Każdy kierowca operuje narzędziem, które może zabić kilka osób naraz. Podróżując samochodem, muszę ufać, że ważna jest umowa społeczna, że nie będziemy się zabijać na drodze.
Jedziemy samochodem przez Mazowsze, z Łochowa do Broku. Zmrok; różowe promienie odkładają się na liściach i jeziorach. Polska droga: dwa pasy, po obu stronach ciągłe linie, za nimi pobocze i rów. Przy drodze krzyże upamiętniające wypadki samochodowe.
Z tyłu siedzi trójka dzieci, za których bezpieczeństwo jako kierowca odpowiadam. Co dwie albo trzy minuty wyprzedzają nas – ewidentnie łamiąc ograniczenie prędkości – trąbiące samochody. Inne podjeżdżają pod nasz bagażnik i błyskają długimi. Chcą, byśmy jechali szybciej. Po drugiej stronie mijają nas TIR-y i osobówki wyprzedzające na trzeciego, więc ciągle musimy zjeżdżać na pobocze. Pięć osób w samochodzie, z czego cztery ufają, że dowiozę je bezpiecznie do babci.
Ale w pewnym momencie samochody z naprzeciwka też zaczynają błyskać, i wtedy się niepokoję. Co drugi, trzeci samochód agresywnie oślepia nas długimi światłami. Więc teraz od tyłu błyskają i od przodu błyskają. Podejrzewam, że coś zaniedbałem: tylna klapa otwarta, na dachu kubek od kawy, ciągniemy za sobą jakąś linkę przytrzaśniętą w drzwiach. Zwalniam, dzieci sprawdzają, czy drzwi są zamknięte. Od tyłu jeszcze bardziej błyskają, od przodu też. Obawiam się, że oderwie mi dach czy coś takiego.
I tak jedziemy. Aż mijamy patrol policji po prawej i ci z przodu przestają błyskać.
Taki obyczaj: samochody jadące z drugiej strony ostrzegają nas, że „stoją”: policja mierzy prędkość samochodów i daje mandaty za przekroczenie tej dozwolonej.
Czuję się niekomfortowo, ponieważ dwadzieścia przypadkowych osób założyło, że będę łamał prawo i potrzebuję kogoś, kto stałby na czatach. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego panuje powszechne domniemanie zamiaru popełnienia wykroczenia: wszyscy ci ludzie zakładali, że zamierzam przekroczyć dozwoloną prędkość i potrzebuję ich pomocy w tym procederze.
czytaj także
Udało mi się ustalić, że obyczaj ten jest rzadki albo nie występuje w społeczeństwach, które nie doświadczyły dziesiątków lat dyktatury. Wytworzył on się w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jako odruch obronny przed dyktaturą komunistyczną. Milicja wtedy nie tylko karała za przekroczenie prędkości, ale też przeszukiwała samochody. Działaczka opozycyjna wioząca ukrywających się aktywistów albo bibułę chciała wiedzieć, czy po drugiej stronie stoi patrol. Błyskanie światłami oznaczało więc sprzeciw wobec reżimu. Było błyskiem nadziei, światłem w ciemnym tunelu deprymującej rzeczywistości PRL. Nie było wtedy samochodów przyspieszających do 160 km/h w cztery sekundy.
Natomiast dzisiaj drogówka z radarem na poboczu pilnuje wyłącznie nieprzekraczania dozwolonej prędkości. A czym jest przekraczanie prędkości?
Nadmierna prędkość to jedna z najczęstszych przyczyną śmierci na drodze. Jest to wiedza dostępna wszystkim: mówią o tym regularne kampanie społeczne w radiu, telewizji i internecie. Informują o tym billboardy i plakaty. Roczny bilans śmierci na polskich drogach to 2245 ofiar w roku 2021 (statystyki policji), a rannych, w tym ciężko, jest znacznie więcej. W olbrzymim stopniu to właśnie nadmierna prędkość jest przyczyną śmierci. Przekroczenie prędkości jest więc nie tylko łamaniem prawa, ale ryzykowaniem życia i zdrowia innych.
Kto przekracza prędkość? Nie ludzie biedni. Przekraczanie prędkości jest bardzo kosztowne dla samego przekraczającego. Szybkie przyspieszanie i hamowanie dramatycznie zwiększają zużycie paliwa, klocków hamulcowych, sprzęgła i innych elementów samochodu. Są to ludzie, których ewentualny mandat nie zrujnuje. Pędzą więc ludzie, których na to stać.
Większe zużycie paliwa to więcej spalin. Nawet jeśli kierowca tym razem nie zderzy się z dzieckiem, to i tak przyczynia się lokalnie do smogu, a globalnie do katastrofy klimatycznej.
czytaj także
Czy przekraczanie limitów prędkości jest skuteczne i istotnie skraca czas podróży? Jeśli odległość od A do B wynosi 100 km, to nie łamiąc przepisów, średniej prędkości 70 km/h, kierowca dojeździe w godzinę i 24 minuty. Jeżeli będzie łamał przepisy i średnia wyniesie 95 km/h, dojedzie w godzinę i trzy minuty. Będzie maksymalnie 21 minut wcześniej. Ta różnica się zresztą zmniejsza, bo nie da się wciąż jechać bardzo szybko. W końcu pojawia się jakiś korek, dziurawa droga, światła. Kierowca pędzi, a potem i tak jest w tym samym miejscu co osoby jadące wolniej. Te upragnione, praktycznie nieosiągalne 21 minut jest opłacone zanieczyszczeniem, ceną benzyny, stresem, ryzykiem utraty życia i ryzykiem zabicia innych.
Przekraczanie limitu prędkości jest więc drogie, średnio skuteczne i potencjalnie śmiertelne.
Wydaje mi się, że można pogodzić oszczędność i bezpieczeństwo z czasem u babci albo punktualnym dotarciem do pracy: wyjść 20 minut wcześniej.
Za każdym razem, gdy przekraczamy dozwoloną prędkość, podejmujemy ryzyko, że kogoś zabijemy. Wprawdzie nie każdy przekraczający prędkość kierowca jest winien wszystkich tych czterech tysięcy śmierci – ale cała grupa, wszyscy kierowcy przekraczający prędkość, są odpowiedzialni za dużą część śmierci. Gdyby cała grupa ludzi przekraczających prędkość przestała to robić z dnia na dzień, uratowałaby około dwóch do trzech tysięcy osób. Od każdego i każdej z nas zależy, czy należy do tej grupy, czy nie.
Ta argumentacja dotyczy także sytuacji, w której dane ograniczenie jest bezpodstawne. Jeśli mogę ochronić życie ludzkie, zaoszczędzić i chronić przyrodę, to może warto wytrzymać te pół kilometra, na którym „ustawiono bez sensu ograniczenie prędkości”.
czytaj także
Każdy kierowca operuje narzędziem, które może zabić kilka osób naraz. Podróżując samochodem, muszę ufać, że ważna jest umowa społeczna, że nie będziemy się zabijać na drodze. I wszyscy kierujący tymi potencjalnie śmiertelnymi pojazdami umówili się, że będą jeździć tak, żeby przeżyć. Przestrzeganie przepisów nie jest więc frajerstwem, jest bezpośrednim praktykowaniem tej umowy społecznej. Jest ona niczym innym niż drogową wersją najbardziej podstawowej umowy, że można funkcjonować w społeczeństwie, nie bojąc się bycia zamordowanym.
Błyskanie jest negacją tej umowy. Błyskając, mówimy innym anonimowym kierowcom: „nie daj się złapać, bo wiadomo, umowa społeczna nie obowiązuje, każdy pędzi, ile się da. Ofiary są drugorzędne wobec czysto indywidualnego celu dojechania na czas czy przyjemności z jazdy”. Ekwiwalentem błyskania byłby dla pieszych znak, że w pobliżu jest policja, więc przez chwilę nie wywijajmy nożami, nie strzelajmy dla przyjemności z ostrej broni i nie rozdawajmy dzieciom heroiny.
Błyskanie jako rodzaj współpracy – to nie jest solidarność ani społeczeństwo obywatelskie. To jest wspólnota współsprawców. Błyskanie światłami dla ostrzeżenia nie jest ochroną współobywateli przed mandatem, tylko dziurawieniem najbardziej podstawowej umowy społecznej, że nie będziemy się nawzajem zabijać. Co autorzy Biblii ujęli w prostym wersie: „nie będziesz zabijał” (Księga Wyjścia 20:13).