Kraj

Tylko demokratyczny protest zatrzyma Polskę w UE

Ostrożnie z życzeniami twardego kursu Brukseli wobec PiS. Sankcje mogą ułatwić Kaczyńskiemu Polexit – powstrzymać może go tylko społeczeństwo

W trudnych momentach historii powraca w Polsce pytanie o „czynnik zewnętrzny”. Nieraz już Polacy w swych „nocnych rozmowach” kombinowali i kalkulowali, co też uczynią nasi potencjalni polityczni oprawcy/sojusznicy: pomogą czy nie pomogą (alianci)? Wejdą czy nie wejdą (Ruscy)? Wprowadzą sankcje czy nie (Reagan)? I co najważniejsze – jak zareaguje na to nasz rząd? Stanie hardo do walki, jak w 1939? Załatwi sprawy we własnym zakresie, jak w 1981? Uzna, jak w 1982, że sam się jakoś wyżywi?

Wyraźna determinacja PiS, by zrobić z sądami porządek na swoją modłę (a wkrótce z organizacjami pozarządowymi i, na to wygląda, niezależnymi mediami) znów skłania Polaków do pytań o zewnętrzną dźwignię, która mogłaby skłonić Kaczyńskiego do ustępstw. Kontekst polityczny po 2004 roku naturalnie kieruje uwagę w stronę Unii, zwłaszcza, że Frans Timmermans napomyka o uruchomieniu procedury Artykułu 7, a komisarz Elżbieta Bieńkowska o możliwym wpływie sytuacji politycznej w kraju na przyszłą perspektywę budżetową UE; obydwoje sugerują oczywiście, że Bruksela podejmie różne kroki, by skok na państwo prawa wybić rządowi z głowy.

Główne podejścia w tej sprawie są dwa.

Opcja pierwsza – pełni nadziei euroentuzjaści liczą na to, że rząd się ugnie, względnie powściągnie w zasadniczych choćby sprawach (sądy!), idąc śladem pragmatycznego Orbana z jego europejską taktyką wielu kroków: dwóch naprzód, jednego w bok, kolejnego w tył. Być może Kaczyński uzna, że rachunek sił nie pozwala mu na ostrą konfrontację, że rozmiękczy swe stanowisko bojąc się gniewu rolników, którym Unia zablokuje dopłaty, a także większości Polek i Polaków, dla których Unia Europejska to wciąż ostatnia utopia końca historii, szansa na lepszą pracę, źródło dotacji na rozkręcenie biznesu czy po prostu fajne miejsce do życia, otwarte granice i jako taki parawan chroniący przed wiatrem ze Wschodu. W debatach rytualnie pada z tej strony argument o Polakach jako wciąż najbardziej entuzjastycznie nastawionym do Unii narodzie Europy.

Kaczyński może nas niechcący wyprowadzić z Europy

Opcja druga to sceptycy – zalicza się do nich choćby Wojciech Orliński, który parę miesięcy temu przypomniał nam historię dyktatury greckiej po zamachu tzw. czarnych pułkowników w 1967 roku. Mimo brutalnych represji, jakie „ostatni faszystowski reżim Europy” stosował, Rada Europy była jeszcze bardziej bezsilna niż przedwojenna Liga Narodów, a niewątpliwie silny Pakt Północnoatlantycki przedłożył geopolitykę nad prawa człowieka. Na domiar złego państwa EWG, do której Grecja wówczas nie należała, nie nałożyły na ten kraj nawet sankcji (z tych samych, geopolitycznych powodów).

Jeśli ten kontekst uwspółcześnić i dodać „suwerennistyczny” zwrot nastrojów w USA i wśród wielu społeczeństw Europy, a do tego często ostatnio wieszczony schyłek globalnej ideologii praw człowieka, trudno nie dojść do wniosku, że w sprawie ataku na sądy „ciocia Unia” zrobi tyle, co w sprawie Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego na Węgrzech. Czyli nic. Sceptycy też mają swój rytualny argument: uruchomienie artykułu 7. Traktatu o Unii Europejskiej, słynnej „opcji atomowej” wymaga konsensusu wszystkich pozostałych państw członkowskich, w tym Orbanowskich Węgier. W efekcie z opcji atomowej robi się opcja bezzębna.

Te dylematy pt. czy Unia podejmie zdecydowane kroki i czy rząd się pod nimi ugnie mocno się jednak skomplikowały. Po pierwsze dlatego, że we Francji wygrał Emmanuel Macron, a Polska była jednym ze szwarccharakterów jego kampanii. Po drugie, bo występ Jarosława Kaczyńskiego z wtorkowego posiedzenia Sejmu i środowy cyrk w Komisji Sprawiedliwości każą nam na serio zapytać, jakie są dziś dla PiS priorytety.

Te właśnie komplikacje nie pozwalają nam, euroentuzjastom, gładko przejść do pytania „co robić”, by Unia – inaczej niż dotychczas – przycisnęła twardo rząd. Skutki tego nacisku mogą być bowiem bardzo nieciekawe.

Chińczycy mawiali: uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Gdyby Polską rządziła grupa cynicznych aparatczyków i oligarchów pragnących jedynie dobrobytu dla siebie, świętego spokoju i utrzymania władzy – ewentualne sankcje gospodarcze mogłyby zahamować jej najbardziej szkodliwe akcje polityczne. Zwłaszcza sankcje mądrze warunkowane (z zapowiedzią rychłego zniesienia w momencie poprawy, a więc przejrzyste dla wszystkich stron) i faktycznie zorientowane na przestrzeganie reguł praworządności, egzekwowane przez wspólnotę wartości, której na praworządności naprawdę zależy.

Nasz kłopot polega na tym, że żaden z tych warunków nie jest dziś spełniony. Po pierwsze – polityczne podporządkowywanie sobie kolejnych niezależnych dotąd sfer państwa to dla polityków PiS nie tylko cel instrumentalny, ale też ideologia – u jednych podszyta realnym resentymentem, u innych może nawet jakąś ideą. Dla szefa wszystkich szefów to z pewnością sprawa życiowa i osobista. Po drugie – środki nacisku, o jakich na razie jest mowa, to albo niewiarygodna opcja odebrania Polsce prawa głosu, albo szantaż, że jak się nie poprawimy, to po 2020 dostaniemy figę z makiem. Ja bym się na miejscu Kaczyńskiego nie przestraszył, za to na miejscu opozycji zmartwił. Po trzecie – nie wiemy na pewno, w jakim właściwie celu dzisiejsze elity zachodniej Europy miałyby nas „przywracać do pionu”.

Paradoks dzisiejszej sytuacji wygląda tak: jeśli Macron & Co zechcą swą „nową wspaniałą Europę” sprzedać wyborcom za pomocą polskiego kierowcy tira i polskiego robotnika z Whirlpoola, którym na powrót zamknie się przed nosem drzwi do zachodniego raju; jeśli Kaczyński chce tak naprawdę pozamykać „kanalie i morderców”, a Polskę zamienić w historyczną dioramę, a po nim choćby potop – to wszystko będzie znaczyło, że „światli Europejczycy” (zwłaszcza na zachód od Renu) i nasz własny Ciemnogród dobrali się jak w korcu maku, są sobie potrzebni i służą sobie nawzajem.

Wiem, że dużo tych „jeśli”, a prawdopodobieństwo ciężko oszacować. Ale stawka i ryzyko strat – ogromne. Jeśli część europejskich elit zechce wypchnąć z sań wschodnioeuropejski balast, a rząd Polski uniesie się dumą peryferii (i suwerennym prawem wzięcia własnego narodu za mordę), dynamika sankcji i eskalacji zamordyzmu doprowadzi do Polexitu (a przynajmniej wypchnięcia ze struktur europejskiej solidarności, bo w końcu składać klocki dla niemieckich fabryk może nawet republika bananowa).

Polexit jest możliwy, a euro nierealne

To co pozostaje? Położyć uszy po sobie, liczyć na Dudy odwagę i Kaczyńskiego zmiłowanie? Bynajmniej. To, czy Polska nie zsunie się w przepaść dyktatury i próżnię geopolityczną, zależy nade wszystko od społecznej świadomości Polaków; od tego, czy kupią oni antyunijny, pseudosuwerennistyczny hejt Kaczyńskiego, czy nie; czy presja społeczeństwa obywatelskiego i opozycji (w tej kolejności) zdoła odstraszyć władze od najgorszych nadużyć, czy nie; czy w 2019 roku masowo zagłosuje i odsunie PiS od władzy, czy nie; wreszcie – wiele zależy od finezji nacisku europejskiego otoczenia, które zrazi Polaków do rządu albo do samej Unii.

Wspólnym mianownikiem dla wszystkich scenariuszy pozytywnych jest masowy, możliwie różnorodny protest. Taki, który o doniosłości i stawce gry przekona także tych Polaków, którzy normalnie na ulice nie wychodzą, który politykom PiS uświadomi możliwe konsekwencje dla nich samych, a Europę przekona – i tu leży sedno problemu unijnych nacisków – że Polska to nie PiS i Kaczyński.

„To moment historyczny”

czytaj także

„To moment historyczny”

Mateusz Trzeciak

Masowe i pokojowe wystąpienia, jak te pod Sądem Najwyższym i Pałacem Prezydenckim, pozwalają ludziom poczuć się wspólnotą, aktywnym mniejszościom policzyć się i przekonać o politycznej sprawczości, a Polki i Polaków wpisują w europejską wspólnotę przyszłości. Dziesiątki tysięcy ludzi z zapalonymi wieczorem świecami nie tylko dają nam samym coś, co Kuba Majmurek na łamach „Gazety Wyborczej” przewrotnie określił mianem „momentu Solidarnych 2017” – to także najlepsza z możliwych dyplomacja równoległa, która ratuje wizerunek i honor Polski zbrzydzonej cywilizowanym siłom świata przez ksenofobiczny, nieudolny, a niewykluczone, że niedługo też zamordystyczny rząd.

Tylko protestując, masowo, pokojowo i różnorodnie możemy przekonać współobywateli Polski o innych poglądach, że unijny nacisk to w istocie dobra presja na zły rząd, a nie opresja polskiego narodu. A elity i obywateli reszty państw Unii skłonić do takich form presji, które zaszkodzą pisowskiemu rządowi na teraz, zamiast społeczeństwu na jutro i pojutrze. Bez tysięcy broniących demokracji ludzi na ulicach, combo PiS-u i wrogiej naszemu regionowi części elit Zachodu wypchnie Polskę z Europy.

Wolne sądy! Chcemy weta!

czytaj także

Wolne sądy! Chcemy weta!

Fot. Jakub Szafrański, Marta Modzelewska

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij