„Reforma Gowina czyni z nas podwykonawcę nauki światowej, traktując uniwersytety jak wielkie montownie, zamiast widzieć w nich fabryki z własnym działem badań i rozwoju”. Rozmowa z Maciejem Gdulą.
Michał Sutowski: Należysz do krytyków reformy szkolnictwa wyższego wicepremiera Gowina, wygłosiłeś nawet wykład podczas protestu okupacyjnego pod rektoratem UW. Co jest nie tak z Ustawą 2.0?
dr hab. Maciej Gdula: Szczegółowe jej zapisy zmieniają się z dnia na dzień, ministerstwo wprowadza dziesiątki poprawek, aktualna wersja projektu jest trudno dostępna – trudno więc mówić o detalach. Znamy jednak kierunek, w jakim to zmierza, i jego skutki. Przede wszystkim problemem jest utrata autonomii uniwersytetu, związana z wprowadzeniem rad uczelni z większościowym udziałem ludzi spoza akademii…
Zdaje się, że to rozwiązanie akurat wycofano.
Owszem, sytuacja jest dynamiczna, a idea rad jest modyfikowana. Jestem jednak przekonany, że przejdzie w wersji soft, czyli z przewagą w radzie ludzi z uczelni, a potem małe nowelizacje pozwolą niezauważenie przywrócić rozwiązania źródłowe. Ustawa wprowadza też możliwość kształtowania struktury uczelni przez nie same, bez zapisania w ustawie, że to wydziały mają być podstawą ich organizacji.
To chyba akurat oznacza większą autonomię, skoro uczelnie będą mogły się organizować tak, jak chcą?
Pozornie tak, ale zwiększenie autonomii w tej sprawie dotyczyć będzie tylko rektorów i senatów, pociągnie natomiast za sobą destrukcję uczelnianej samorządności. Znikną ciała pośrednie, takie jak rady instytutów i wydziałów, które dziś nadają stopnie naukowe, ale są też platformą kontroli rektorów. Po reformie rektor będzie się układał tylko z senatem. A ponieważ będzie miał większą swobodę finansową, jego pozycja znacznie wzrośnie.
A może cała ta wasza uczelniana samorządność działa jak dawne sejmiki szlacheckie: ogranicza władzę królewską, czyli w tym wypadku rektorską, ale tylko po to, żeby trzymać za twarz masy, czyli doktorantów i studentów? Może trochę rektorskiego absolutyzmu nie zaszkodzi, żeby rozwalić wszystkie te kliki i układziki?
Na takim właśnie skojarzeniu próbuje grać wicepremier Gowin, ale analogia jest zupełnie chybiona. W radach instytutów i wydziałów zasiadają dzisiaj profesorowie, niesamodzielni pracownicy naukowi oraz przedstawiciele studentów, co tworzy dość dobrą reprezentację mniejszych społeczności akademickich. W senatach profesorowie zagwarantowane mają ponad 50 procent składu i chociaż studenci i doktoranci też mają zagwarantowane przynajmniej 20 procentm praktyka będzie pewnie taka, że senaty zdominowane zostaną przez profesorów i będą ciałami dość oderwanymi od codzienności pracy dydaktycznej i badawczej.
Czyli będzie to ciało bardziej elitarne?
O sprawach uczelni będzie decydować przede wszystkim góra hierarchii, do tego jeszcze przeładowana zadaniami. Nadawanie stopni naukowych przez senat będzie znaczyło, że teraz socjologowie i kulturoznawcy współdecydują, czy ktoś ma otrzymać habilitację z fizyki…
Czy za całą reformą Gowina stoi jakaś spójna logika?
To kontynuacja reform minister Kudryckiej, a więc długi cień transformacji. Do tego ustawa jest źle zsynchronizowana z tym, co się dzieje dookoła, bo jednak w 2018 roku inaczej myślimy już o relacji państwa i gospodarki, prywatnego i publicznego…
A co to znaczy „długi cień transformacji”?
Założenie jest takie, że wszystko, co publiczne, w zasadzie z definicji źle działa, a jeśli już musi być tolerowane, to trzeba to podporządkować tym samym kryteriom, co przedsiębiorstwa. To znaczy, że trzeba zbliżyć organizację pracy uniwersytetów do modelu korporacji, pracownikami zaś zarządzać przez strach – świetnie to było widać po wprowadzonej za pierwszego rządu PO zasadzie, że jeżeli nie zrobicie habilitacji przez osiem lat, to was wyrzucimy.
A powinno się robić habilitację przez dwadzieścia?
Są tacy naukowcy, którzy na habilitację potrzebują więcej czasu. Nie chcę się wyzłośliwiać, ale wielu profesorów popierających obecne reformy robiło swe habilitacje o wiele dłużej, niż dziś wymagają przepisy.
Hipokryzja zwolenników nie obala jeszcze założeń reformy.
Dobrze, ale jest jeszcze pytanie, czy wszyscy pracownicy faktycznie muszą mieć habilitację…
Nowa ustawa mówi przecież, że nie wszyscy.
To akurat jest jedna z nielicznych jej zalet. Znam ludzi, którzy są świetnymi dydaktykami i wartościowymi członkami społeczności akademickiej bez habilitacji. To często praktycy w zawodzie, np. badacze rynku z doktoratem pracujący jednocześnie na uczelni, którzy mogą świetnie nauczyć praktyki badawczej studentów. Obecnie jednak króluje podejście, że pracowników trzeba zmusić do produktywności naukowej…
Ale teraz odpadnie problem habilitacji!
Nie będzie habilitacji, ale zniszczenie dotychczasowych struktur spowoduje dokręcenie śruby pracownikom i unicestwienie sieci wsparcia dla indywidualnych naukowców.
Ale co to są te „sieci wsparcia”? Że się chroni leniwych i niekompetentnych kolegów przed wywaleniem z pracy?
Chodzi o to, że dziś na uczelni funkcjonują ludzie, o których się wie na wydziale, że dobrze przygotowują zajęcia, że dużo robią na poziomie organizacyjnym, działają we wspólnocie i wnoszą do niej „miękkie” umiejętności – i dlatego fakt, że nie mają habilitacji, to nie jest taki wielki problem. Reforma będzie „wymuszać jakość” pracy naukowej, ale głównie przez podciąganie obiektywnych wskaźników do oceny przez ministerstwo: liczby publikacji i punktów, jakie zdobyły, wyjazdów na konferencje, stypendiów. Zwiększy się presja na pracowników, żeby mieli jak najwyższe „osiągi” bo przecież od tego będzie zależeć ocena parametryczna jednostki a za oceną idą pieniądze.
A według ciebie nie potrzeba żadnych wskaźników? Może raczej dyskutujmy o ich adekwatności, a nie o tym, czy w ogóle warto naukowca oceniać?
Można się spierać o szczegółowe kryteria, jasne, ale ukryta agenda reformy zmierza do tego, żeby można było krytykować czyjąś pracę bez znajomości publikowanych treści. Przyjadą zewnętrzni audytorzy i powiedzą: prosta sprawa, X ma 50 punktów za teksty, a Y 7 punktów, to chyba wiadomo, kto jest lepszym naukowcem?
A nie wiadomo?
Zrobiłem niedawno eksperyment: wyszło mi, że profesor Stefan Czarnowski, autor genialnych Ludzi zbędnych w służbie przemocy i klasyk polskiej socjologii, ma średniorocznie mniej cytowanych prac ode mnie. A coś mi się wydaje, że nie był gorszym naukowcem…
OK, dlatego warto rozmawiać o konkretnych wskaźnikach. To chyba dobrze, że ludzie publikują w poważnych czasopismach? Tam się weryfikuje jakość.
Guzik prawda, to też jest pewna struktura władzy: dopuszczanie artykułów wiąże się z promowaniem określonych światopoglądów, paradygmatów, szkół i metodologii. I nie jest to moja opinia, ale wynik badań nad regułami publikowania wykonanych przez Michèle Lamont. W wielu dyscyplinach ta oraz poprzednia reforma niszczą lokalne narzędzia oceny i przesuwają władzę poza Polskę, pustosząc lokalną kulturę naukową.
A to dlaczego?
Bo wyżej punktowane są czasopisma zagraniczne, co naturalnie wzmacnia uznane za uniwersalne, międzynarodowe perspektywy badawcze kreowane w krajach centrum – zamiast tych lokalnych, innowacyjnych. Reforma czyni z nas zatem podwykonawcę nauki światowej, traktując uniwersytety jak wielkie montownie, zamiast widzieć w nich fabryki z własnym działem badań i rozwoju. Widzę to zresztą w strategiach kolegów i koleżanek publikujących za granicą: dostosowują badania do zewnętrznych oczekiwań i tylko żal im, że wiedza jaka powstaje nie do końca odzwierciedla polski kontekst. Przy jednym z przewodów habilitacyjnych badaczka przyznała mi wprost, że zmuszona była stosować definicje prekarności w ogóle nieprzystające do naszego kraju – bo inaczej nie dałoby się ich porównywać. Ona chciała pokazać polską specyfikę problemu, ale w międzynarodowych czasopismach nikogo to nie interesuje.
czytaj także
Może po prostu zamieniamy jedną cenzurę na drugą? W Polsce też panują różne ideologiczne i metodologiczne skrzywienia…
Lokalne układy są jednak dużo słabsze, a równowaga sił jest inna niż w przypadku polskiego naukowca z peryferyjnym językiem, pojęciami i problematyką postawionego naprzeciw centrum.
Nawet jeśli nie zmierza to w dobrym kierunku, to może takie zmiany są niezbędne? Jak bez obiektywnych wskaźników i zewnętrznych ocen zwalczyć patologie w rodzaju pisanie habilitacji przez doktora w zakładzie jego własnego ojca?
Odróżniłbym oczywiste patologie: plagiaty, nepotyzm, nadużycia finansowe itp., od tego, co jest również negatywne, ale stanowi o reprodukcji instytucji. Rzeczywiście, w Polsce brakuje wymiany kadr, konkurencji o stanowiska uniwersyteckie, osobiste relacje przekładają się na zatrudnienie, tolerowane są sytuacje, kiedy ludzie latami prawie nic nie publikują…
czytaj także
Problemem jest jedno i drugie.
Ale to pierwsze jest stosunkowo łatwe do napiętnowania. Jak ktoś zatrudnia dzieci we własnym instytucie, to jest to patologia. Owszem, zdarza się, że ktoś ma wybitne dzieci, które akurat interesują się tą samą dziedziną, ale ojciec czy matka powinni dziecku poradzić, by wybrało inną uczelnię czy chociaż inny instytut…
Ale to chyba wyraz czegoś głębszego – feudalizmu.
Tylko na ile te wszystkie anegdoty o feudalizmie są wiarygodne? Widzę, że ten język krytyki wychodzi stale od tych samych środowisk: to głównie młodsi pracownicy naukowi, którzy padli ofiarą nadprodukcji dyplomów, nie znajdują dla siebie miejsca na uczelni, więc krytykują ją za skostnienie hierarchii i tolerowanie niskiej jakości.
czytaj także
Ale to jeszcze nie znaczy, że nie ma takiego zjawiska.
Rozmawiałem kiedyś z młodą aktorką, która nie mogła znaleźć pracy w zawodzie i była w związku z tym w trudnej sytuacji życiowej. Nie krytykowała jednak systemu za to, że tworzy prekaryjne miejsca pracy i wypuszcza ze szkół absolwentów bez perspektyw, ale to, że w teatrach działają zespoły. Bo gdyby je rozwalić w cholerę, to wszyscy byliby w tej samej sytuacji i byłaby konkurencja.
A co ma jedno do drugiego?
Ci, którzy mają niestabilne miejsca pracy, krytykują tych, którzy mają etat, i domagają się, żeby wszyscy mieli niestabilnie. Czyli – równajmy w dół…
A po co istnieją MISH albo Artes Liberales, czyli studia międzywydziałowe, skoro struktura wydziałowa jest taka świetna? Dlaczego twórcy tych instytucji muszą obchodzić normalne reguły, że stworzyć coś ciekawego i atrakcyjnego?
Bardzo cenię MISH, ale takie kolegia nie tworzą nowej jakości pracy naukowej, to tylko oferta dla studentów. MISH jest platformą dydaktyczną – co prawda wychował już swoich naukowców, którzy mają rozpoznawalny warsztat, i to jest na pewno duże osiągnięcie. W przypadku Artes Liberales jest trochę inaczej, bo tam funkcjonują granty i badania oprócz dydaktyki. Z tym, że Artes powstaje w ten sposób, że z innych wydziałów wyciąga się zdolne rodzynki. Jest to w mniejszej skali powtórzenie tego jak anglosaskie uczelnie funkcjonują dzięki brain drain. Nie da się mieć zatem samych wydziałów Artes Liberales, a reformatorzy udają, że tego nie wiedzą.
To jak zorganizować prace badawcze jeśli model „powybierajmy najlepszych” może działać tylko w małej skali i przy założeniu, że istnieje otoczenie, z którego można rekrutować?
Nie ma jednej recepty na to, jak zrobić dobrą naukę. Każda dyscyplina ma swoją organizację pracy, np. dla fizyków miejscem pracy jest laboratorium.
To chyba logiczne, że jedni pracują w bibliotece, a inni w sali z probówkami…
Nie, chodzi o formę organizacji, tzn. w tym wypadku grupę ludzi pod kierownictwem lidera, która wspólnie pracuje nad określonym zagadnieniem. W naukach społecznych i humanistycznych z kolei pracuje się częściej indywidualnie. Druga rzecz to tempo kariery: ono jest inne w matematyce, gdzie jak się jest zdolnym, to można wejść na wyżyny w ciągu kilku czy kilkunastu lat. Humanista musi natomiast przeczytać setki tysięcy stron, zanim będzie dobrze pisać. A zatem: nie ma jednego modelu dobrej zmiany, tymczasem reforma Gowina zakłada, że właśnie jest – trzeba pisać w wysoko punktowanych czasopismach, jeździć na konferencje, być wysoko w rankingach…
A co jest złego w jeżdżeniu na konferencje?
Poza śladem węglowym? Pod względem naukowo-badawczym to zazwyczaj mało płodne wydarzenia, służą głównie sieciowaniu i łapaniu kontaktów, żeby potem móc coś opublikować. No i zwiedzaniu fajnych miejsc w czasie wolnym. Obieg naukowy naprawdę można dziś robić w inny sposób, niż obsesyjnie latając samolotami po świecie.
Czy politycy staną za studentami protestującymi przeciw Ustawie 2.0?
czytaj także
Mówisz, że każda dyscyplina ma swoją organizację pracy. To może teraz będzie można dostosować struktury uczelni pod tym kątem? Połączyć np. wydział prawa z naukami społecznymi, żeby ułatwiać wymianę perspektyw…
Dziś interdyscyplinarność stała się fetyszem, robi się to, bo dobrze wygląda w grancie – niezależnie od jakości badań. A mieszanie dyscyplin samo w sobie nie tworzy jakości. Wyzwaniem jest raczej stworzenie środowiska współpracy między ludźmi – a tego nie widać ani w kolejnych reformach, ani nie słychać od ich umiarkowanych krytyków. W pierwszym dniu protestu na UW mówiłem, że kluczowym wymiarem życia uniwersyteckiego jest bezinteresowność: robi się coś nie dlatego, że to pomaga w karierze czy dla punktów, ale dlatego, że po prostu należy to zrobić.
Czyli co na przykład?
Należy przeczytać tekst kolegi czy koleżanki spoza swej specjalności, więc taki, którego pewnie nie zacytujemy. Należy udzielić wyczerpującej odpowiedzi studentowi, jeśli frapuje go jakieś zagadnienie. Poświęcić czas na dyskusje przy piwie o różnych pomysłach badawczych. Bo to jest wartość na uczelni. A reformatorzy chcą wskaźników i mówią naukowcom: rozliczymy was, a jak nie wyrobicie punktów, to won z roboty. A małym uczelniom – do ziemi z wami, jak sobie nie radzicie. Cała filozofia zmian zasadza się na budzeniu w ludziach strachu.
czytaj także
No właśnie – małe uczelnie. Wspominałeś o nadprodukcji dyplomów. Może uczelni też jest za dużo?
Mówiłem o dyplomach doktorskich, ale zgoda – to jest ważne pytanie. Polskie uczelnie oskarża się, że dokonały nadprodukcji magistrów i że wiedza, którą oferują, jest niskiej jakości czy wprost niepotrzebna. Zapytajmy jednak, jaka byłaby frustracja, gdyby ludzie nie mogli studiować ze względu na limit miejsc na państwowych uczelniach a prywatne uczelnie miałyby ograniczone możliwości działania.
Odpowiedź konserwatywna brzmi: kiedyś był limit i świat się nie zawalił…
Ale już w schyłkowym PRL to nie było akceptowane – pod koniec lat 80. mieliśmy wielu ludzi sfrustrowanych z powodu zablokowania dróg awansu, choć jakimś czynnikiem była też pewnie powszechna służba wojskowa…
No to druga odpowiedź: upowszechnienie kształcenia wyższego to fikcja, która kupuje człowiekowi pięć lat, żeby odczuł frustrację dopiero po odebraniu dyplomu. I tu wchodzi dowcip o pracującym absolwencie, który bezrobotnego pyta o keczup do frytek.
Ale czy rzeczywiście bezrobocie wśród absolwentów jest takie duże?
Wszędzie jest małe, ale ludzie pracują poniżej kwalifikacji.
We wszystkich badaniach jakie widziałem na ten temat wykształcenie wyższe wciąż wiąże się z wyższymi zarobkami, więc nie jest tak, że magistrowie średnio zarabiają mniej od tych, którzy poszli do zawodówki. Tak, po studiach można dalej liczyć na lepiej płatną pracę niż bez studiów. Pytanie, które zniknęło z debaty, brzmi jednak, czy rzeczywiście studia to tylko przepustka na rynek pracy?
Tak to widzą sami studenci, nie tylko urzędnicy w ministerstwie.
Ale to jest właśnie problem z polskimi uczelniami, a nie to, że są nisko w rankingach. Oczywiście, takie postawy są związane z faktem, że ludzie liczą na awans do klasy średniej i stąd płyną ich oczekiwania związane z karierą. Nie dostają jednak na uczelni szkoły krytycznego myślenia, wiedzy pozwalającej na uczestnictwo w życiu obywatelskim…
czytaj także
Może nie mają wcale takich aspiracji?
Od tego są uniwersytety, żeby aspiracje kształtować, pokazywać wartość tych niekomercyjnych umiejętności, uczyć tego po prostu.
A jeśli nie wszystkich da się przerobić w anioły?
Ja mówię o tym, co widzę w bliskich mi dyscyplinach nauk społecznych…
Nie, mówisz o tym, co widzisz na swoim Uniwersytecie Warszawskim.
Na kilku uniwersytetach, gdzie są nauki społeczne.
Czyli we Wrocławiu, w Poznaniu, Łodzi, Gdańsku…
Także w Szczecinie czy Białymstoku. Ja się zgadzam, że mamy problem niskiej mobilności kadry naukowej, przez co tak przekonujące są nawoływania do likwidacji mniejszych ośrodków, zamiast do podniesienia w nich jakości nauczania i badań. Trudno jest to zrobić, skoro w kilku bardzo dużych miastach następuje koncentracja większości ludzi z potencjałem…
czytaj także
Ale w mniejszych ośrodkach często nie ma dla kogo robić badań, bo przemysł z nich nie korzysta: wdraża mało innowacji, nie buduje swoich maszyn, tylko je kupuje i serwisuje w centrali za granicą. A z drugiej strony nie masz kogo uczyć, bo „materiał ludzki” jest często za słaby, większość studentów ma za niski kapitał odziedziczony, a ci zdolniejsi, ambitniejsi nie ciągną reszty grupy w górę, bo od razu spieprzają do dużych miast. Co z tym zrobić?
Nie twierdzę, że znam świetne rozwiązania dla wszystkich lokalnych uczelni technicznych w małych ośrodkach. Gdybym powiedział, jak urządzić ich pracę, tobym zaprzeczył temu, co głosiłem wcześniej.
A może trzeba zamienić te słabe uczelnie w porządne wyższe szkoły zawodowe, jak proponował w swym tekście na łamach „Więzi” Marcin Zaród? Może lepiej prowadzić – to oczywiście kosztuje spore pieniądze – dydaktykę na poziomie tam, gdzie na badania niekoniecznie jest zapotrzebowanie? Na tym się skoncentrować, zamiast tworzyć fikcję pracy naukowej.
Nie jestem dogmatykiem – niewykluczone, że to sensowny trop. Chętnie jednak zobaczyłbym badania na temat realnego wykorzystania badań z tych uczelni technicznych, których reprezentanci wypowiadają się z taką wyższością o humanistyce i naukach społecznych. Tzn. czy jest przełożenie wielkich nakładów badawczych na patenty, wdrożenia itp. Bo generalnie mam wrażenie, że uczelnie techniczne w ogóle są w Polsce traktowane jak święte krowy. One zajmują się poważnymi sprawami, innowacjami i rozwojem – nie to co humaniści, którzy tylko gadają i piszą niezrozumiałe teksty.
czytaj także
Mnie się wydaje, że problem polega raczej na tym, że za mało jest w Polsce innowacyjnego przemysłu, dla którego można by produkować wiedzę, technologie itp. Ale OK, idźmy dalej. Kolejny pomysł Gowina to rady, w których mieli zasiadać ludzie spoza akademii, np. reprezentujący biznes. Może jednak potrzebne są jakieś ciała zewnętrzne, które wpływają na to, jak uczelnia wypełnia swoją rolę?
To teraz ja posłużę się anegdotą. Rozmawiałem ostatnio z dziekanem pewnej uczelni, który zwierzył mi się, że przed objęciem tej funkcji nie miał pojęcia, że biznesmeni to tacy pazerni cwaniacy, którzy tylko kombinują, jak pieniądze od państwa przełożyć do prywatnej kieszeni. To znaczy: dostać grant i przepisać go na faktury dla swej firmy, która do projektu naukowego wniesie swoje bezcenne kompetencje…
No dobrze, ale uczelnia ma więcej interesariuszy niż ludzie biznesu: społeczności lokalne, instytucje społeczeństwa obywatelskiego, państwo…
Tu pełna zgoda. Polityka publiczna jest często prowadzona na podstawie danych i wiedzy niskiej jakości, poza tym uniwersytety powinny prowadzić krytykę zastanych instytucji i praktyk. Krótko mówiąc, uczelnia to nie jest firma, której się coś zleca, ale instancja, która robi badania, ale też tworzy środowisko dla myślenia. Tymczasem tą reformą władza chce to wszystko wyrugować. Po uchwaleniu ustawy Gowina nie będą prowadzone takie badania, jak moje w Miastku, nie będzie powstawać wiedza tego rodzaju…
Uniwersytet nie jest miejscem, które powinno pozwalać na dystrybucję faszystowskiej propagandy
czytaj także
Przecież zrobiłeś te badania w Instytucie Studiów Zaawansowanych KP, poza uczelnią, za zagraniczne pieniądze…
Tak, ale jako naukowiec osadzony na uczelni. Nie mógłbym tego zrobić jako freelancer. Pieniądze były z zewnątrz, ale nie wymyśliłbym jak zrobić to badanie nie pracując naukowo i nie współpracując z ludźmi, którzy weszli do zespołu badawczego. Pamiętajmy, że badanie to przede wszystkim koncepcja, o co i kogo zapytać, a nie tylko wyjście na ulicę i zrobienie ankiet. A jak by wyglądały badania w Miastku robione na zlecenie zagranicznego uniwersytetu?
No jak?
Dowiodłyby, że na PiS głosują przede wszystkim populiści. Powtarzam: nie chodzi o to, żeby być podwykonawcą stosującym cudzą metodologię, tylko twórcą celów, ram i metodologii swojego badania.
Reformy Gowina i Kudryckiej uważasz za zło. A co wcześniej było nie tak?
Wszystkie reformy nauki prowadzone są w warunkach, w których naukowcy są ciągle słabo opłacani, za to coraz więcej się od nich wymaga. W kraju, gdzie lekarze po specjalizacji zarabiają już „światowo”, naukowcy długo nie wyrabiają średniej krajowej. Dopiero perspektywa profesury tytularnej oznacza, że będziemy zarabiać około 7 tysięcy złotych – tyle że ten poziom w Polsce osiągamy przeciętnie w wieku 58 lat! To znaczy: zasuwam przez cztery dekady, żeby przez nieco ponad dziesięć lat – powiedzmy, że trzymam etat do siedemdziesiątki – pozarabiać w miarę przyzwoicie.
czytaj także
Wszyscy chcielibyśmy więcej zarabiać…
W korporacji ktoś wykształcony i kumaty szybko będzie zarabiał 10 tysięcy, lekarz – kilkanaście tysięcy złotych po przejściu pierwszych etapów kariery. Wszyscy chcą od nas bardzo dużo, ale nikt nie chce nas wynagradzać. Dlatego już w efekcie reformy Kudryckiej z uczelni poodchodzili ludzie będący na niej jedną nogą, tzn. bez habilitacji, ale np. dobrzy dydaktycy łączący pracę na rynku z uczeniem. Zwiększyły się wtedy obciążenia bez podwyżki zarobków – a ludzie nie są eremitami, mają rodziny na utrzymaniu. Z kolei patrząc po moim otoczeniu ci najbardziej „umiędzynarodowieni” po prostu wyjechali. A co najśmieszniejsze, i reforma Kudryckiej, i reforma Gowina są głęboko nacjonalistyczne.
To znaczy? Mieliśmy przecież wchodzić w obieg międzynarodowy…
„Zbudujemy polskie uniwersytety, które będą podwykonawcą systemu światowego” – a nie dobre uniwersytety, które będą na poziomie światowym. Bo do tego musielibyśmy również ściągać zagranicznych naukowców – ciekawe, kto by przyjechał za tysiąc euro na rękę…
Co najśmieszniejsze, i reforma Kudryckiej, i reforma Gowina są głęboko nacjonalistyczne. „Zbudujemy polskie uniwersytety, które będą podwykonawcą systemu światowego” – a nie dobre uniwersytety, które będą na poziomie światowym.
Ale przed Kudrycką życie na uczelni też chyba nie było idyllą?
Losy reform nauki przeważyły się pod koniec lat 90., kiedy stwierdzono, że uniwersytet to głównie machina do dostarczania dyplomów osobom wchodzącym na rynek pracy, a jako instytucja społeczna nie jest właściwie potrzebny. Tu rzeczywiście winę ponoszą starzy profesorowie, którzy nie przeprowadzili krytyki tego modelu i nie przeciwstawili się walcowi komercjalizacji.
A kiedy było dobrze?
Złoty wiek, moim zdaniem, to lata 60., a więc uniwersytet gomułkowski. Co nie znaczy – popierający Gomułkę, bo było, jak wiemy, dokładnie odwrotnie.
Stara profesura sprzed wojny i brak paszportów to recepta na sukces?
Starsze pokolenie, po studiach w Zurychu, Heidelbergu czy Wiedniu, było zakorzenione w obiegu międzynarodowym, ale ważna była też ambicja zbudowania uniwersytetu socjalistycznego. Konflikt umiarkowanych z radykałami rodził pozytywne napięcie, które sprawiało, że pożyczano od siebie rozwiązania i konkurowano.
Co warto pożyczyć z tamtej epoki?
To, że ludzie byli w ruchu. W czasach powojennych zamieniali np. Łódź na Warszawę albo Warszawę na Wrocław, co bardzo sprzyjało płodnym kontaktom naukowym. Tak, to należałoby odbudować: mobilność naukową, ale nie taką z pistoletem przy głowie, na zasadzie zakazu zatrudnienia w miejscu, gdzie robi się habilitację.
To jak to zrobić?
Można sobie wyobrazić system zachęt, żeby ludzie chcieli wyjeżdżać do mniejszych czy średnich ośrodków. Oferty dydaktyczne i naukowe, dodatki na dzieci i małżonków, obietnica, że małżonkom będzie się załatwiać pracę – a nie: „osuszymy to bagno, w którym ręka rękę myje”.
Kij nie zadziała?
A niby jak? Za te cztery tysiące na rękę? Przecież ja w takim Trójmieście mieszkania dla rodziny za to nie wynajmę. Wyjazdy to także utracone korzyści związane z pensją małżonka, brakiem dodatkowych zarobków…
czytaj także
Czyli więcej kasy? Tego potrzeba?
Za mały jest obieg naukowy i współpraca w macierzystych jednostkach. To kwestia tworzenia środowisk dla współpracy, która zawsze podnosi jakość. Byłem ostatnio w komisji habilitacyjnej, która rekomendowała, żeby nie nadawać stopnia, choć przedstawiona praca mogłaby być nawet dobra, gdyby ktoś tej osobie pomógł na wcześniejszych etapach pracy. Wspólne tworzenie, doradzanie, wspieranie – to warunek jakości nauki. Powinni też istnieć instytucjonalni brokerzy wiedzy, pośredniczący między uniwersytetami i instytucjami publicznymi, a także organizacjami pozarządowymi.
Dziś takich nie ma?
Wiele osób pełni taką funkcję społecznie, reforma jednak w nie uderza, bo stwierdza, że są bezwartościowe – pośredniczą, sieciują i spotykają ze sobą ludzi, a to się trudno przelicza na punkty. Kimś takim była zmarła niedawno profesor Zeidler-Janiszewska; robią to np. ludzie pracujący w dwóch miejscach, opowiadający kolegom z uczelni, co się dzieje dookoła, ale też odwrotnie – zewnętrznym instytucjom o tym, co się bada, jaki jest stan teorii, np. na temat ruchów społecznych czy trendów w gospodarce. Te ogniwa łączące uczelnię ze światem dają poczucie, że uniwersytet jest potrzebny. I to poczucie niestety zanika, a reforma to tylko pogłębi – bo trzeba będzie pisać pod punkty, a nie tworzyć coś, co wywoła rezonans społeczny.