Zdaniem Janusza Filipiaka przesadzamy z demonizowaniem pandemii, za to powinniśmy się obawiać masowego nieróbstwa, jakie ogarnęło pracowników z okazji lockdownu.
Prezes Comarchu Janusz Filipiak udzielił serwisowi Business Insider wywiadu, w którym stwierdził, że „twarde liczby nie potwierdzają pandemii. […] Musimy sobie uświadomić, że rocznie w Polsce umiera około 400 tysięcy ludzi. Tymczasem na COVID-19 zmarło 2,2 tysiąca. W większości przypadków mówimy o osobach zdecydowanie w podeszłym wieku, z chorobami współistniejącymi” – mówił Filipiak Mikołajowi Kunicy i konkludował: „Mając to na uwadze, uważam, że zamykanie gospodarki i – mówiąc wprost – schlebianie osobom, które mają mniejszą chęć do pracy, to jest właśnie pandemia w cudzysłowie”. Zanim zaczniemy się pastwić nad ostatnim stwierdzeniem, uściślijmy kilka rzeczy związanych z samą pandemią.
Na początek kilka liczb: w chwili pisania tego tekstu na wszystkich kontynentach wykryto ponad 30 milionów zakażeń koronawirusem. Wiemy jednak, że są to niepełne dane. Na COVID-19 zmarło na świecie co najmniej milion osób, w tym 2,5 tysiąca w Polsce. Rzeczywiście, byli to ludzie najczęściej z grup ryzyka: osoby starsze, z chorobami współwystępującymi. Ale zaraz, od kiedy to postanowiliśmy machnąć ręką na chorobę, która zabija tysiące ludzi, tylko dlatego, że nie przeżywają głównie osoby należące do określonej kategorii? Pamiętacie jeszcze początki epidemii HIV?
czytaj także
Nawet biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce według GUS rocznie umiera około 400 tysięcy osób, te dodatkowe ponad 2 tysiące to wciąż sporo. Gdyby jednak na COVID-19 umierało mniej ludzi, nie ma to większego znaczenia dla orzekania, czy pandemia jest, czy jej nie ma.
Według encyklopedii PWN pandemia to „nazwa epidemii o szczególnie dużych rozmiarach, obejmująca kraje, a nawet kontynenty”. Światowa Organizacja Zdrowia oficjalnie nigdy nie przyjęła ścisłej definicji pandemii, jednak na swojej stronie internetowej informuje, że pandemia jest procesem globalnego rozprzestrzeniania się nowej choroby. Ważnym elementem pandemii jest brak odporności ludzi na nowy patogen. Pomimo niedoprecyzowania terminu w gestii WHO leży ogłaszanie stanu pandemii, co umożliwia mobilizowanie środków instytucjonalnych do walki z zagrożeniem. Co ciekawe, ogłaszając pandemię, WHO nie odnosi się do kryterium śmiertelności. Gdyby tak było, to być może nie zostałaby uznana za pandemię hiszpanka – najbardziej śmiercionośna grypa w historii (od 20 do 50 milionów ofiar). Dlaczego? Bo śmiertelność z jej powodu nie była wysoka – umierało od 1–3 proc. zakażonych. Skąd więc dziesiątki milionów ofiar? Hiszpanka była bardzo zaraźliwa – zainfekowało się nią około jednej trzeciej światowej populacji.
Janusz Filipiak najprawdopodobniej po prostu nie wie, czym jest pandemia, a brak wiedzy kompensuje popkulturowym wyobrażeniem o morderczym wirusie zamieniającym ludzi w zombie albo uśmiercającym ich kilka dni po zakażeniu, jak w filmie Epidemia z Dustinem Hoffmanem.
Jest jeszcze jedna sprawa, o której zapomina Filipiak. Jeśli w Polsce zmarło relatywnie niewiele osób, to najprawdopodobniej (czy też: między innymi) właśnie dlatego, że dość szybko uznaliśmy, że mamy do czynienia z poważnym zagrożeniem, i wprowadziliśmy restrykcje. Biznesmen odwraca więc ciąg logiczny: uznaje, że pandemii (czy też zagrożenia) nie ma, i dlatego powinniśmy wrócić do normalnego funkcjonowania – zapominając, że zagrożenie nie jest wysokie właśnie (między innymi) z powodu obostrzeń.
Na stronie magazynu „The Lancet” ukazał się niezwykle ciekawy artykuł porównujący rozprzestrzenianie się wirusa w 50 krajach. Autorzy analizowali czynniki, które wpływały na rozwój choroby. Okazało się, że im wcześniej państwa wprowadziły całkowity lub częściowy lockdown, tym mniej notowano przypadków na milion mieszkańców. Co jeszcze ciekawsze – moment wprowadzenia lockdownu czy też zamknięcia granic nie miał bezpośredniego wpływu na liczbę zgonów na milion mieszkańców. Lockdown pomógł jednak wypłaszczyć słynną krzywą zachorowań, co pozwalało uniknąć przeciążenia służby zdrowia.
Co jeszcze wynika z artykułu? Większa liczba zachorowań na milion była związana z wyższą medianą wieku populacji i wyższym wskaźnikiem otyłości. A kraje z całkowitym lockdownem cechowały się większą liczbą ozdrowieńców niż te, gdzie wybrano lockdown tylko częściowy lub nie wprowadzono go w ogóle.
czytaj także
Kolejna część analizy dotyczyła ciężkich przypadków zachorowań i śmierci. Co ciekawe, z większą liczbą tych pierwszych na milion związane było wyższe bezrobocie. Z mniejszą ich liczbą natomiast korelowała większa równość dochodowa oraz… wyższy odsetek palaczy w populacji (jak przyznają sami badacze, to może być statystyczny artefakt: być może populacje częściej palące to jednocześnie populacje młodsze). Z wyższą śmiertelnością mieliśmy do czynienia w krajach o wyższej medianie wieku oraz – i tu kolejne zaskoczenie – z wyższym PKB per capita. Skąd tu PKB? Naukowcy sugerują, że może to być związane ze znacznie lepszym testowaniem i lepszą transparentnością analiz przyczyn zgonów w państwach zamożniejszych. Inną interpretacją tych wyników jest fakt statystycznie częstszych podróży wakacyjnych wśród obywateli zamożniejszych państw, a – jak zaznaczają badacze – takie podróże były ważnym transmiterem rozwoju wirusa. Jest jeszcze jeden bardzo wyraźny czynnik, który był negatywnie skorelowany ze śmiertelnością na COVID: im więcej w danym kraju było pielęgniarek na milion obywateli, tym śmiertelność była niższa.
No dobrze, ale co z tą pandemią lenistwa, o której mówił Janusz Filipiak, oczywiście w cudzysłowie? Zacznijmy od najbanalniejszego banału: lockdownów nie wprowadzono dlatego, że ludziom nie chciało się pracować. Był to jeden z pomysłów na utrzymanie pod kontrolą liczby zakażeń, tak aby systemy ochrony zdrowia nie załamały się pod naporem najcięższych przypadków.
Bendyk: Koronawirus obnażył słabości nowoczesnych państw. Oddajemy więc wolność Lewiatanowi
czytaj także
Kolejna sprawa to fakt, że Polacy są jednym z najdłużej pracujących społeczeństw w OECD. Zamiast pandemii nieróbstwa grozi nam raczej pandemia przepracowania. Tutaj warto wspomnieć o pewnym interesującym zjawisku. Państwa OECD, których obywatele najmniej pracują, to również państwa najzamożniejsze. Im jesteśmy bogatsi, tym mniej chcemy pracować i nad zarabianie zaczynamy cenić inne rzeczy: spotkania ze znajomymi, czas dla rodziny, czas dla siebie.
W kontrze do swojej fantazji o schlebianiu „osobom, które mają mniejszą chęć do pracy”, Filipiak przywołuje przykład Szwecji. „Nie ma lockdownu, nikt nie mówi o pandemii. Szwedzi mają 8 tysięcy zachorowań na milion mieszkańców. To jest czterokrotnie więcej niż w Polsce, ale to wciąż nie jest powód do zamrażania gospodarki. Szwedzi będą beneficjentem tego kryzysu” – mówi. Ten przykład jest chybiony podwójnie. Po pierwsze, jeżeli spojrzymy na roczną liczbę przepracowanych godzin, Szwedzi okażą się znacznie bardziej „leniwi” niż Polacy. Statystyczny Szwed przepracowuje w roku 1450 godzin, Polak – 1800. Po drugie, Szwecja wcale nie wygląda na beneficjenta kryzysu. PKB Szwecji spadło w drugim kwartale o 8,6 proc. W Danii, dla porównania – o 7,4 proc, w Finlandii o 3,2 proc.
czytaj także
To nie znaczy, że szwedzki model zawiódł, a bardziej liberalne podejście do epidemii powoduje większy spadek PKB. Tego po prostu jeszcze nie wiemy. Wiemy natomiast, że neoliberalne fantazje o nierobach – oczywiście w cudzysłowie – to tylko fantazje.