Kraj

Kosić czy nie kosić? Trawniki a sprawa polska

Miliony złotych są dosłownie przepalane z paliwem kosiarek i wylewane do miejskiej kanalizacji razem z cenną, pitną wodą do podlewania. O jakich kwotach mowa?

Gdyby Bareja tworzył w późnym antropocenie, to jest duża szansa, że znalazłaby się tam następująca scena z warszawskiego Ursynowa.

Gorący, czerwcowy poranek. Średnia temperatura na terenie Polski jest już wyższa od średniej wieloletniej o 1,2 stopnia. Susza trwa dziesiąty rok z rzędu. Pasy pożółkłej od upału trawy, skoszonej do samego gruntu, ciągną się wzdłuż ulic Alternatywy, Wąwozowej, Relaksowej i innych ursynowskich arterii. Pracownik urzędu dzielnicy idzie obok toczącego się wolno beczkowozu, z którego z nonszalancją tryska woda pitna, podlewająca wypalony słońcem trawnik, który najpewniej kilka dni wcześniej skosił ten sam mężczyzna.

Quady, crossy i terenówki rozjeżdżają resztki przyrody

Klaps. Koniec sceny. W zasadzie nie wiem, czy to jeszcze byłoby śmieszne, czy tylko dramatyczne. Będąc świadkiem tej sceny o poranku, miałem poczucie pogrążania się w oparach absurdu. Tym bardziej że w lutym, w tym samym miejscu, sfotografowałem ludzi z kosiarkami, którzy kosili chyba świeżo spadły śnieg i błoto tworzące się na klepiskach. Nie trzeba wiele wyobraźni, aby poczuć, że coś jest tu mocno nie tak.

Pytam o to Janka Mencwela, autora głośnej Betonozy, którego kolejna książka, Hydrozagadka – tym razem o wodzie – ukaże się pod koniec czerwca. Cały rozdział jest tam poświęcony retencji wody w mieście, w którym to procesie zieleń miejska, a szczególnie trawniki, odgrywają kluczową rolę. Jak to więc jest, że Warszawa chwali się w internecie mniejszą częstotliwością koszenia i pozostawieniem obszarów z wysoką trawą, a jednocześnie możemy oglądać takie obrazki jak na Ursynowie?

Mencwel mówi krótko: – To wina chaosu związanego z zarządzaniem zielenią w mieście. Nie ma w polskich miastach centralnego zarządzania terenami zielonymi. W Warszawie, oprócz Zarządu Zieleni, który zarządza ok. 60 proc. tych terenów w mieście, wpływ na nią mają także urzędy dzielnic, wspólnoty mieszkaniowe, spółdzielnie czy właściciele prywatni.

Tylko czy brak spójności w kwestii zarządzania jest jedynym problemem, związanym z wycinaniem traw nawet w czasie suszy?

– Jest też kwestia tego, że przyroda w mieście traktowana jest wciąż jako coś dodatkowego, a nie strategicznego. Kiedy buduje się drogi czy linię tramwajową, to wszystko jest temu podporządkowane. A przyroda, od której zależymy i zależy nasz dobrobyt – np. kwestie związane z wodą pitną czy temperaturą – traktowana jest jako sprawa kolejnej kategorii. A mówimy przecież o jednym organizmie, jakim jest miasto i jego mieszkańcy, i o wspólnej przestrzeni. Nie tylko w sensie krajobrazowym, ale przede wszystkim w sensie retencji wody oraz mitygacji skutków coraz częstszych nawalnych deszczy i corocznej już suszy – dodaje Mencwel.

Trawniki wycięte i nieruszane, czyli przepaść w bioróżnorodności

Według informacji na stronie warszawskiego ratusza w 2023 roku większość terenów zarządzanych przez Zarząd Zieleni będzie koszona tylko raz do roku – w październiku. Częściej, bo trzy razy w roku, ze względów bezpieczeństwa koszone będą niektóre pasy zieleni między jezdniami. Najczęściej zaś, bo nawet kilka razy w roku, trawy będą wycinane w miejscach reprezentacyjnych. To całkiem rozsądne deklaracje jak na sytuację, w której się znaleźliśmy jako ludzkość. Widać też miejsca, gdzie te wytyczne są realizowane.

Na rubieżach Ursynowa powita nas inny krajobraz niż opisany wyżej. Na poboczach wzdłuż ulicy Korbońskiego rośnie wysoka ponad kolana, pogańsko zielona, soczysta trawa. Nie wyemitowano na jej skoszenie ani decybela hałasu, ani grama dwutlenku węgla. Nie zmarnowano na jej utrzymanie ani kropli drogocennej, pitnej wody. Podlewa się sama z osiadającej na łodygach i liściach porannej rosy. Zmniejszone wskutek gęstej roślinności parowanie sprawia, że mimo suszy wciąż jest zielona. W jej gąszczu żyje kilkadziesiąt razy więcej organizmów niż na skoszonych połaciach w centrum dzielnicy, a samych gatunków roślin jest na takim nieskoszonym fragmencie 10 razy więcej. Sam to sprawdziłem.

Na osiedlu w podwarszawskim Konstancinie, gdzie mieszkam, po 17 latach udało mi się wywalczyć, aby pozostawić w spokoju i nie kosić niewielkiego fragmentu osiedlowego trawnika. Zabawny jest fakt, że w toku dyskusji okazało się, że tak naprawdę nie wiadomo dokładnie, która wspólnota jest jego właścicielem. Prawdopodobnie przez lata kosztami koszenia obciążano nie tych mieszkańców, co trzeba. Ciekawe, że w skali miasta ochoczo przystajemy na bycie kantowanymi.

Na trawniku niekoszonym oznaczyłem amatorsko 32 gatunki roślin, w tym 8 gatunków traw, tymczasem na koszonych regularnie trawnikach zaledwie 5 gatunków roślin, w tym tylko jeden gatunek trawy. Sam byłem w szoku, że różnica jest tak ogromna. Przypomnę, że żyjemy w dobie szóstego wielkiego wymierania gatunków i ogromnego kryzysu bioróżnorodności.

Oszczędności, głupcze

Rozumiem, że części ludzi w ogóle nie obchodzi ten temat. Jak powiedziała niedawno w Sejmie Dominika Lasota, wielu z nas bardziej niż końcem świata martwi się przeżyciem do końca miesiąca, kiedy na koncie widać zera. Może więc motywacją do zmiany zachowań będą pieniądze? Bo mimo, że staramy się tę wiedzę wypierać, to koszenie trawników finansowane jest z naszych podatków.

Jakie to kwoty? Około 50 gr za metr kwadratowy trawnika, czyli 5 tys. zł za hektar koszenia. W Konstancinie-Jeziornej na utrzymanie zieleni miejskiej przeznaczone jest w budżecie 2,5 mln zł. Nie wiadomo, ile wydajemy na samo koszenie, ale zakładając, że terenów koszonych jest 100–150 ha, mówimy o niemałej kwocie – między 500 a 750 tys. zł. Pieniądze te są dosłownie przepalane z paliwem kosiarek i wylewane do miejskiej kanalizacji razem z cenną, pitną wodą do podlewania.

Rozsądne podejście do koszenia, czyli koszenie tylko raz–dwa razy w roku, wykaszanie tylko miejsc zagrażających bezpieczeństwu ruchu, np. przy wyjeździe z ulic podporządkowanych) czy też umownie – reprezentacyjnych (choć kwestią sporną pozostaje to, jak reprezentacyjna jest pożółkła, spalona słońcem ziemia udająca trawnik), pozwoliłoby pewnie oszczędzać 70–80 proc. tej kwoty, by przeznaczyć ją np. na konieczne remonty przedszkoli czy szkół albo inne społeczne potrzeby.

Polska zapłaci słony rachunek za szkalowanie bobrów

Wywołuję temat na lokalnej grupie facebookowej. Pytam mieszkańców, czy podobają im się zżółknięte połacie wygolonej do ziemi trawy. Odpowiedzi z grubsza można podzielić na dwie części. Większa wydaje się rozumieć temat i jest oburzona niegospodarnym i bezsensownym wydawaniem wspólnych pieniędzy. Pojawiają się też bardzo rozsądne argumenty za zmianą sposobu i częstotliwości koszenia. Wciąż jednak dla około 40 proc. wypowiadających się skoszony trawnik to sprawa honoru, za który dadzą się ukrzyżować.

Jak przekonać fanatyków kosiarstwa

Jakie argumenty wysuwają? Nieskoszona trawa to większe narażenie na alergeny, zagraża bezpieczeństwu ruchu drogowego i wreszcie – miasto to nie dżungla, trawę trzeba kosić i już. A jeśli chodzi o trawniki na prywatnych posesjach, to prawo własności jest świętsze od jakiegoś deficytu wody.

Pierwszy argument w zasadzie traci na ważności od lat. Pojawiły się skuteczne terapie pozwalające na walkę z alergią, a usunięcie części potencjalnych alergenów poprzez koszenie trawy nie zmienia zasadniczo całości obrazka – przecież nie wyssiemy ani nie usuniemy wszystkich unoszących się w powietrzu pyłków. Co więcej, koszenie „do gruntu”, często zupełnie bez związku z okresem pylenia, przyczynia się do wyemitowania większej ilości pyłów i zawiesin, które jeszcze bardziej nasilają objawy u alergików – co podnosi sporo osób wypowiadających się na grupie.

I wreszcie: koszenie „do gruntu” premiuje te trawy, które odbijają szybko, aby zakwitnąć jeszcze raz, więc jest to de facto syzyfowa praca. Przyrodnicy mówią też o tym, że roślinność w mieście zaczyna się przyzwyczajać i dostosowuje swoją wegetację do koszenia. Można dodać jeszcze piąty argument – emitowane przez kosiarki spaliny (nie mówiąc już o dwutlenku węgla i hałasie) także nie są obojętne dla alergików.

Siarzewo pięć lat później. Tamy nie pomogą rzekom – mogą tylko zaszkodzić

Argument bezpieczeństwa jest zasadny, ale też w określonych przypadkach i nie ma się co tu spierać. Gdyby problem dotyczył tylko kwestii wykoszenia trawy dla celów lepszej widoczności wyjazdów czy skrzyżowań, to nie byłby żadnym problemem. Swoją drogą, sprawdziłem, ile wysokości mają barierki między pasami jezdni, które też przecież częściowo zasłaniają widok. Kończą się na wysokości 65 cm. To mniej więcej tyle, ile ma nieskoszona, przydrożna trawa, którą także zmierzyłem.

Wydaje się więc, że najistotniejsze nie są wcale argumenty merytoryczne. Jak w wielu sytuacjach w naszym spolaryzowanym społeczeństwie, decyduje światopogląd.

Kiedy w dyskusji kończą się racjonalne argumenty, zaczynają się tradycyjne wycieczki personalne i wyzwiska: od ekologów i oszołomów do lewaków i komunistów. Wygląda na to, że kwestia strzyżenia trawnika jest równie polityczna jak kwestie uchodźców, LGBT+ czy gospodarki leśnej lub wodnej. Obrona status quo, czyli równo przystrzyżonej trawy jako symbolu prestiżu i statusu dla naszego społeczeństwa na permanentnym dorobku, jest kwestią honoru.

Wynika to także z naszego płytkiego stosunku do przyrody, która musi być taka jak nasze wyobrażenia o niej – ładna i przycięta do linijki. Boimy się niemal każdego przejawu dzikości – od mchu, który pojawia się między szczelinami kostki Bauma, po zwisające nad chodnikiem kłosy trawy. Ciekawe, że jednocześnie nie przeszkadza nam permanentny śmietnik złożony głównie ze szklanych „małpek” po alkoholu i plastikowych butelek po tanim piwie, który w tej wygolonej do ziemi trawie jest jeszcze bardziej widoczny.

Rzeczywistość jednak mówi sama za siebie. Susze dotykają rok po roku całą Europę i nawet takie bastiony konserwatyzmu jak Wielka Brytania ulegają naukowym argumentom. Mencwel podaje przykład Hyde Parku, gdzie w 2022 roku wyschły słynne trawniki, będące dumą Londyńczyków. Zdjęcie żółtych połaci trawy obiegły cały świat, po czym podjęto decyzję o zmianie podejścia do zarządzania zielenią – z równo przyciętych do ziemi trawników w kierunku bujnej zieleni, która będzie dużo skuteczniej retencjonować wodę i budować bioróżnorodność. – Nie trzeba tłumaczyć, że przyniesie to także spore oszczędności – mówi autor Hydrozagadki.

Jak kraj błota i bagien stracił 85 proc. najcenniejszych wodnych ekosystemów

– Dobrze zaprojektowana zieleń miejska może chronić nie tylko przed suszą, ale także przed powodziami. Tragicznie przekonał się o tym Gdańsk, nawiedzony trzykrotnie w ciągu ostatnich 20 lat przez trzy powodzie błyskawiczne. Te z roku 2001 i 2016 spowodowały gigantyczne straty materialne i kosztowały życie dwóch osób. Miasto podjęło realizację zakrojonego na szeroką skalę i unikalnego w skali Polski projektu ogrodów deszczowych: czyli wykorzystania każdego możliwego skrawka terenu do przyjęcia nadmiaru wody. Są to specjalnie przygotowane niecki z nasadzeniami roślin, inspirowane naturalnymi mokradłami. W Gdańsku obliczono, że za pomocą sieci takich małych, obsadzonych odpowiednią roślinnością zbiorników można przechwycić nawet więcej wody niż za pomocą ogromnych, betonowych zbiorników retencyjnych. „Zielona retencja” to przyszłość, jeśli chcemy dalej w miarę komfortowo żyć w naszych miastach – kończy Mencwel.

Chyba już najwyższy czas, abyśmy na temat koszenia trawników, a tym samym retencji wody w mieście, przestali toczyć dyskusję na poziomie estetyki, gustów oraz unoszenia się dziwnie pojętym narodowym honorem czy fałszywie rozumianą wolnością. Gra toczy się o to, czy wodę przeznaczymy do picia, czy do podlewania i tak wysychających, skoszonych do ziemi trawników. A także o to, czy kolejny nawalny deszcz zamieni nasze ulice w rwące potoki i zaleje piwnice naszych domów. Wybór jest w rękach tych, których sami wybraliśmy – sołtysów, burmistrzów, samorządowców, polityków i prezydentów. Skoro sami tego nie dostrzegają, czas się o to upomnieć.

Zabetonowana Świdnica? Prezydentka miasta zabiera głos

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Daniel Petryczkiewicz
Daniel Petryczkiewicz
Fotograf, bloger, aktywista
Fotograf, bloger, aktywista, pasjonat rzeczy małych, dzikich i lokalnych. Absolwent pierwszego rocznika Szkoły Ekopoetyki Julii Fiedorczuk i Filipa Springera przy Instytucie Reportażu w Warszawie. Laureat nagrody publiczności za projekt społeczny roku 2019 w plebiscycie portalu Ulica Ekologiczna. Inicjator spotkania twórczo-aktywistyczno-poetyckiego „Święto Wody” w Konstancinie-Jeziornej. Publikuje teksty i fotoreportaże o tematyce ekologicznej.
Zamknij