mam to teraz wszystko rzucić i wracać?

Protest przeciwko atakowi Rosji na Ukrainę w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Koleżanka chłopaka od plakatów mówi, że do niej z Kijowa zadzwonili rodzice, gdy obudziły ich rakiety i eksplozje. Trzyma w rękach własny plakat z odręcznie wymalowanym napisem нет войны – wojnie „nie”. On z kolei tłumaczy, że chce zachęcać do zbiórki na leki i wsparcie szpitali. – Jestem pacyfistą. Uważam, że to etyczne, by zbierać na ratowanie życia, a nie na broń.

– Ja się czuję bezradna. Nie wiem, co robić – mówi mi inna dziewczyna. – Obudziłam się o piątej rano i cały czas wydaje mi się, że to jest koszmar, z którego się obudzę, ale to nie jest sen. I to jest najgorsze. A to wszystko na życzenie jednej osoby. Przecież tej wojny nikt nie chce. W Rosji ludzie wychodzą na ulice.

Później przeczytam informację o 1083 osobach zatrzymanych w 48 miastach Rosji za protest przeciwko wojnie. – Ale dostałam bardzo dużo wsparcia. Aż nie nadążam odpisywać. To bardzo dla nas ważne – dodaje dziewczyna.

W innej grupce słyszę: – Jak się czujemy? Wybacz, ale to trochę głupie pytanie, bo jak się teraz możemy czuć? Co możemy zrobić? Wierzyć w swoją armię – skoro NATO nam nie pomaga. Wczoraj przed punktami poborowymi były kolejki, mężczyźni zgłaszali się na ochotnika. Jedni wracają, inni zostają. Na razie nie wiemy, co zrobimy.

Niecałe dwie godziny później przyjdzie informacja UNHCR o 100 tysiącach ludzi, którzy już zostali zmuszeni do ucieczki ze swoich domów, a w sieci pojawią się apele o pomoc w wyjeździe z Ukrainy. Do kasy biletowej na dworcu autobusowym Warszawa Zachodnia ustawiają się w kolejce ludzie, którzy chcą jak najszybciej pojechać w przeciwnym kierunku.

Pierwsze godziny wojny. „Może to potrwać dziesiątki lat, ale wytrwamy”

– Ja do Polski przyjechałem tylko na dwa dni, dziś miałem wracać. Patrzę rano w telefon, a tu wojna! Miałem mieć bezpośredni autobus, ale nie przyjechał. Jadę do Kijowa o 23, a potem muszę jakoś dostać się do Charkowa. Tam żona i dzieci – mówi mi drżącym głosem 40-letni mężczyzna, który właśnie odchodzi od kasy. Zaraz po nim inny usłyszy: „Do Charkowa bezpośrednich nie ma”. „A jutro?” „Jutro nie wiadomo, co będzie”.

Cała hala dworcowa w ciszy i skupieniu śledzi doniesienia na ekranach telefonów, wymienia informacje, pisze do bliskich. Na zewnątrz ludzie pakują walizki do podjeżdżających autokarów, niektórzy jadą razem, inni się żegnają. „Żona wraca po dzieci, ja zostaję tu, bo jest praca. Co dalej, zobaczymy”. „Tata jedzie po brata, bo uparł się, że nie wróci, ja zaczekam tu z mamą”.

– A ja czekam na paczkę – mówi młoda brunetka w jasnym płaszczu. – Mama mi wysłała prezent, a ja za tydzień muszę wysłać coś jej, bo ma urodziny. Tak się wymieniamy podarkami. Przepraszam, muszę odebrać telefon.

Po chwili wracamy do rozmowy. – Nigdy nie myślałam, że co 10 minut będę dopytywać, czy nic jej nie jest. Mama za tydzień kończy 46 lat. Dziś cały dzień chowa się po piwnicach. Mieszka w Charkowie, tam jest teraz bardzo źle.

Charków to miasto w północno-wschodniej części Ukrainy, położone niedaleko granicy z Rosją. Późnym wieczorem pojawią się zdjęcia mieszkańców miasta, którzy schronienia przed atakiem będą szukać na podziemnych stacjach metra.

– Od koleżanki dostałam wiadomość, że wojsko ostrzelało budynki. Tu mam pracę w dobrej firmie, narzeczonego z Norwegii, normalne życie, a tam – wojna.

Autokary odjeżdżają i przyjeżdżają. Obok wysiadają ludzie ze Lwowa, spieszą się, mówią, że było jeszcze spokojnie, a co dalej – zobaczymy. Ale najwięcej ludzi przyjedzie albo własnymi samochodami, albo specjalnymi transportami, bo siatka połączeń publicznych w Ukrainie cały czas się rwie.

– Czekamy na busa, jest 200 km od Warszawy. To prywatny przewoźnik. Kierowca mówi, że do granicy dowiezie, a co dalej, nie może obiecać – tłumaczy mi młody mężczyzna, który siedzi w hali dworcowej z żoną i trójką przyjaciół.

– Chcemy jechać razem. My z żoną do Rumna, pod Lwowem, ale nasi przyjaciele muszą dostać się do Krzemieńczuka, a to ponad 800 kilometrów w głąb kraju, pod granicę z Rosją. Mówimy im, żeby się zatrzymali u nas i przeczekali, ale na razie nie wiedzą, co zrobić. Spakowaliśmy się rano w pół godziny, mieszkamy pod Warszawą, więc musieliśmy jak najszybciej dotrzeć na dworzec. W Polsce jesteśmy trzeci miesiąc, przyjechaliśmy do pracy, a wracamy, bo w Ukrainie z babcią zostawiliśmy syna. Ma cztery lata. Najgorsze jest to, że nie zdążyliśmy mu kupić wymarzonej zabawki. Chciał miniquada, ciągle wysyłał filmiki, jak dzieci jeżdżą, dopytywał, kiedy mu przywieziemy.

Historia puka do drzwi, pora otrzeźwieć

Żona mężczyzny nie mówi po polsku, ale gdy słyszy, że rozmawiamy o quadach, uśmiecha się i przewraca oczami, jakby chciała pokazać, że przez te trzy miesiące syn nieźle dał się im we znaki.

– Wrócicie do nas? – pytam.

– Dla mnie to droga w jedną stronę. Jestem w wieku poborowym. Mnie już z Ukrainy nikt nie wypuści.

* * *

W drodze powrotnej zatrzymuję się przy ambasadzie Ukrainy. Są kwiaty, flagi, antywojenne hasła na transparentach pozostawionych przez demonstrujących, którzy przeszli tu spod ambasady Rosji. Jest tuż przed północą, na rowerze podjeżdża młoda kobieta, zapala znicz.

– Ręce mi się od rana trzęsą. Znajomy z pracy wrócił w styczniu do siebie. Od wczoraj nie ma z nim kontaktu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij