Kraj

Szkoły, szpitale, strzelnice. To lewica ma klucz do budowy prawdziwej odporności państwa

Wraz z tym, jak Europa Środkowo-Wschodnia staje się regionem frontowym, państwa chcą od nas więcej. Państwo nie przywraca poboru, ale zachęca nas do działań proobronnych. Do lewicy należy teraz dopilnowanie warunków tej nowej umowy. Obrona powszechna OK, o ile przepiszemy też drugą stronę tego kontraktu.

Katarzyna Przyborska: Takich wojen jak ta w Ukrainie miało już nie być, przynajmniej w naszej części świata. Czego dzięki niej się dowiedzieliśmy?

Weronika Grzebalska: Że rację miała w Polsce nie liberalna lewica, ale prawica. Ta ostatnia od agresji rosyjskiej na Gruzję mówiła, że zmieniło się środowisko bezpieczeństwa i musimy rozwijać nasze zdolności obronne. Obóz progresywny długo powtarzał natomiast słowa unijnej strategii bezpieczeństwa, że „Europa nigdy nie była tak bezpieczna, dostatnia i wolna”. Do niedawna krytykował klasy wojskowe, Wojska Obrony Terytorialnej, a także zwiększanie wydatków na obronność. Polska lewica budzi się dopiero teraz, choć mogła się włączyć wcześniej, przypominając sobie chociażby swoje własne tradycje obywatelskiej obronności – Organizacji Bojowej PPS i organizacji strzeleckich, Testamentu Polski Walczącej i w ogóle walki z faszyzmem i imperializmem.

Zawody strzeleckie dla młodzieży szkolnej. Fot. Zs Smolnica/youtube.com

Dziś już wszyscy widzą, że nasz świat się zmienił. Kolejne kraje wokół Morza Bałtyckiego, dostrzegając kierunek, w jakim zmierza Rosja, zaczęły stawiać na obronę totalną: rozbudowywać oddziały terytorialne, wspierać organizacje proobronne, a nawet wracać do poboru mężczyzn, jak Litwa, czy wprowadzać ten obowiązek także dla kobiet, jak Szwecja i Norwegia.

A my?

U nas także po 2014 roku obserwujemy intensyfikację przygotowań obronnych. Zwiększamy wydatki na wojsko, podnosimy liczebność armii, odbudowujemy rezerwy. To wszystko sprawia, że zmienia się znów kontrakt między obywatelami a państwem. Bo okazuje się, że państwa w naszym regionie zaczynają prosić nas o dużo więcej niż dotychczas.

Czyli to warunki wojny hybrydowej wymagają zaangażowania obywateli?

Tak. Do niedawna zakładano, że optymalnym modelem obronności jest model (neo)liberalny − cywilne, niezaangażowane szerzej w bezpieczeństwo społeczeństwo chronione przez NATO i zaawansowane technologicznie, zawodowe wojsko. Ale utrzymanie formuły odcięcia społeczeństwa od bezpieczeństwa, oddania jej w całości profesjonalnym strukturom, przy pozostawieniu społeczeństwu jedynie kwestii płacenia podatków, produkowania PKB i bycia dobrymi konsumentami nie wystarczy. Zagrożenia hybrydowe dotykają różne gałęzi państwa i społeczeństwa i wymagają od tego społeczeństwa zaangażowania, a przynajmniej świadomości.

Zaufanie do państwa i jego instytucji jest u nas niewielkie, historię mamy taką, że państwo i obywatele niekoniecznie grali w jednej drużynie. To nie przeszkadza?

Z badań socjologicznych wynika, że mamy obecnie raczej do czynienia z polaryzacją i rozszczepieniem zaufania: instytucje polityczne z automatu oceniają lepiej wyborcy partii rządzącej, a gorzej wyborcy opozycji, zaczyna się to też przekładać na stosunek do służb mundurowych. Jednocześnie statystycznie zaufanie do wojska jest po 1989 roku stale wysokie, większym cieszy się tylko straż pożarna, samorządy i organizacje społeczne. Na początku transformacji było dużo niższe, z racji powszechności zjawiska fali oraz tego, że w 1981 wojsko zostało użyte przeciw własnym obywatelom. Wśród dysydentów i inteligencji solidarnościowej to zabiło promilitarne sentymenty na dłuższy czas. Oczywiście, od Marii Janion wiemy, że w PRL-u romantyczna tradycja oporu nie umarła, ale raczej zmieniła się w działania cywilne z nurtu non violence. Nawet po 1989 roku historię militarnego oporu i wojsko jako takie zostawiono jednak prawicy i technokratom.

Po lewej i liberalnej stronie to poczucie urosło, kiedy PiS doszedł do władzy i zaczął atakować demokratyczne instytucje, publiczna telewizja zaczęła siać dezinformację, a z wojska odeszło wielu profesjonalistów.

Tutaj wielkiej wyobraźni nie trzeba, by powiedzieć, że partyjna kolonizacja państwa i łamanie standardów demokratycznych czy prawoczłowieczych są w kontekście zagrożeń hybrydowych wielką słabością. Jest nią też wszechobecna logika walki obozów. Nietrudno wyobrazić sobie dystopijną sytuację, o której mówił niedawno Marcin Rey – kiedy w sytuacji kryzysu część społeczeństwa po prostu nie uwierzy w ważny komunikat, bo „media kłamią”, a „służby mundurowe to milicja PiS”, albo rząd nie będzie chciał włączyć w działania organizacji społecznych, bo to „ramię totalnej opozycji”.

25 lat temu Polacy poparli nową konstytucję. Co powinniśmy dziś w niej zmienić?

To rozszczepienie zaufania społecznego w Polsce przynosi duże zagrożenie, co Kreml oczywiście wykorzystuje. Bo jego celem nie jest nawet wypromowanie jednej spójnej narracji, ale chaos, destabilizacja, podkopanie zdolności państwa do efektywnego działania w czasie kryzysu. Dlatego odporność demokratyczna ma kluczowe znaczenie, a partia rządząca powinna być z niej twardo rozliczana.

Da się to jeszcze naprawić? Kto mógłby znaleźć odpowiedź na te wyzwania?

Być może jest tak, że teraz to właśnie lewica ma klucz do budowy prawdziwej odporności państwa i społeczeństwa. Co prawda polska lewica przespała kwestie obronności i nie ma silnego głosu na temat wojskowości, ale wojsko to tylko jedno ramię odporności. Lata socjaldemokratycznej myśli o tym, jak zbudować efektywne, solidarne państwo demokratyczne, okazują się dziś według mnie brakującą częścią odpowiedzi na bardzo aktualne potrzeby bezpieczeństwa.

Czyli to, co lewica mówi o spójnym i solidarnym państwie – sprawnych instytucjach, dostępie do usług publicznych, ekologii czy energii – to wszystko są elementy bezpieczeństwa? Tej rezyliencji, o której dużo się teraz mówi?

Owszem. W niedawnym Manifeście Obrony Hybrydowej pisaliśmy o tym, że niedemokratyczne państwo z kartonu, które nie zapewnia bezpieczeństwa ludzkiego, nie będzie dla obywateli oparciem w czasie kryzysu, tak militarnego, jak i ekologicznego czy zdrowotnego.

Z badań robionych w różnych krajach wynika też, że na gotowość obywateli do włączenia się w obronność wpływa wiele różnych czynników. Są to m.in. zaufanie do instytucji państwa czy poziom nierówności. Upartyjnienie instytucji albo już samo poczucie, że są one upartyjniane, zaufanie obniża. Z kolei w krajach, gdzie nierówności są większe, bogatsi mają tendencję do „wykupywania się” ze służby wojskowej, a trafiają do niej biedniejsi, którym wojsko zapewnia awans społeczny, np. oferując bezpłatne studia. Lata neoliberalnej polityki wzmacniają też społeczne egoizmy – poczucie, że jako kowale własnego losu nic nie jesteśmy winni współobywatelom. W tym sensie to lewica ma dziś klucz do prawdziwej rezyliencji, a nie wolnorynkowcy.

Czym jest ta rezyliencja i czy nie jest podejrzana?

Ogólnie rozumiana jest w literaturze i dokumentach strategicznych jako zdolność systemu do efektywnego przetrwania kryzysu. Rezyliencję krytykuje się czasem jako neoliberalną koncepcję – instrukcję, jak szybko przejść kryzys i wrócić do status quo. Lewica słusznie mówi, że to często właśnie status quo było jedną z przyczyn kryzysu. Dlatego socjaldemokracja musi o rezyliencji myśleć inaczej, w sposób transformacyjny: chronić to, co chronić trzeba, ale wyciągać z kryzysu wnioski, naprawiać słabe punkty systemu.

Dobrym przykładem jest tu chyba pandemia w Polsce, którą „pokonaliśmy” niebywałym wysiłkiem lekarzy i pielęgniarek, przy olbrzymiej licznie zgonów?

Dokładnie. Pandemia dla mnie osobiście była właśnie takim początkiem myślenia o tym, czym może być taka neoliberalna rezyliencja i czym byłaby jej socjaldemokratyczna alternatywa. Wraz ze słowacką badaczką Zuzaną Maďarovą zaobserwowałyśmy, że w państwach regionu braki odporności systemu zdrowia i instytucji państwa zalepiano przesadną militaryzacją. W Słowacji testowanie całego społeczeństwa na COVID-19 oraz kwarantannę społeczności romskiej powierzono wojsku, bo decydenci nie mieli poczucia, że inne instytucje są w stanie to udźwignąć. W Polsce żołnierze WOT zostali zmobilizowani na masową skalę, żeby system się nie rozsypał.

Socjaldemokracja nie powie, że wystarczy docisnąć personel medyczny, dorzucić nowe obowiązki pracującym matkom i zalepić dziury wojskiem, tylko że trzeba zobaczyć, które miejsca wymagają cywilnego, systemowego wzmocnienia.

To widać też w edukacji, a z poziomu obronności ucieleśnieniem rezyliencji rozumianej w sposób neoliberalny będzie pewnie figura preppersa, który sam wykopie schron, schowa tam rodzinę, nauczy się strzelać i będzie jej bronił w…

…hobbesowskiej wojnie wszystkich ze wszystkimi. Ci preppersi są bardzo popularni w Stanach Zjednoczonych, to ma ogromny związek właśnie z tym neoliberalnym myśleniem, gdzie rezyliencja ma być jednostkową zdolnością. Dlatego to też jest rola lewicy, żeby pilnować, by za mglistym pojęciem rezyliencji nie szedł ruch dalszego spychania odpowiedzialności na jednostki, prywatyzowania kosztów kryzysu i ad hocowej militaryzacji cywilnych sektorów.

Polska szkoła: najpierw katecheza, potem strzelnica?

Do lewicy należy też dopilnowanie warunków umowy społecznej między państwem a obywatelami. Wraz z przekształcaniem Europy Środkowo-Wschodniej w region frontowy państwa chcą od nas więcej. Może nasze państwo, w przeciwieństwie do Litwy czy Szwecji, nie przywraca poboru, ale zachęca nas do działań proobronnych. Powstają klasy mundurowe, Legie Akademickie na uniwersytetach, organizacje proobronne, nowe modele dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej. I tu jest moim zdaniem szansa dla lewicy, by wykorzystać zmianę umowy społecznej w bezpieczeństwie. Aby powiedzieć: obrona powszechna jest OK, o ile przepiszemy też drugą stronę tego kontraktu.

Czyli życzymy sobie transparentności państwa, mieszkań i równości? 

Chodziłoby o to, że skoro wspólnie troszczymy się o bezpieczeństwo Rzeczpospolitej, to ten nasz wysiłek musi znaleźć odbicie w demokratyzacji państwa, zinstytucjonalizowaniu solidarności społecznej i poprawie pozycji pracowników względem kapitału. Dlatego że to sprawiedliwe, jak dotąd mówiła lewica, ale też dlatego, że opresyjne państwo zostawiające obywateli za burtą nie każdy będzie widział jako wartość, której warto bronić.

Szpital polowy. Fot. 1wszp.wp.mil.pl

Polska lewica lubi spoglądać w kierunku państw nordyckich. I Szwecja, i Finlandia mają taką historię, w której państwo opiekuńcze i doktryna obrony totalnej były ze sobą bardzo powiązane. Badaczka epoki zimnowojennej Marie Cronqvist pisała, że w Szwecji gotowość obronna była silnie oparta na idei „folkhemmet” – silnego, socjaldemokratycznego społeczeństwa. W Finlandii z kolei kilka ważnych reform powojennych, np. reforma systemu emerytalnego czy zbiorowych negocjacji płacowych, było w debacie publicznej legitymizowanych właśnie solidarnym wysiłkiem wojennym społeczeństwa. Podobne intuicje przyświecały zresztą Testamentowi Polski Walczącej, o którym słusznie przypomina dziś partia Razem, a który mówił m.in. o konieczności sprawiedliwego podziału dochodu narodowego.

Koronawirus obala mity indywidualizmu

Popatrzmy na cywilną część obrony. Tu też mamy ciekawą historię samoorganizacji społecznej, samopomocy na różnych szczeblach – centralnych, powiatowych, miejskich i wiejskich. To te wszystkie towarzystwa społeczne, sportowe, paramilitarne przed I wojną światową, a potem już w czasie wojny – Komitety, rady dokarmiające legionistów, organizujące w miastach noclegownie, pracę, opiekę dla dzieci. Niewiele się o tym słyszy na lekcjach historii, więcej o bitwach, a to jest właśnie nasza tradycja rezyliencji. 

Kiedy przed laty zajmowałam się polityką płci powstania warszawskiego, to mówiłam, że powinniśmy w pamięci dowartościować tę kobieco-cywilną część obronności. Zrozumieć, że bez tzw. cywilnego zaplecza, bez cywilnego oporu i zaangażowania, przede wszystkim kobiet, nie mielibyśmy zdolności, by dawać odpór zewnętrznej agresji. W polskich szkołach uczy się niestety głównie historii polityczno-militarnej, opowiadającej dzieje poprzez figury wielkich wodzów, heroicznych bitew i bohaterskich żołnierzy. Marginalizując historię cywilnego oporu, nie tylko spychamy w niebyt historię kobiet, ale też ogromną część opowieści o źródłach i mechanizmach naszej skutecznej samoorganizacji przeciw imperializmom przez dziesiątki lat. Dziś ta historia jest warta opowiedzenia na nowo.

To pozwoliłoby na wyjście z takiego schematu pacyfizmu posuniętego do bezbronności?

Obserwując zachodnie środowiska feministyczne z perspektywy naszego regionu i historii, można odnieść wrażenie, że walczą z jakimś chochołem – maskulinistycznym, agresywnym militaryzmem. A przecież polska historia oporu pokazuje konieczność równowagi i współpracy między cywilnymi i wojskowymi komponentami. Dziś zresztą mówi o tym do nas niejako NATO, zwracając uwagę, że wojsko i obrona militarna to jedna trzecia, a dwie trzecie to cywilna odporność państwa i społeczeństwa.

Lewica nie wygra, jeśli nie odbije prawicy słowa „patriotyzm”. Jak to można zrobić?

Po zaangażowaniu wojska w czasie pandemii widzimy też wyraźnie, że orientacje tradycyjnie kodowane kulturowo jako kobiece – empatia, altruizm, współpraca – są dziś równie kluczowe dla bycia dobrym żołnierzem jak siła, sprawność czy dyscyplina. Kiedy robiłam badania nad polskim sektorem paramilitarnym, uderzyła mnie nie tylko ilość młodych kobiet w tych organizacjach, ale także to, że pomoc lokalnym społecznościom była dla wielu moich rozmówców równie ważna co nauka strzelania. Genderowa transformacja obronności już się dzieje, choć bez udziału lewicy.

Środowiska proobronne są jednak w dużej mierze prawicowe…

I tak będzie, jeśli w tych strukturach nie znajdą się ludzie o innych poglądach czy reprezentanci różnych grup i nie osiągną pewnej masy krytycznej zdolnej do tego, by inaczej rozłożyć akcenty. Może to czas, by organizacje prawoczłowiecze, tak aktywne w czasie kryzysu humanitarnego w Ukrainie, włączyły się na stałe w lokalne struktury obrony cywilnej, ochotniczej straży pożarnej? To też jest ważne miejsce na lewicową pracę pamięci. Kto inny opowie młodym ludziom, działającym w ramach chociażby Związku Strzeleckiego, że to była tradycja związana z PPS, z socjaldemokracją, a nie z ONR-em? Że miała też związki z kwestią kobiecą, że pojęcie współobywatelstwa kobiet pojawiło się w kontekście insurekcji kościuszkowskiej? Lewica ma klucz i wielką szansę, ale to się nie stanie, jeśli będzie dogmatycznie antymilitarna i antypatriotyczna i jeśli będzie krytykować z zewnątrz, a nie mówić ze środka tych instytucji i tradycji. Myślę, że to jest dla polskiego społeczeństwa taki warunek brzegowy.

Lewicowy lęk jest chyba też taki, że ten patriotyzm nieuchronnie łączy się z jakąś ksenofobią, zamknięciem, nacjonalizmem. Jak ten lęk rozbroić?

Był taki artykuł Iwana Krastewa o tym, że po doświadczeniach faszyzmu i wojny w byłej Jugosławii zapanowało przekonanie, że każde patriotyczne machanie flagą prowadzi do rozlewu krwi. Jak pisał, miało to ogromny sens w powojennych Niemczech, ale automatyczne przykładanie tego modelu do Europy Środkowej jest błędem. W polskiej historii mamy swoje ciemne karty etnicznej przemocy i nacjonalistycznego ekstremizmu i one zobowiązują nas do szczególnej uważności wobec każdej radykalizacji. Ale jednocześnie patriotyzm mobilizowany był przecież często w walce o wolność, godność i sprawiedliwość, przeciw faszyzmowi i imperialnej agresji.

Teraz wojna w Ukrainie jest tego przykładem.

Ukraina tak jak Polska jest podzielonym społeczeństwem, ale dziś opór rosyjskiej agresji stawiają ramię w ramię konserwatyści i feministki, przedstawiciele różnych religii i grup etnicznych, a także działacze organizacji LGBT. Pojawiają się też różne konkurencyjne projekty polityczne na „powojnie”, ale trudno, żeby nie odwoływały się do patriotyzmu, kiedy Putin odmawia Ukraińcom prawa do istnienia jako odrębny naród polityczny. Przez wiele lat Kremlowi udało się częściowo osłabić poparcie Zachodu dla Ukrainy, nazywając postawy patriotyczne nazizmem i rozdmuchując znaczenie aktorów ekstremistycznych. To być może padło na podatny grunt wśród zachodnich lewicowych naukowców, dla których to nacjonalizm ukraiński wydawał się długo większym zagrożeniem niż imperializm rosyjski. Mam nadzieję, że rosyjska wojna przywróci proporcje i wyczuli nas na to, że tego typu rozmywanie pojęć nie tylko wypacza rzeczywistość, ale może być też weaponizowane przez tych, którzy na pewno nie życzą nam dobrze.

**
dra Weronika Grzebalska − socjolożka, adiunktka w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Jej zainteresowania badawcze skupiają się na przemianach wojska i obronności we współczesnej Polsce i Europie Środkowej, problematyce (para)militaryzmu, wojny i jej pamięci oraz polityki płci.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij