Ludzie wszędzie chcą wysokiej klasy usług publicznych, ale nie da się ich zapewnić bez godnych płac. Te zaś zależą od wysokości podatków, które nie wzrosną, jeśli zaufania do państwa nie ma. Komentarz Jakuba Majmurka.
Pod kancelarią premiera w Alejach Ujazdowskich powstało Białe Miasteczko − obóz protestujących pracowników i pracowniczek ochrony zdrowia. Patrząc na pielęgniarki, ratowników medycznych i lekarzy nocujących w namiotach pod siedzibą szefa rządu, trudno nie poczuć wściekłości na państwo polskie, zmuszające kluczowych dla dobrostanu społeczeństwa ludzi do takich kroków. Wściekłości tym większej, że Białe Miasteczko nie wydarza się przecież po raz pierwszy: podobny protest odbył się w lecie 2007 roku. Jak widać, od tego czasu państwo nie było w stanie rozwiązać problemu godnych płac medyków, poza elitą lekarską. I to niezależnie od tego, czy rządziły PiS, czy PO.
Tylko na budżetówkę nikt nie miał pomysłu
Między 2007 a 2021 rokiem wiele się zmieniło. Polska i polskie społeczeństwo wyraźnie się wzbogaciły. Zostawiliśmy daleko za sobą dwucyfrowe bezrobocie. Przeciętne wynagrodzenie wzrosło ponad dwukrotnie: z 2691,03 zł brutto miesięcznie w 2007 roku do 5167,47 zł w 2020. Płaca minimalna wzrosła w tym czasie ponad trzykrotnie: z 760 do 2600 zł.
W tym czasie zorganizowaliśmy wspólnie z Ukrainą Euro w 2012 roku. Przeszliśmy – zwłaszcza na tle krajów europejskiego Południa – względnie suchą nogą przez wielki kryzys 2008 roku. Szkolnictwu wyższemu zafundowano reformy Kudryckiej, potem Gowina, a w końcu kontrreformy Czarnka. Zlikwidowano gimnazja. Wprowadzono e-recepty. Model społeczno-ekonomiczny III RP zaczęto wreszcie poddawać korekcie socjalnej. Od becikowego za pierwszego PiS, przez kosiniakowe i wydłużenie urlopu macierzyńskiego za PO, po sztandarowe projekty PiS, takie jak 500+ i minimalna stawka godzinowa.
Przebiegłość, poczciwość, kretynizm, czyli skąd się biorą takie okładki
czytaj także
Nie było więc w ciągu tych prawie 15 lat tak, że politycy pozostawali zupełnie bierni. Że nie mierzyli się ze złożonymi problemami. Że bali się podejmować trudne decyzje czy inicjować złożone projekty. Po prostu: wśród wszystkich zmian na lepsze, które zaszły w trakcie ostatniej półtorej dekady – oraz tyleż ambitnych, co nieudanych projektów – nikt nie miał skutecznego pomysłu, co właściwie zrobić, by pensje pracowników sektora usług publicznych stały się wreszcie godne.
Dotyczy to zwłaszcza pielęgniarek czy nauczycieli, profesji pozbawionych silnego inteligenckiego prestiżu, jakim cieszą się sędziowie, prokuratorzy, lekarze – zawody, których przedstawicielom państwo płaci jednak przyzwoiciej.
Tak się też składa, że zawody pielęgniarki i nauczyciela pozostają silnie sfeminizowane – państwo zachowuje się, tak jakby zakładało, że kobietom może płacić mniej, bo przecież budżet domowy i tak uzupełnią dochody partnera. To jest jednak podejście nie do zaakceptowania w XXI wieku.
Od 1 lipca pielęgniarka bez specjalizacji nie może zarabiać na pełnym etacie mniej niż 3772 zł brutto, magister pielęgniarstwa ze specjalizacją nie mniej niż niecałe 5,5 tysiąca zł. Według GUS w lipcu 2021 średnie wynagrodzenie to trochę ponad 5,8 tysiąca zł. Jak więc widać, nawet najbardziej wykwalifikowana pielęgniarka, z wyższym wykształceniem, nie ma gwarancji, że dostanie przynajmniej średnią krajową. Nic więc dziwnego, że efektem jest ucieczka młodszych pielęgniarek z Polski. Mamy wspólny rynek pracy w Unii Europejskiej, a za granicą stawki są znacząco wyższe. Średni wiek pielęgniarki czy pielęgniarza w Polsce to 53 lata i w następnej dekadzie będzie się tylko podnosić.
Pielęgniarki i pielęgniarze, którzy zostają w Polsce, pracują często po 300 i więcej godzin w miesiącu. Raz, po to, by jakoś spiąć domowy budżet; dwa, dlatego że jest ich po prostu mało i normą jest sytuacja, gdy jedna osoba ma pod opieką kilkudziesięciu pacjentów.
W podobnym wymiarze godzin pracują ratownicy i ratowniczki medyczni, wypchnięci przez szukające optymalizacji kosztów szpitale na samozatrudnienie. Przy niskich stawkach za kontrakty, konieczności pokrycia z własnej kieszeni wielu kosztów (od ZUS po szkolenia i odzież roboczą) praca ponad siły staje się normą.
czytaj także
Problemy podnoszone przez Białe Miasteczko nie dotyczą jednak tylko tych grup. Protestują też młodzi medycy. W poniedziałek Białe Miasteczko mówiło o problemach polskiej psychiatrii – wiecznie niedofinansowanej i zmagającej się z brakami kadrowymi.
Dlaczego nie potrafimy tego ogarnąć?
Innymi słowy, parafrazując klasyka, jedno pokolenie odchodzi, a drugie przychodzi, ale wynagrodzenia w budżetówce zmiany omijają. Czemu kolejne rządzące partie nie zdołały nic z tym zrobić?
Na pewno wynika to z faktu, że zapewnienie godziwych zarobków sferze budżetowej jest po prostu szalenie trudne. Z wyzwaniem tym zmagają się wszystkie kraje rozwinięte. Ludzie wszędzie chcą wysokiej klasy usług publicznych – czego nie da się osiągnąć, nie płacąc godnie wykonującym je zawodom – ale prawie nigdzie nie chcą za nie płacić wysokich podatków i składek.
W Polsce jest to szczególnie poważny problem. Choć być może podejście do podatków zaczyna się w ostatnich latach w młodszych pokoleniach zmieniać, generalnie wciąż jesteśmy społeczeństwem na dorobku, gdzie ludzie skupieni są na budowaniu swojego własnego prywatnego dobrobytu. Mamy też niski poziom zaufania do państwa, co polaryzacja ostatnich sześciu lat tylko pogłębiła.
Rząd, który zaproponowałaby społeczeństwu umowę: „prosimy was, byście głębiej sięgnęli do kieszeni i pomogli nam dofinansować państwo, a w zamian dostaniecie lepsze usługi”, niezależnie, czy tworzony przez PO, czy PiS, spotkałby się na wstępie ze skrajną nieufnością jakiejś połowy aktywnego społeczeństwa. A i druga połowa miałaby wielki problem z zaufaniem, że partia, którą wybrała, faktycznie wywiąże się z umowy, że pieniądze nie zginą w niewydolnym systemie.
Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że nieogarnięcie kwestii budżetówki wynika też ze specyfiki politycznej tożsamości obu partii. PiS-owski socjalny zwrot nigdy nie obejmował inteligenckich zawodów sfery publicznych, zwłaszcza tych, które partia zidentyfikowała jako sobie politycznie wrogie. Nauczyciele i lekarki znajdowali się na tej liście od początku, pielęgniarki dostały się na nią po pierwszym Białym Miasteczku. W politycznej filozofii PiS państwo ma być dobrym ojcem wspierającym grupy, które uznaje za godne wsparcia – np. rodziny z dziećmi.
Ten patriarchalny model zupełnie nie widzi jednak miejsca na realny dialog społeczny – który czasem musi sięgać po takie narzędzia jak strajk czy protest uliczny. Dlatego gdy jakaś grupa zaczyna asertywnie walczyć o swoje interesy, rządy PiS odpowiadały hejtem, agresją, w najlepszym wypadku bezczelnymi połajankami („niektórzy strajkują, inni pracują” – jak skomentował ostatnie protesty marszałek Karczewski).
PO nigdy nie było podobnie obcesowe wobec budżetówki, ale jednocześnie na polityce partii wobec tego sektora ciążyły przekonania, że państwo powinno być minimalne, budżetówka jest studnią bez dna i sektorem pracującym z natury nieefektywnie. Liderzy Platformy chyba wierzyli, że jeśli państwo będzie wspierać dynamiczny wzrost gospodarczy, to w końcu problemy same się rozwiążą. Choćby w ten sposób, że zamożniejsi Polacy będą mogli sobie usługi – edukacyjne, medyczne – kupić u prywatnych podmiotów, zdolnych płacić pracownikom lepiej.
Platforma nigdy sektorowi usług publicznych nie zaoferowała paktu, który z jednej strony zapewniałby spokój społeczny i gotowość do koniecznych reform, z drugiej realny wzrost finansowania i perspektywę dojścia do faktycznie godnych zarobków.
PO-PiS chyba już tego nie rozwiąże
Dziś sytuacja wygląda tak, jakby przez lata pomijani, lekceważeni i niesłuchani pracownicy sfery budżetowej zdecydowali się masowo wystawić państwu rachunek. Protestuje bowiem nie tylko ochrona zdrowia. W piątek przez Warszawę przeszli dramatycznie niedopłacani pracownicy sądów: protokolanci, woźni, osoby, bez których wymiar sprawiedliwości nie jest w stanie sprawnie działać. „Reformy” Ziobry w ogóle nie zajęły się tym obszarem wymiaru sprawiedliwości, choć jest on kluczowy, by zmniejszyć największą zdaniem Polaków bolączkę polskich sądów: przewlekłość.
5 spraw, które nie powinny wam umknąć w czasie stanu wyjątkowego
czytaj także
Narasta spór zbiorowy w ZUS, gdzie pracownikom dołożono w ostatnich miesiącach obowiązków, a pensje są – jak na ludzi z takimi kwalifikacjami – śmiesznie niskie. Pracownicy skarżą się na takie rzeczy jak stare, wieszające się komputery czy brak rolet w biurach, bez których w słoneczne, letnie dni trudno pracować przed ekranem. Narastają żądania płacowe w policji i wśród cywilnych pracowników wojska.
Nie wiem, czy te protesty zatopią PiS – bardzo możliwe, że rządząca partia je przeczeka, TVP skutecznie skieruje hejt na protestujących, ludzie dostaną do ręki kolejne pieniądze, by kupić sobie świadczenia na wolnym rynku, i w sondażach wszystko się będzie zgadzać.
czytaj także
Wiemy za to, że obecny polityczny układ, oparty na dominacji dwóch prawicowych partii – centroprawicowej PO i coraz bardziej skrajnie prawicowego PiS – problemu godnych pensji w sektorze usług publicznych nie był w stanie ogarnąć i na razie niewiele wskazuje na to, że kiedyś będzie. A że żadnego nowego politycznego otwarcia nie widać na horyzoncie, można przypuszczać, że to nie ostatnie Białe Miasteczko. A być może czekają nas kolejne: czarne miasteczko sądów, zielone ZUS-u, nauczycielskie itd.