Kraj

Żywot kontrarianina niepoczciwego

To ze względu na wszystkie sprzeczności i zakręty życiorys Urbana jest tak fascynujący jako opowieść – ze wszystkich biografii wielkich dziennikarzy polskich drugiej połowy XX w. chyba najbardziej po Michniku, ale przed Kapuścińskim.

Gdyby istniało życie po śmierci, Jerzy Urban doskonale by się bawił w zaświatach, obserwując kontrowersje, jakie nadal wzbudza. Co szczególnie charakterystyczne, nie wpasowują się one w linię sporu dzielącego Polskę na radykalną prawicę (z PiS na czele) i całą resztę. O ile bowiem nikt z rządzącego obozu Urbana nie broni – a większość czuje się w obowiązku na wszelki wypadek potępić i wyrazić swoje moralne oburzenie – o tyle także obóz demokratyczny jest w jego ocenie głęboko podzielony. Jedni wspominają go jako genialnego błazna, wybitnego felietonistę, mistrza pióra; drudzy – jako twarz reżimu Jaruzelskiego, firmującą i współtworzącą jego najbardziej podłą politykę.

Problem w tym, że obie te opinie są prawdziwe. I właśnie ze względu na wszystkie sprzeczności i zakręty życiorys Urbana jest tak fascynujący jako opowieść – ze wszystkich biografii wielkich dziennikarzy polskich drugiej połowy XX wieku chyba najbardziej po Michniku, ale przed Kapuścińskim. Urban pozostawał aktywny jako publicysta przez ponad 60 lat – debiutował w 1951 roku na łamach „Nowej Wsi”. Jego biografii nie da się sprowadzić ani do lat 80., a ani 90., gdy budził największe kontrowersje, najpierw jako rzecznik stanu wojennego, następnie jako naczelny „Nie” u szczytu jego potęgi. Wszystkie biograficzne wcielenia Urbana łączy jedno: działał zawsze w kontrze.

Pierwszy troll PRL

Choć nikt wtedy tak tego nie nazywał, już w PRL Urbana można by określić mianem trolla. Kogoś, kto przy pomocy jeszcze analogowych mediów wrzuca granat w sferę publiczną i z satysfakcją przygląda się, jak bardzo przekroczył granicę i czy wszystko płonie, czy trzeba jeszcze dorzucić do pieca. Jako dziennikarz „Nowej Wsi” pisze na siebie samego donos do naczelnej. Półpiśmienny, niegramatyczny list donosi, że na delegacji w terenie Urban się upił, zdemolował pokój hotelowy, zgwałcił pokojówkę i pobił kierowniczkę hotelu. Naczelna zapewniała, że potrafi rozpoznać pismo prawdziwego prostego człowieka i uwierzyła w list. Urban nie był w stanie jej przekonać, że to żart.

Przestańcie mi, tchórze, rodzinę dezubekizować

Nie tylko w prywatnej korespondencji Urban w PRL sprzed lat 80. przesuwał granice tego, co w sferze publicznej można powiedzieć. W okresie destalinizacji jest szefem działu krajowego i jednym z pierwszych piór „Po prostu”, pisma październikowej inteligencji, rozczarowanej stalinizmem i pragnącej reformy systemu. Urban wyraża emocje tego pokolenia w swoich Wyznaniach nawróconego cynika, gdzie mówi o doświadczeniu dziennikarza, który chce służyć budowie socjalizmu piórem, ale odbija się od głupoty nowego ustroju, mechanizmów cenzury, politykierstwa.

W odpowiedzi na to wszystko dawny ideowy zapał zmienia się w cynizm. „Pamiętam, było to w okresie pionierskiego zaciągu do przemysłu i górnictwa. Pod Warszawą znajdował się ośrodek, w którym mieszkały dziewczęta z zaciągu pracującego w tamtejszej fabryce. Działy się tam rzeczy straszne – brud, głód, nędza, choroby, prostytucja, brak opieki, zbiorowe ataki histerii, próby samobójstwa. Napisać mi o tym nie pozwolono w imię «celów wyższych». (Zniechęci się młodzież do zaciągu)”.

Urban zatytułował tekst po prostu Wyznania cynika, redakcja dopisała mu „nawróconego”, by osłabić jego wymowę. Po październiku Urban jest autorem, który atakuje „partyjną konserwę”. Nostalgikom twardorękich stalinowskich rozwiązań zarzuca błędne rozumienie socjalizmu.

Późniejszy naczelny „Nie” wprowadza też do PRL nowe formaty dziennikarskie, np. reportaż uczestniczący. Daje ogłoszenia w krakowskiej prasie, że Hotelu Francuskim będzie działało biuro matrymonialne, pomagające znaleźć Polkom męża za granicą, a pracownik przesłucha kandydatki w określonym dniu. Tym pracownikiem był oczywiście Urban, na podstawie rozmów z kobietami powstał jego reportaż Pamiętnik swata.

Widzimy w nim Polki w wieku od lat 50 do 70, marzące, by wyrwać się z PRL i znaleźć sobie męża, najlepiej we Francji lub Australii. Najchętniej bogatego, ale wystarczyłby względnie zamożny i uczciwy. Kobiety są nawet gotowe wyjechać do Izraela, ale pytane o męża Żyda wykazują najdalej idącą rezerwę, a nawet otwarty opór.

Z jednej strony Urban pokazuje w Pamiętniku, jak drobnomieszczańskie są pragnienia społeczeństwa PRL, jak niewielki wpływ na realne życiowe aspiracje mieszkanek ma głoszona oficjalnie przez system ideologia, wtłaczana w głowy w codziennej propagandzie. Z drugiej trudno oprzeć się wrażeniu, że Urban jest okrutny wobec swoich bohaterek, że używa swojej inteligencji, by się nad nimi pastwić. Dziś pewnie pojawiłyby się zarzuty, że reportaż jest przykładem „klasowego safari” – i ten zarzut można wystosować wobec wielu reportaży i felietonów Urbana pisanych przed rokiem 1980.

Urban ma genialne oko do szczegółu i kolorytu Polski powiatowej, zbiera plotki opowiadane w jej maglu, szuka tego, co najbardziej kuriozalne i przaśno-bizarne, by zrobić z tego błyskotliwą, diabelnie śmieszną literaturę. Felietony Urbana z „Kulis”, opisujące szczególnie absurdalne sprawy sądowe, zostały przeniesione na ekran w filmie Obrazki z życia (1975) – swoje nowelki mają tam m.in. Agnieszka Holland, Feliks Falk (twórcy kojarzeni z kinem moralnego niepokoju) czy Barbara Sass-Zdort.

Humor Urbana zawsze był bezwzględny: gdyby urodził się w Stanach i robił karierę jako stand-uper, w sztuce roastu i obraźliwego, krawędziowego żartu, mogliby się z nim równać tylko Jeff Ross i Gottfried Gilbert. Działa to doskonale, gdy Urban bierze na warsztat osoby publiczne – Alfabet Urbana (1990) jest arcydziełem genialnych złośliwości.

O Stefanie Kisielewskim pisze: „Kiepski kompozytor, średni krytyk muzyczny, drugorzędny powieściopisarz, nudny felietonista, dobry publicysta, naiwny i niewytrwały polityk. Talentów ma wiele, ale wszystkie marne. Marks twierdzi jednak, że ilość przechodzi w jakość. Wbrew swoim interesom Kisiel zwalcza marksizm”.

O ks. Henryku Jankowskim: „Jako rzecznik rządu zwalczałem ks. Jankowskiego zawzięcie i z powagą polemizowałem z jego mowami wiecowymi. Pewnego pięknego dnia byłem na przyjęciu w ambasadzie amerykańskiej […] Ks. Jankowski wkroczył wystrojony w czarny smoking z londyńskimi orderami na piersi. Szedł nadęty jak afrykański królik, a z nim kroczyły dwa goryle, też w czerni. Na ten widok wpierw gruchnąłem śmiechem, a potem zrobiło mi się wstyd, że byłem niby lotnik, który z powagą i zawziętością usiłuje zrzucić bombę atomową na lunaparczną budę”.

O Geremku: „należy do trzech–czterech ludzi, którzy rządzą Polską. Zabawne, że mając taką wiedzę i taki łeb, dba o to, aby tę swoją rolę akcentować i uzewnętrzniać każdym słowem i gestem. Mówi, podkreślając intonacją, że cokolwiek wypowie, ma wartość i wagę złota. Nosi się jak monarcha […] Takie przedstawienia urządzają na ogół ludzie, którzy władzy nie mają, lecz obnoszą jej pozór. Tymczasem to polityk poważny i rozważny, a władzę ma rzeczywistą. Jednym słowem, facet jakby wyjęty z prowincjonalnego teatrzyku, który nieudolnie i mozolnie udaje kogoś, kim jest”.

Urban i junta

Oczywiście zupełnie inaczej wyglądało, gdy Urban tę genialnie złośliwą inteligencję obracał przeciw zwykłym ludziom, a inaczej – gdy używał jej jako rzecznik rządów Jaruzelskiego. Co prowadzi nas do najbardziej drażliwej i trudnej moralnie kwestii: związków Urbana i junty Jaruzelskiego.

Zanim Urban stał się twarzą rządów stanu wojennego, nigdy nie był dziennikarzem bliskim władzy. Wręcz przeciwnie, za swój trolling płacił wymierną polityczną i zawodową cenę. Dwukrotnie został objęty zakazem druku, przez prawie siedem lat nie mógł pracować pod nazwiskiem. Po raz pierwszy władza wzięła go na celownik w 1957 roku. Październikowe okno wolności szybko się zamyka, a wraz z nim „Po prostu”. Urban zostaje objęty zakazem druku jako jeden z najbardziej „niesłusznych” piór dziennika. Żyje z chałtur, pisze pod pseudonimem, utrzymują go rodzice. Po trzech latach wraca do „Polityki”, do pisma wciąga go Mieczysław F. Rakowski.

Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej

Po dwóch latach dostaje kolejny zakaz druku. Tym razem za tekst wyśmiewający fanatycznego działacza antyalkoholowego z Krakowa, doktora Marcinkowskiego, który objeżdża kraj z pogadankami przeciw pijaństwu, gdzie wzywa między innymi do organizowania obozów pracy dla pijaków, a nawet ich sterylizacji. Marcinkowski atakował też inteligentów, którzy kierowani źle pojętym humanitaryzmem nie rozumieją sensu takich działań.

Urban wyśmiał Marcinkowskiego i jego retorykę głoszącą, że droga do narodowej pomyślności wiedzie przez „abstynencję, więzienia, kastrację, a tu i ówdzie stryczek. Pijak bowiem, przestępca i zgniły intelektualista – to jedno. Hydrę zetrze się z powierzchni ziemi represją. A za pieniądze wydawane na wódkę naród automatycznie kupi sobie dobrobyt”. Do pisania pod nazwiskiem Urban mógł wrócić dopiero w 1968 roku.

Także w czasach Gierka Urban zachowywał duży dystans wobec władzy. Tym większym szokiem dla środowiska było to, że stał się twarzą junty Jaruzelskiego. Urban mógł postrzegać tę decyzję jako swój kolejny akt sprzeciwu i nonkonformizmu: wobec postaw środowiska, które w większości sympatyzowało z „Solidarnością”, wobec społecznych nastrojów. W „Solidarności” odstraszał go przyczepiony do niej dewocyjny, reakcyjny katolicyzm, pojawiający się w jej retoryce nacjonalizm, kompletnie nierealistyczne – jak oceniał – żądania gospodarcze. Uważał, że to kolejny niebezpieczny zryw, który przyniesie Polsce wyłącznie nieszczęście.

Można zrozumieć racje i emocje Urbana, ale trudno się zgodzić z jego decyzją. Jakie nie byłyby solidarnościowe msze za ojczyznę, to przez „Solidarność” przemawiała wtedy „chytrość rozumu”, to opozycja wyrażała słuszne narodowe i wolnościowe aspiracje. System PRL w latach 80. znajdował się w stanie skrajnego rozkładu i bankructwa, trudno było go reformować od wewnątrz, Polsce Ludowej zostało niewiele poza przemocą. Urban świadomie dał jej twarz. Nie tylko uzasadniał działania reżimu, ale pomagał w PR-owej osłonie jego siepaczy w konstruowaniu strategii komunikacyjnych, nastawianych na niszczenie demokratycznej opozycji – co dobrze widać choćby w książce Żeby nie było śladów.

Nie będę bronił tych decyzji, bo bronić ich się nie da. Choć pamiętam też o historycznym kontekście, o tym, że ostatecznie ekipa Jaruzelskiego – gdy geopolitycznie było to bezpieczne – rozpoczęła proces prowadzący do politycznej transformacji i demokratycznych przemian. A oburzenie na Urbana za lata 80. zawsze wydawało mi się zbyt moralnie łatwe – zawsze miałem wrażenie, że Urbanowi dostawało się nie tyle za lata 80., ile za jego antyklerykalizm, wolnomyślicielstwo, postawy po 1989 roku. Gdzie z kolei Urban często rację miewał.

Co zawdzięczamy „Nie” albo dlaczego młodzież polubiła „Jurka”

W latach 90. Urban zakłada „Nie”. Jestem na tyle późno urodzony, że pamiętam czasy, gdy pismo to czytali wszyscy, a zarazem wszyscy zarzekali się, że takiego „plugastwa” w życiu nie biorą do rąk. „Nie” było – czy może bywało – ważnym wentylem wolności w początkach polskiej transformacji. Jedynym wielkonakładowym pismem, gdzie tak silnie obecny był język antyklerykalny; które pozwalało czytelnikom odreagować wielką ideologiczną ofensywę Kościoła, wystawiającego Polsce po 1989 roku słony rachunek za wsparcie dla demokratycznej opozycji w poprzednim ustroju.

„Nie” nie bało się wyśmiać pretensji biskupów, pisać o kościelnej korupcji, upominało się o prawa reprodukcyjne kobiet, potrafiło pisać o aborcji świeckim, niekonfesyjnym językiem, co w latach 90. było rzadkością. Owszem, język i estetyka „Nie” były przy tym grubo ciosane, wulgarne, często na granicy dobrego smaku. Ale taka też była oświeceniowa satyra. Taki był język karykatur Thomasa Rowlandsona, Jamesa Sayersa, Skromnej propozycji Jonathana Swifta – gdzie autor Podróży Guliwera proponuje, by rozwiązać problem biedy Irlandii, zachęcając ubogich Irlandczyków, by zaczęli sprzedawać swoje dzieci angielskim dżentelmenom jako źródło wykwintnego mięsa – czy Podróży do Ciemnogrodu Stanisława Kostki Potockiego.

Być może byłoby lepiej dla Polski, gdyby sztandar takiego oświecania podniósł nie Urban, ale ktoś z piękną opozycyjną kartą. Chętnych jednak nie było. Gwiazdy dziennikarstwa ze słuszniejszymi biografiami przekonywały do konkordatu, „kompromisu aborcyjnego” i zachwycały się „papieskim nauczaniem”. Urban wszedł z radością w rolę kieszonkowego diabła III RP, króla chaosu i karnawału, osobistego wroga pana boga, Lecha Wałęsy i Marka Jurka. Zachowywał się też, jakby odgrywał karykaturę wstrętnego kapitalisty z cygarem, jakby mówił wyrzuconym za burtę dawnym działaczom Solidarności: nie podobało się wam w PRL, walczyliście o kapitalizm, to macie, patrzcie, kto najbardziej na tym zyskał!

Czego by nie mówić o „Nie” w wielu kwestiach – wpływów Kościoła, aborcji – okazało się mieć rację. Stawało też kilkakrotnie na froncie sądowych sporów, definiujących zakres praktycznej wolności słowa w Polsce. W trakcie sporu o aborcję z początku lat 90. „Nie” na ostatniej stronie okładki umieściło zdjęcie wycięte z dostępnego w każdym kiosku „Penthouse’a”, przedstawiające kochającą się parę podpisane: „Dziewczyna «Nie». Cena: 18 lat alimentów, albo dwa lata więzienia”. Chodziło o przekaz: jak zakażą aborcji, to skończy się swobodny seks, bo wpadka będzie oznaczać konieczność płacenia za niechciane dziecko lub więzienie.

Urbanowi postawiono zarzut „rozpowszechniania pornografii”, ale proces okazał się kompromitacją prokuratury. Powołani przez nią biegli ostatecznie przed sądem zmienili ocenę publikacji: jeden z nich stwierdził, że o ile samo zdjęcie jest pornograficzne, o tyle zdjęcie z podpisem już nie. Prokuratura wystąpiła o umorzenie sprawy, sąd na to przystał. Urban odwołał się, gdyż chciał zostać prawomocnie uniewinniony. Proces okazał się jego triumfem. Choć polskie prawo nie ma charakteru precedensowego, to ta sprawa poszerzyła zakres wolności słowa w Polsce, wylała kubeł zimnej wody na ludzi pragnących użyć prawa i narzędzi państwa, by narzucić dorosłym obywatelom swoją moralność.

Markiewka: Na wsi kobiety budowały Polskę od podstaw [rozmowa]

Drugi swój najgłośniejszy proces Urban przegrał. Poszło o felieton z 2002 roku Obwoźne sado-maso, gdzie naczelny „Nie” wyśmiał wizytę schorowanego papieża w kraju. Tekst był nieprzyjemny, okrutny wobec papieża, ale też na tle tego, co elity intelektualne wypisywały wtedy o Janie Pawle II przy okazji „papieskich pielgrzymek”, stanowił potrzebny kontrapunkt. Choć Urban został prawomocnie skazany za „obrazę głowy państwa Watykan”, to tekst można traktować jako założycielski dla gatunku cenzopapy – nurtu karykaturalnych tekstów kultury, memów, piosenek, internetowych past – biorących na celownik postać Jana Pawła II, odreagowujących urzędowo narzucany kult tej postaci.

Ten ostatni tłumaczy, dlaczego młodzi ludzie tak polubili Urbana – nad czym załamują ręce liderzy opinii z różnych stron dzisiejszych sporów. Nie jest to efekt, jak często przekonują załamujący ręce, „niedostatków edukacji historycznej w III RP”. Jest to reakcja na narzucaną politykę historyczną, wciskanie młodych ludziom papieża i jego „nauczania”, na krzyże w szkolnych klasach i inne elementy specyficznego dla III RP modelu relacji między państwem i Kościołem, który zaczyna tracić właśnie swoją legitymację i wkrótce będzie musiał ulec głębokiej rewizji.

Pożytek z kontrarianina

Urban był z temperamentu i przekonania kontrarianinem, zachowywał się wielokrotnie tak, jakby zależało mu na tym, by obrazić i zrazić do siebie jak najwięcej ludzi. Często bywał kontrarianinem z dość wygodnych pozycji – łatwo jest pokazać całej Polsce wielkiego fucka z willi w Konstancinie i z milionami na koncie. Kontrarianizm niejednokrotnie prowadził Urbana na moralne i intelektualne manowce, nieraz, jak podrapało się głębiej, okazywało się, że myślowo kryje się pod nim bardzo niewiele. Miał też swoją brzydką stronę, elitarystyczną, przepełnioną niechęcią do klas ludowych.

Michnik wybiórczo polityczny

Przy wszystkich zastrzeżeniach, pozostaje on jednak czymś potrzebnym w polskiej kulturze, w której obserwujemy potężny nacisk położony na konformizm (choć dziś podzielony na polityczno-towarzyskie bańki), dostosowanie się do większościowych poglądów i afektów; która wszelkie idiosynkrazje traktuje z subtelnością kaprala Ludowego Wojska Polskiego, „przycierającego” nieradzącego sobie z reżimem na kompanii rekruta.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij