Określenie „teatr działań wojennych” nabrało nowego znaczenia. To, co dzieje się na granicy, to nie jest wojna, ale jej pokraczna, choć równie okrutna inscenizacja. Trzecia część reportażu badawczego „Obcy w naszym kraju”.
Przemysław Sadura i Sylwia Urbańska zostali w czerwcu 2023 roku wyróżnieni za ten reportaż w Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Jana Śpiewaka i Anny Kamieńskiej. Konkurs organizowany jest przez w Świdwiński Ośrodek Kultury w ramach corocznego festiwalu literackiego. Sylwii i Przemkowi gratulujemy!
**
Zanim zjedziemy z głównej trasy Warszawa–Terespol na poboczne asfaltówki prowadzące do naszej lokalizacji, w Kałuszynie oślepi nas pomnik Złotego Ułana. Ośmiometrowy kolos pokryty płatkami fosforyzującego złota o sławie nie mniejszej od Chrystusa ze Świebodzina. Według twórców ma opiewać wielkość i dokonania polskiej kawalerii, zarażać patriotyzmem młode pokolenia. Powidoki Złocistego Ułana nie opuszczą nas do końca wyjazdu, nadając pogranicznej militaryzacji groteskowy wymiar.
To będzie nasza trzecia wizyta na granicy. Spieszymy się, żeby dojechać jeszcze za dnia. O północy kończy się stan wyjątkowy. Chcemy przyłapać państwo na tej dziwnej zmianie: przejściu stanu wyjątkowego w stan permanentny. Zobaczyć, jak wygląda to z perspektywy jednego z obszarów leżących w zonie.
Obcy w naszym kraju. Gniew, żal i strach podlaskiego pogranicza
czytaj także
Pierwszy tydzień grudnia spędzimy na pograniczu, obserwując quasi-wojenne pobudzenie oraz towarzyszące mu wzmożenie patriotyczne. Pół armii wysłane na pogranicze to nie tylko patrole przy ogrodzeniach z drutu żyletkowego. To także żołnierze w mikołajowych czapkach na spotkaniach z dziećmi w szkołach, to rodzinne pikniki z bigosem i rosomakiem oraz intensywne poszukiwanie nowych rekrutów. To strumień medali i odznaczeń płynący do zasłużonych dla obronności ojczyzny w terenie. Kult armii przybierający formę kołobrzegizacji. W TVP gale i festiwale, a na granicy szkolne akademie i przyjęcia dla mundurowych, organizowane przez entuzjastycznych mieszkańców. Stosy ciast i pierogów hurtowo dostarczanych przez koła gospodyń wiejskich oraz sterty laurek wymalowanych przez przedszkolaków. Wszystko to w atmosferze zbliżających się świąt.
Dzień 1: Słowiańska kiła
Na granicę wyjeżdżamy, słuchając radia. W Sejmie awantura. PiS i Kukiz ’15 przepychają niekonstytucyjną nowelizację ustawy o granicy państwowej. Zakaz przebywania może trwać w nieskończoność, objąć większy obszar, a za jego złamanie zamiast grzywny grozi areszt. Minister spraw wewnętrznych może go wprowadzać za pomocą zwykłego rozporządzenia. Może ot tak wyłączyć z normalnego funkcjonowania całe połacie kraju, ograniczając prawa obywatelskie jego mieszkańców. Postulat Senatu, by do zony wpuścić medyków i organizacje humanitarne, został odrzucony.
Nieważne, że w lesie umierają odcięci od pomocy ludzie – z zimna, chorób i nieustannego przepychania przez druty. Nieważne, że na cmentarzu w Bohonikach przybywa grobów. Rząd zbywa przejmujący apel lekarzy wygłoszony na komisji sejmowej. Medycy na granicy relacjonują tam, że ukrywający się w lesie mają obrażenia niewidziane od drugiej wojny światowej. Lekarze z podręczników medycyny sprzed osiemdziesięciu lat uczą się, jak radzić sobie z zatruciami od picia wody z bagien i z głęboką martwicą ciała zwaną stopą okopową.
czytaj także
– Otworzyć bagażnik? – pytamy odruchowo, kiedy trzeci raz policja zatrzymuje nas do kontroli, choć do strefy stanu wyjątkowego jest jeszcze dziesięć kilometrów.
– Nie trzeba! W tak małym i tak nikt się nie zmieści – odpowiada policjant.
Trasa do naszej lokalizacji, jeszcze w październiku spokojna, teraz najeżona jest blokadami. Na pierwszą natrafiamy już pięćdziesiąt kilometrów przed strefą. Z początku wydaje się, że policjanci są w maseczkach. Szybko okazuje się, że to te same czarne kominiarki, w których przeczesują przygraniczne lasy. Na poboczu z drugiej strony drogi zaparkowane tir i kilka samochodów dostawczych z otwartymi pakami. Wewnątrz policja, oględziny, szukanie. Kolejny patrol mijamy kilkanaście kilometrów dalej. Im bliżej strefy, tym gęściej od mundurowych.
W niecały miesiąc sekurytyzacja rozlała się poza zonę na spokojne, odległe od granicy gminy. Szukanie uchodźców i przemytników, zaglądanie do bagażników, przyglądanie się zza kominiarek twarzom pasażerów w autach. – Szukają śniadych – jak mówi jedna z naszych rozmówczyń. Do lasów wokół strefy ruszyli terytorialsi, na patrolach głównie okoliczni mieszkańcy. MON chce wykorzystać ich doskonałą znajomość terenu. Jak donosi jeden z portali informacyjnych, przeszukują pustostany, ziemianki, kopce, rzeczki, tory kolejowe, po to, by ujawnić „migrantów i przemytników”.
czytaj także
Wieś, w której mamy bazę, już na wjeździe wita sztandarami i banerem z podziękowaniami dla obrońców granicy. W tle przygnębiający o tej porze roku błotnisty krajobraz. Pozbawione liści drzewa, wyblakłe, przemarznięte resztki traw, brudna woda zalegająca koleiny rozjeżdżonych dróg. Pejzaż jak z obrazów Wilhelma Sasnala. Słowiańska kiła. Mokry śnieg zacina z przenikliwym, zimnym wiatrem. Od Bugu czuć wilgotną woń dymu z wojskowych ognisk i koksowników. Wieś można byłoby uznać za wymarłą, gdyby nie światła w domach i huk regularnie przejeżdżającego ciężkiego sprzętu bojowego.
Po rozpakowaniu bagaży od razu jedziemy na strażnicę. Komenda tonie w chaosie informacyjnym. W TVP retoryka wojny, pokaz polskiej siły, a tu nikt nic nie wie. Limbo. Nie ma procedur, przepisów, jak postępować z ludźmi, którzy chcą wjechać do zony. Tym razem nie dostajemy przepustek. Czekają na wieści ze stolicy, decyzję prezydenta. Podpisze czy nie? Kiedy opublikują rozporządzenia? Wyślą nowe wytyczne? Być może potrwa to kilka dni, jak mówią w dyżurce. W tym czasie nie będzie żadnych pozwoleń. Do zony nikt nie wjedzie. A co, jeśli strefa obejmie wieś, w której się zatrzymaliśmy? Czy po północy obudzimy się w zonie?
Widząc, że nic nie wskóramy, kierujemy się do baru. Wszystkie stoliki zajęte. Oprócz miejscowych – wojsko, straż graniczna i pracownicy Lasów Państwowych, którzy wpadli na pięćdziesiątkę z oranżadą. Czuć odgrzewaną w mikrofali pizzą, błotem i dymem z ogniska. Wszyscy wpatrzeni w telewizor. A tam: show o najgłupszych śmierciach, paradokument o miłości ślimaków, męski coaching podrywu „lasek” na plaży oraz powtórka kultowego w latach 90. serialu Gliniarz i prokurator. Siedzimy aż do zamknięcia, sprawdzając w telefonach, jak się mają sprawy. Dziennik Ustaw publikuje kolejne rozporządzenia, a żołnierze grupkami wychodzą na nocne patrole. Wracamy do motelu.
Dzień 2. Inscenizacje
Przyglądamy się okolicy za dnia. Pierwsze wrażenie było trafne. Wojska jest co najmniej trzy razy więcej niż przed miesiącem. Uroczysko, stanowiące największą lokalną atrakcję krajobrazową, zostało zamienione w dodatkową bazę. Darń jest zdarta do gołej ziemi. Drogi rozjechane przez ciężki sprzęt. Kilkusetletnie drzewa ogołocone z gałęzi, młodsze zupełnie wykarczowane. Las wygląda jak po inwazji żarłocznego szkodnika. Tam, gdzie wcześniej były kępy drzew, teraz sterczą smutne kikuty. Zmarznięci żołnierze grzeją się przy ogniu. Nie starczyło jedenaście ciężarówek drewna dostarczonego przez władze gminy. Potrzeby są zbyt duże, bo na granicę ściągnięto wszystkich. Mamy pełny przegląd rodzajów sił zbrojnych.
Nieco dłużej rozmawiamy z czołgistami z Lubuskiego. Są tu od dwóch tygodni. Tam zostawili czołgi, tu dostali pałki. – No i jeszcze latarki – dodają – ale te dopiero ostatnio, w prezencie od wójta. I dwa noktowizory od starosty – przypominają sobie. Tak wyposażeni chodzą wzdłuż granicy. – Jak tamci nas zobaczą, to wybiegają z krzaków i obrzucają obelgami oraz kamieniami. Jeśli to my wypatrzymy ich pierwsi, to wtedy też staramy się ich rozruszać. Zwyzywamy ich trochę. Potem znowu oni nas. Z niektórymi już się znamy z widzenia. Czasami pokazują, że ich Białorusini do tego zmuszają. Teraz przywożą ich z tych swoich hangarów na chwilę pod druty, każą popalić ogniska i za jakiś czas zgarniają z powrotem.
W ten oto sposób określenie „teatr działań wojennych” nabrało nowego znaczenia. To, co dzieje się na granicy, to nie jest wojna, ale jej pokraczna, choć równie okrutna inscenizacja.
czytaj także
Państwo funkcjonuje na autopilocie. Domyślnym trybem działania okazuje się model ekstensywny, o długiej i niechlubnej tradycji w tej części kontynentu. Może brakować pomysłu, może brakować sprzętu, ale od czego są ludzie? Jeśli ich ustawić odpowiednio gęsto obok siebie, to mysz się nie prześliźnie. I rzeczywiście, w naszej lokalizacji uchodźcy w dużej mierze zniknęli z polskiej strony granicy. Mieszkańcy przygranicznych wsi, które badamy, nie mają nowych historii o kontaktach twarzą w twarz. To, co mówią o bezpośrednich spotkaniach, słyszeliśmy już poprzednim razem.
– Nie ma ich, bo nie przepuszczamy – wyjaśnia komendant. – Skuteczność działań znacznie wzrosła. Niektórzy z nich byli przeganiani tyle razy, że nawet podłapali trochę polskiego. Rekordzista, którego wczoraj przepychaliśmy po raz siedemnasty, na odchodne powiedział bezbłędnie „do zobaczenia”.
Gry wojenne wymagają odpowiedniej scenografii. Gminna wieś obwieszona jest biało-czerwonymi sztandarami. Stojąc na balkonie motelu, sprawdzamy, ile flag zdołamy naliczyć. W zasięgu wzroku jest ich siedem. Sporo, ale dużo mniej, niż chciałaby bogoojczyźniana opozycja w radzie gminy. Na ostatniej sesji domagała się od wójta, żeby wzdłuż wszystkich dróg, którymi jeżdżą żołnierze (de facto wszystkich dróg w gminie), wywiesić biało-czerwone sztandary. – Skąd wziąć tyle flag? – zastanawia się wójt. – Poza tym to by było bezczeszczenie flagi państwowej. Mamy taką, a nie inną pogodę. Ta flaga zaraz wyglądałaby, jak by wyglądała, i to by było słabe.
Jednak wzmożenie patriotyczne udziela się wielu mieszkańcom. Oburzenie na straż graniczną, która wywozi uchodźców, schodzi na dalszy plan przy braku bezpośredniego kontaktu z wycieńczonymi ludźmi. A przestrzeń informacyjną skutecznie wypełnia TVP. Po jednej stronie są „nasi obrońcy”, po drugiej oni: „migranci, Białorusini, Łukaszenka, Putin”. Ci, którzy jeszcze miesiąc wcześniej oburzeni wypychaniem ludzi do lasu zarzekali się, że już nigdy nie zadzwonią po straż graniczną, teraz milkną. Nawet wśród spotykanych wyborców opozycji większe oburzenie wywołuje język, jakim służby krytykowali celebryci, niż same działania służb. Lęk przed wojną zmienia postawy. Narracja krytyków władzy coraz bardziej odbija się od miejscowych.
czytaj także
Na strażnicy bez zmian. Choć stan wyjątkowy się skończył, a rozporządzenia regulujące nowy ład w zonie zostały natychmiast opublikowane w Dzienniku Ustaw, nadal nie możemy dostać przepustek. Przy nazwach miejscowości jeszcze tego samego dnia pojawiły się tablice „strefa objęta zakazem przebywania”, które zastąpiły poprzednie „obszar objęty stanem wyjątkowym”, a strażnice nie dostały żadnych szczegółowych wytycznych, kogo i na jakich warunkach wpuszczać. Nie ma wzorów przepustek, druków. – Tym razem to naprawdę nie wjedziecie – mówi komendant i choć powtarzał to za każdym razem, teraz mu wierzymy. – Może spróbujcie jakoś inaczej – radzi.
Jeszcze raz zaglądamy do przepisów. Teoretycznie ograniczenia nie dotyczą osób wykonujących w strefie obowiązki zawodowe oraz wjazdów związanych z kultem religijnym. Tylko jak wytłumaczyć policjantom na blokadzie, że nasza praca polega na rozmowach z mieszkańcami strefy? Nawet Ochojskiej się to nie udało. Zobaczymy.
Jedziemy w stronę granicy. Wybieramy tę samą drogę co przy poprzednich wjazdach. Tym razem jesteśmy jednak innym samochodem, a i policjanci na checkpoincie z innej zmiany (rotują mniej więcej co dwa tygodnie). Nikt nas nie zna. Mamy wrażenie, że traktują nas jak parę.
– Dzień dobry. Kontrola wjazdu. Państwo w jakim celu?
– My? My… no jak by to… do księdza.
– A, jak do księdza, to proszę bardzo.
Tyle lat minęło, a Rejs wiecznie żywy. Nieśmiertelne: „Służbowo. Na statek”. Bez przepustek, ale jesteśmy w zonie. Bez dokumentów staramy się być ostrożniejsi. Nie jeździmy leśnymi drogami, by uniknąć patroli, spotkań z żołnierzami i strażnikami. Za to bez ograniczeń rozmawiamy z mieszkańcami. Dla równowagi staramy się więcej czasu spędzić we wsiach prawosławnych. Patriotyczne poruszenie obserwowane we wsiach katolickich tu budzi mniejszy entuzjazm. Mieszkańcy, z którymi rozmawiamy pod sklepem, są ostrożni w swoich wypowiedziach. Skupiają się na lęku przed wojną.
– Łukaszenka, to wiadomo, że bandyta jest. Gangster normalnie. I ten drugi też. Ale po co było się mieszać? Jak chcieli go sobie wybrać, to niech mają, co chcieli. Trzeba było swoimi sprawami się zajmować. A teraz co? – z podlaskim zaśpiewem narzeka lokalny radny. Za każdym razem stara się uniknąć wymawiania nazwiska „tego drugiego” (czyli Putina). Pociąga duży łyk piwa z butelki i kontynuuje: – Trzeba było nie drażnić niedźwiedzia. Teraz niedźwiedź się oźlił i nam pokaże, do czego świnia ma ogon przymocowany.
– Ale tę kurwę z telewizji, tę, co o straży powiedziała „bandyci”, to ja bym tu, na tych drutach powiesił – dodaje inny z rozmówców, wskazując na słup elektryczny.
czytaj także
To rozdarcie społeczności prawosławnej wychodzi najbardziej w rozmowie z batiuszką. Podejmuje nas w domu. Dzieli się opiniami na wszystkie ważne tematy. – Polacy to, proszę was, nie potrafią być dumnym narodem. Jak być dumnym z tego, kim się jest, to ja zobaczyłem, jak byłem na studiach w Moskwie. Rosjanie trzymają głowę wysoko. Powinniśmy się od nich uczyć.
W opowieści przeróżne wątki, jak covid, początek państwa polskiego, kryzys zachodniej cywilizacji i groźba wojny, mieszają się, tworząc postmodernistyczny patchwork. Słyszymy, że uchodźcy to cierpiący ludzie i trzeba im pomóc, ale jako chrześcijanie powinniśmy odeprzeć islamską inwazję, z którą mamy do czynienia. Narracja nagle przeskakuje do 1938 roku i akcji burzenia cerkwi na Lubelszczyźnie, żeby za chwilę wrócić na Podlasie i wspomnieć o tym, co ludziom zrobiły bandy „Burego”. Ksiądz ostrzega nas przed konsekwencjami marszu narodowców w Hajnówce, wspominając zarazem, że brali w nim udział także prawosławni.
Momentami chcemy zaprotestować: tu wszystko się ze wszystkim pomieszało. Nie robimy tego jednak, bo tylko pozornie nic do siebie nie pasuje. Narracja jest utkana z różnych lęków zbiorowych i ciągle pulsującej, nieprzepracowanej pamięci lokalnej społeczności. Oddaje ambiwalencję przygranicznych mniejszości, w których część osób boi się wojny, boi się islamskich migrantów, ale boi się też polskiego wzmożenia patriotycznego. Czują, że znalazły się między młotem a kowadłem. Boją się powtórki traum z historii, a zarazem boją się o tym mówić. Ich przedstawiciele czują się Polakami, ale nie wiedzą, czy za pełnoprawnych Polaków wciąż uważają ich sąsiedzi ze wsi katolickich.
czytaj także
Dzień 3. Wdzięczni obrońcom. Militaryzacja obywatelskości
Rano zaglądamy do urzędu gminy, obok którego zakwaterowani są żołnierze. Na parkingu przed wejściem stoi wojskowy pick-up i kilka ciężarówek. Co chwila przejeżdża z hukiem opancerzony pojazd.
– Nasz teren w ogóle nie jest przystosowany do tak ciężkiego sprzętu. Dopiero co z dotacji unijnych naprawiliśmy asfaltówki. A taki rosomak, jak skręca, wyłamuje krawężniki, w starym asfalcie pęka nawierzchnia, wybijają dziury. Przecież to kilka ton waży. O tym, co nam porobili na leśnych drogach, już nie wspomnę. I kto za to zapłaci!? – martwi się wójt.
Gmina nie dostała żadnego wsparcia finansowego i żadnych zapowiedzi, że takie się pojawi. Już teraz liczą wydatki, które pożre naprawa szkód. Koszty są duże. Zastanawiają się, gdzie robić cięcia. Obetnie się, jak zwykle, budżet na kulturę, promocję. – Najbliższy rok będzie trudny, wszyscy odczujemy różnicę. W gminie zawsze dbaliśmy o różnorodny program wydarzeń, który ściągał turystów. Teraz nie będzie nas na nie stać, więc czy ktoś do nas w ogóle przyjedzie?! – zastanawia się z niepokojem wójt.
Wojsko ma pomysł, jak zatrzeć złe wrażenie. Nie ma środków na naprawę szkód, ale ma ludzi. Tylko część z nich dzień i noc pilnuje drutu. Ci stacjonujący w bazach mogą się sprawdzić na odcinku kulturalno-rozrywkowym. W mediach lokalnych znajdujemy sporo relacji z wojskowych pikników dla rodzin. Jedna z nich, licznie otagowana polskimi flagami, wspomina familijną niedzielę z rosomakiem – „przyjdź, dotknij, poznaj żołnierza”. Są też fotorelacje z pogadanek z mundurowymi w podstawówkach, zaproszenia na pokazy „nowoczesnej broni”, zdjęcia dzieci celujących z działek krótkiego zasięgu i karabinów.
Niecodzienne tutaj wzmożenie militarne widzimy gołym okiem już w budynku gminy. Terytorials z twarzą w pomadzie maskującej we wszystkich odcieniach wojskowej zieleni zachęca młodzież: „Plany na zimę? Ferie z WOT. Spędź ferie w mundurze!”. Kolejne tablice ogłoszeń, kolejne zaproszenia. Trzech chłopaków w hełmach oklejonych dębowym listowiem woła do nas z głębi ośnieżonego lasu: „Zobacz, dlaczego warto zostać terytorialsem. TAK, TY! Dołącz do #terytorialsi. Nie wczoraj, jutro – dziś! Zrób trzy kroki do Terytorialnej Służby Wojskowej”. Znajdujemy też akcje promowania sprawności bojowej i kariery w armii: „Zostań żołnierzem. Nie byłeś/byłaś w wojsku? Szkolenie podstawowe. Zgłoś się”. Zaprasza i GROM: „Zobacz, dlaczego warto zostać komandosem”. – Mamy wysyp tych inicjatyw teraz – mówią nasi rozmówcy w gminie.
Jednak rozliczne imprezy z wojskiem tylko z wierzchu mają familijny charakter. Militarne promocje przykrywają drugie, polityczne dno. Na pogadankach, które w instytucjach łatwiej zorganizować wojsku niż organizacjom humanitarnym, mówi się dzieciom o „nielegalnych migrantach” i obronie. Lokalni politycy chętnie fotografują się z obrońcami ojczyzny, a rządzący umacniają swoją pozycję, wysyłając w teren dyplomy i medale za współpracę w zwiększaniu bezpieczeństwa kraju. – Mamy tu stowarzyszenia, które już nie pokażą się bez wojska na organizowanych przez siebie uroczystościach. Są kwiaty, paradne wieńce, czerwone dywany, wspólne fotografie – mówi z zażenowaniem jeden z lokalnych radnych.
Wizerunkowo „wojna” każdemu się opłaca, nawet firmom, które fundują żołnierzom wyposażenie. Obecność żołnierzy trafia tu zresztą na podatny grunt, rezonuje z dotychczasowymi praktykami prawicy. Katolicko-patriotyczne stowarzyszenia zabiegają, by żywy żołnierz, obrońca granic uświetniał swą obecnością popularne rytuały. Zwłaszcza rocznice bitew i śmierci „żołnierzy wyklętych”, bohaterów, którzy przelali krew. Przeszłość wplata się w teraźniejszość i wydaje się tu znowu politycznie ożywać.
Grupa Granica: To nie jest kryzys migracyjny, ale humanitarny
czytaj także
– Teraz spokojnie się tu zrobiło, granica jest tak obstawiona, że nikt się nie przeciśnie, tylko mróz dokucza najbardziej – narzeka młody czołgista, którego rzucono na wschód ze Śląska. To perspektywa jego i innych spotkanych szeregowych mundurowych. Nie trafia jednak do mieszkańców tak skutecznie jak retoryka wojny pompowana w mediach publicznych. Albo jak narracja o bohaterskich obrońcach atakowanej przez „nielegalnych migrantów” granicy. Ta ostatnia powtarzana jest często na lokalnych uroczystościach patriotycznych, obecna na stronach internetowych. Słyszymy ją na każdym kroku.
Spotykani przez nas mieszkańcy właściwie odtwarzają relacje z mediów, które o ich terenie znajdujemy w oficjalnych komunikatach. Mówią o walkach na granicy, agresywnych migrantach, atakach, prętach i konarach rzucanych w żołnierzy. Mówi o tym spotkana przez nas mieszkanka domu na granicy. Gdy zaczął się kryzys, zatknęła przy wjeździe polską flagę. – Niech ludzie widzą, że tu jest Polska. – Uchodźców się boi, nie wpuszcza, ogląda TVP, która nadaje, że są agresywni. Kiepsko sypia, jest w złym stanie, rygluje się w domu na noc. Zresztą ściągnęła tu dla ochrony swoje dorosłe dzieci, które zmieniając się co tydzień, spędzają czas z matką. Żałuje żołnierzy i strażników. – Tacy mili, tak marzną.
Słuchamy o entuzjastycznych akcjach wsparcia dla obrońców we wsiach i miasteczkach. O niektórych opowiada komendant: – Bigos przywieźli nam uczniowie gastronomika, a laurki wysłały podkarpackie podstawówki.
Oglądamy też zdjęcia stołów sali obrad Rady Gminy uginających się od wypieków. To kilkaset kilogramów ciasta przygotowane z inicjatywy Koła Gospodyń Wiejskich i strażaków. Serniki, baby, makowce, korowaje, nadziewane rogaliki, babeczki i inne słodkości. Wszystkie starannie popakowane w przezroczyste pojemniki, na niektórych serca namalowane mazakami, przyklejone kartki, życzenia – „Mundurowym strzegącym Granicy RP”, „na zimno i smutek słodkie lekarstwo”, „podziękowania za zaangażowanie, wytrwałość i sumienność”.
– Nie wiedzieliśmy nawet, że mamy takie ciasta regionalne – wspomina dzień znoszenia wypieków pracownik urzędu. Poza tym widać przegląd ich twórczyń i twórców. Piekli indywidualni mieszkańcy, ale też ciasta słano w imieniu lokalnych organizacji i firm, które korzystały z okazji, by się zaprezentować. Wszędzie dopiski „Murem za mundurem”, „Dalej pomagamy!”.
Akcji nie sposób już zliczyć. W TVP galowy koncert Kurskiego Murem za mundurem – współczesna wersja wdzięczności à la festiwal pieśni żołnierskiej w Kołobrzegu – a na stronie gminy fotografia sześciu kobiet jednego z Kół Gospodyń Wiejskich. Stoją uśmiechnięte przy ogromnym garze, obok żołnierka z chochlą nakładająca bigos i chleb do menażek kolegów. Pod spodem napis „Pyszny bigos od dziewczyn z sołectwa X” plus seria entuzjastycznych komentarzy: „Brawo, dziewczyny”, „Jesteście WIELKIE”, „Piękna inicjatywa”, „Jak takich Pań nie kochać”, „bo w X mieszkają dobrzy ludzie”, „Na kobiety zawsze można liczyć”. Standardowy już tag #muremzamundurem i kilkaset lajkujących serduszek, choć przy zwykłych postach gminnych średnią jest zaledwie kilka.
czytaj także
Strony internetowe instytucji wydają się teraz przejęte przez treści militarne i informacje o akcjach obywatelskich na rzecz wojska. Leśnikom dziękujemy „za sprawną wycinkę drzew dla wojska”, drzewo trafiło na potrzeby armii „dzięki uprzejmości Lasów Państwowych”. Strażakom i brygadzie X dziękujemy za załadunek. Znowu kilkadziesiąt serduszek pod postem, a najwięcej pod komentarzem „Dziękuję… Żona jednego z żołnierzy”. Obowiązkowe flagi i #muremzamundurem.
Kumulacja tych akcji nastąpi po naszym wyjeździe, w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Jak obwieści lokalna prasa, do obozu wojskowego na „Wigilię dla żołnierzy” trafi wtedy ponad dziesięć tysięcy pierogów, około tysiąca z nich ulepi tylko kilka gospodyń w jeden wieczór. Trafią tam jeszcze życzenia z całej Polski, „Kamilka lat 3” prześle kolorowankę z salutującym żołnierzem i polską flagą.
Nietrudno zauważyć, że prosty odruch nakarmienia stacjonujących mundurowych przestaje być zwyczajnym odruchem gościnności, tak jak przestał być niewinnym odruchem gest karmienia uchodźców. Decyzja, komu lepić pierogi, komu gotować i nieść zupę, staje się w ramach tej polaryzacji wyborem politycznym. Buduje i zarazem potwierdza podziały. Nasi rozmówcy mówią, że daliby wodę i chleb spotkanym uchodźcom, jednak do lokalnej szkoły nie wpuszczono wolontariuszy Grupy Granica. Dyrektor nie zasięgnął w tej sprawie opinii rodziców uczniów. Stwierdził, że skoro piekli oni ciasta żołnierzom, mogą przyjąć z niechęcią wpuszczenie wolontariuszy niosących pomoc uchodźcom. – Bo to trochę tak, jakby stanąć przeciwko żołnierzom.
Gra w nielegalne. Między pomaganiem a pomocnictwem [reportaż z granicy]
czytaj także
Dzień 4. Szkoła. Studium wyparcia
Ostatnim etapem naszego pobytu na granicy będzie wizyta w lokalnej szkole. To wybór nieprzypadkowy. Szkoły stanowią naczynia kapilarne, którymi władza wnika w tkankę społeczną. Bez szkoły nie ma ani państwa, ani narodu. To ona tka więź spajającą członków „wspólnoty wyobrażonej”, o której charakterze decydują wdrażane tu wartości i symbole: hymn, godło, konstytucja (lub katechizm). Choć codzienne działanie szkół organizuje bliski mieszkańcom samorząd, są one częścią systemu, którym kieruje centrum. Ten dualizm ujawnia istotę działania państwa, w którym rząd i samorząd stanowią dwa płuca jednego organizmu. Szkoła czuła na przekaz idący z góry transmituje go w dół, do lokalnych społeczności.
W naszej gminie na zespół szkolny składają się podstawówka, przedszkole i żłobek. To oczko w głowie lokalnych władz. Świeżo odnowione elewacje budynków zapowiadają to, co zobaczymy w środku. Wnętrza zorganizowane wedle wzoru znanego z rewitalizowanych dzielnic największych polskich miast. Pastele perfekcyjnie odmalowanych ścian, na korytarzach przytulne otwarte przestrzenie wypełnione pufami i stolikami dla uczniów, schody i poręcze ozdobione datami najważniejszych historycznych wydarzeń oraz wzorami matematycznymi. Jest ładnie i nowocześnie.
W gabinecie czekają na nas czterdziestoletni dyrektor i młodsza od niego wicedyrektorka. Dyrektor jest w dobrym kontakcie z wójtem. Kiedy dowiedział się, że chcemy się spotkać, od razu do niego zadzwonił z pytaniem, czy ma się zgodzić na rozmowę. Trafił na moment, gdy wójt udzielał nam wywiadu. Uspokojony, potwierdził zaproszenie do szkoły. Wita nas i zaczyna opowiadać, podczas gdy zastępczyni parzy i nosi kawę.
Oboje mieszkają poza gminą w oddalonej od granicy części powiatu. Nie mieli bezpośredniego kontaktu z uchodźcami, nie widzieli niczego nadzwyczajnego. Niemniej słyszeli różne historie. W szkole uczy się trochę dzieci ze wsi położonych w zonie. Nie jakoś dużo, bo to starzejące się wsie i niewiele rodzin ma dzieci. Mówią to, co już wiemy: wszędzie jest dużo wojska, a ludzie są zaniepokojeni i reagują różnie. Jedni boją się uchodźców, inni wojny. Dyrektor ma wśród pracowników straży granicznej wielu przyjaciół. Rozmawiają. – W nich widać strach – mówi. – Kilku już się zdecydowało odejść na emerytury, bo wcześniej przedłużali pracę. Teraz kilka kolejnych osób decyduje się na odejście. Po prostu się boją!
W szkole pracują żony strażników i one też żyją w nieustannym lęku. Dyrektor i wicedyrektora nie czują żadnego zagrożenia. Na początku kryzysu dzwonili do komendanta straży granicznej. Pytali, czy jako szkoła mają się czego bać. Dostali zapewnienie, że mogą się czuć bezpiecznie, i taką informację przekazali nauczycielom, rodzicom i dzieciom.
Chcemy wiedzieć, co o tym wszystkim myślą uczniowie, czy z nimi rozmawiali i jak radzą sobie z lękiem.
– No, te dzieci dojeżdżające… dla nich to była taka atrakcja, że ci policjanci, czy ci żołnierze wchodzą, tak? One, jeżdżąc autobusem, bardzo często są też kontrolowane, to dla nich to taka nowość. Dla tych mieszkających w gminie też, bo żołnierze chodzą z długą bronią, więc… karabinu można dotknąć, wejść na transporter opancerzony. Fajnie – opowiada dyrektor.
Ktoś wymyślił, że ceną za przekroczenie granicy może być śmierć z zimna i wycieńczenia
czytaj także
Zastanawiamy się, jak to możliwe, że dorośli się boją, a dzieci nie. Przecież słyszeliśmy o skargach mieszkańców na to, że rosomaki jeżdżą bez świateł na pełnej prędkości wiejskimi drogami. Dzieci są przestraszone. To jak jest? Niestety dyrektor i jego zastępczyni nie mogą nam pomóc. Sami do końca nie wiedzą, bo starają się z dziećmi o tym nie rozmawiać. Nie chcemy wierzyć. Szkoła przy granicy stara się nie rozmawiać z dziećmi o kryzysie?
– Znaczy my nie chcieliśmy też takiej wprowadzać… Pytać, rozmawiać o tym. Nie chcieliśmy tego tak rozgłaśniać, żeby wśród nich nie stwarzać takiego niepokoju jakiegoś.
– Aha, w ten sposób.
– Tak. I dlatego tak podchodziliśmy do tego, no… Wszyscy wiedzą, że jest problem. Są uchodźcy, są żołnierze, bo widzą to na co dzień. Tylko, no, my tutaj jako szkoła tak chcieliśmy to… Troszeczkę się od tego odsunąć, żeby nie wprowadzać tego niepokoju wśród dzieci.
Może jednak wychowawcy rozmawiali ze swoimi uczniami, a dyrektorzy nic o tym nie wiedzą, zastanawiamy się głośno. Nie ma takiej możliwości, zapewnia dyrektor. Świetnie zna swoich nauczycieli i gwarantuje, że nawet by im to do głowy nie przyszło. W takim razie może psycholog szkolny? Na pewno jest ktoś taki.
– Jest pedagog. Mieliśmy psychologa, takiego gminnego, który był dostępny jakby dla nas, ale teraz nie ma… Jest pani pedagog.
– A pani pedagog nie wychodziła z jakąś inicjatywą, żeby właśnie, nie wiem, coś zdiagnozować, zobaczyć, czy młodzież…
– Nie. Znaczy, pani pedagog to jest żoną…
– No właśnie…
– …strażnika. I po niej jakby najbardziej widać te… takie obawy.
Dowiemy się jeszcze, że szkoła miała zaplanowany webinar organizowany przez stowarzyszenie zajmujące się propagowaniem wiedzy o migracjach. Miała być pogadanka o tym, kim są uchodźcy, oraz spotkanie z uchodźcą. Kiedy sytuacja na granicy się zaostrzyła, szkoła bezterminowo przełożyła wydarzenie. Zorganizowano za to serię przedświątecznych spotkań z żołnierzami.
Po rozmowie zostajemy oprowadzeni po budynkach. Odwiedzamy między innymi przedszkolaków szykujących laurki dla żołnierzy. Nasz wyjazd kończy nieplanowane studium wyparcia. Nowoczesna szkoła, ze wspaniałą infrastrukturą stworzoną ze środków unijnych, nie ma pomysłu na opracowywanie sytuacji z dziećmi. Jej straumatyzowani pracownicy są bezsilni, nie potrafią lub nie chcą mierzyć się z rzeczywistością, zamiast tego zajmują się wymazywaniem problemu przemocy na granicy. Polaryzacja doprowadziła do pęknięcia rzeczywistości. Szkoły wybierają to, co łatwiejsze. Nie tylko one.
Wracamy do Warszawy. Drogi pokrywa śnieg, na wietrze trzepoczą biało-czerwone flagi, a w powietrzu roznosi się zapach gotowanych potraw. Lokalne radio puszcza kolędy. Podlasie, jak cała Polska, szykuje się do świąt.