Czy faktycznie rok 1989 był takim przełomem? Odpowiedź klasy średniej na pytanie „jak żyć?” pozostaje wszak prawie niezmienna od czasów „Czterdziestolatka”.
Michał Sutowski: Rok 1989 uważamy za przełomowy: wybory czerwcowe, rząd Mazowieckiego, przygotowanie planu Balcerowicza… Ty z kolei twierdzisz, że rok 1989 wcale nie był dla polskiej transformacji aż taki ważny – sugerujesz skupić się raczej na roku 1970. Co to znaczy? Polski kapitalizm naprawdę zaczął się od Gierka?
Maciej Gdula: W latach 70. zaczyna się zmiana, która jest w pewnym sensie głębsza od przemian ustrojowych z 1989 roku, bo przenika dosłownie wszystkie obszary naszego życia, tego codziennego. Tytułem anegdoty: profesor Henryk Domański wydał niedawno książkę poświęconą sposobom żywienia Polaków w zależności od pozycji społecznej. Wyszło mu, że na ogólnym poziomie wszyscy jedzą prawie to samo, tzn. że determinacji klasowej trzeba poszukiwać w innych aspektach niż menu obiadu…
To znaczy?
Tradycyjny obiad Polaka – mięso, ziemniaki, surówka – jest w zasadzie ponadklasowy. Na debacie wokół tej książki Justyna Straczuk, etnolożka współpracująca przy tym projekcie słusznie zwróciła jednak uwagę, że to całkiem świeża „tradycja”. Jej początek to właśnie lata 70. – z tej prostej przyczyny, że wcześniej mięso było dobrem luksusowym. Maciej Nowak, który kiedyś badał dietę wielkiego historyka teatru profesora Zbigniewa Raszewskiego, zauważył z kolei, że właśnie w latach 70. dokonała się zmiana diety u profesora, tzn. że zaczął eksperymentować z przyprawami, nowymi warzywami… W polskich filmach z epoki pojawia się na stole polskiej rodziny po raz pierwszy spaghetti – jako ciekawostka z Zachodu.
Rozumiem, że względny dobrobyt czasów Gierka po prostu zmienił nam wzorce konsumpcyjne?
Nie tylko. Zmienił też wzorce oczekiwań wobec państwa czy, szerzej, systemu. Odtąd wolno już oczekiwać od systemu, że zapewni rodzinie M3, a z czasem i własny samochód oraz dostęp do podstawowych usług publicznych. Pamiętajmy, że np. powszechnie dostępna służba zdrowia w PRL to późny wynalazek – dopiero w 1972 roku ubezpieczenie zdrowotne obejmuje rolników, którzy stanowili przecież około połowy wszystkich pracujących. Nowe aspiracje dotyczą też wypoczynku i czasu wolnego: na masową skalę rozwijają się usługi turystyczne, wczasy pracownicze itp. Zaspokajanie tych wszystkich oczekiwań generuje całe mnóstwo miejsc pracy w sektorze usług i w administracji – od stanowisk w kuchniach pensjonatów i stołówkach ośrodków wczasowych, przez animatorów rozrywek, przewodników wycieczek i całą biurokrację z tym związaną aż po lekarzy i pielęgniarki. Krótko mówiąc: aspiracje rodzącej się socjalistycznej klasy średniej generują całe sektory do jej zatrudniania.
To brzmi trochę jak perpetuum mobile, ale z czego ta zmiana właściwie się wzięła?
Zmieniają się wyobrażenia samej władzy o jej roli i o właściwym sposobie funkcjonowania. Tragiczne wydarzenia na Wybrzeżu, które doprowadziły do wymiany ekipy rządzącej są wyraźnie niedoceniane. Grudzień ’70 traktujemy jako jeden z tych polskich miesięcy, które krok po kroku wykrawają nam wolność, aż do szczęśliwego finału w 1989 roku. Moim zdaniem upadek Gomułki to moment przełomowy dla partii: zwycięża w niej nowa opcja i nowy pomysł na rozwój kraju, ale też inna opcja klasowa. Władysław Gomułka opierał wciąż swą legitymację do rządzenia na wielkoprzemysłowej klasie robotniczej…
Ale płace realne tej klasy robotniczej niemalże stały w miejscu w czasie jego rządów. Industrializacja gomułkowska odbywała się kosztem zduszonej konsumpcji, a odstępowano od tej logiki jedynie na krótko, pod naciskiem społecznym. Np. przez krótką chwilę po Październiku.
Oczywiście, w tym sensie opis mechaniki działania systemu inwestycji w PRL, jaki sporządzili Jacek Kuroń z Karolem Modzelewskim w Liście otwartym do członków PZPR, jest trafny. W ówczesnym układzie jedynym sposobem na zwiększenie akumulacji było ograniczenie konsumpcji. Biorąc pod uwagę, że Gomułka nie dopuszczał nawet myśli o finansowaniu rozwoju długiem zagranicznym, w zasadzie nie mogło być inaczej. I dlatego Gomułka sięga do innych środków: odwołania do symboliki narodowej przechodzące w nacjonalizm o wyraźnie antyniemieckim ostrzu. A do tego antyelitaryzm. Przypomnijmy, że np. punkty za pochodzenie to nie jest stalinowski pomysł – wprowadzono je dopiero pod koniec lat 60. To był jeden z pomysłów na pokazanie, że władza nie oderwała się od swego podłoża klasowego, że nie idzie na rękę elitom, klasie średniej czy nawet inteligencji.
A Gierek do polityki symbolicznej dołożył podwyżki płac i coca-colę w sklepach? Ale kierownicza rola partii została, a nawet ją wpisano do Konstytucji. Obok przyjaźni z ZSRR…
Jasne, że PZPR nie rezygnuje z kierowniczej roli w państwie, ale zakłada się jej mniejszy wpływ na wyznaczanie kierunków rozwoju. Zaczyna się brać pod uwagę rolę inicjatywy oddolnej i aktywność społeczeństwa. Przyjmuje się, że jeżeli chcemy budować nowoczesny kraj, to nie może być tak, że tylko elita władzy wyznacza kierunek. Musi zachodzić cyrkulacja informacji i inicjatywy. Za tym wszystkim stała teoria zarządzania, która zrobiła się wówczas bardzo popularna na uczelniach i w instytutach badawczych, odchodzi się za to od badania konfliktu przemysłowego czy samorządu pracowniczego. Tacy ludzie jak Witold Kieżun, Andrzej Koźmiński, Witold Morawski czy Jadwiga Staniszkis intensywnie zajmowali się właśnie zarządzaniem, organizacjami…
A nie były to raczej wyjątki na tle raczej skostniałej doktryny?
Bynajmniej. Te nurty w naukach społecznych zaczęły wyraźnie dominować, tylko na samym końcu wielu tekstów osadzonych właśnie w paradygmacie teorii organizacji doklejano marksowsko-leninowski akapit, w wyraźnie rytualnych celach.
Rozumiem, że można było prowadzić badania w PAN czy na SGPiS, ale jak to się ma do zarządzania gospodarką? Lata 70. to okres bezprecedensowej kontroli PZPR nad zakładami pracy, faktyczne upartyjnienie państwa. Nomenklatura liczy jakieś 300 tysięcy stanowisk… To kto ma stosować te nowoczesne teorie zarządzania?
Partia zrobiła się mniej zideologizowana, a bardziej sprofesjonalizowana – od lat 70. awansujący w partii muszą bezwzględnie uzyskać wyższe wykształcenie, wtedy też rozwija się system studiów zaocznych. Żeby robić karierę, trzeba studiować – tacy ludzie jak Czesław Kiszczak, którzy mieli wykształcenie podstawowe i później tylko różne kursy, należeli do wyjątków i to raczej było starsze pokolenie. On zresztą awansował na tyle szybko, że już nie musiał się dalej uczyć. Cała wierchuszka SLD w latach 90. tzn. młodzi działacze z lat 70. to kadry SZSP, czyli młodzieżówki studenckiej albo ludzie z uczelni. Nawet Leszek Miller, który wyszedł z „robotniczego” ZMS skończył studia na słynnej Marlenie.
Przypomnijmy: Instytut Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu. To chyba trochę lewe te studia…
Nie tak dobre jak na SGPiS czy na UW, ale w porównaniu z niektórymi dzisiejszymi prywatnymi szkołami to nie była zła uczelnia.
Profesjonalizacja partii oznacza, jak rozumiem, że jest „więcej struktury a mniej człowieka”. Zarazem Edward Gierek nie był jakimś wielkim profesjonalistą. Ten cały proces odbywał się z jego inspiracji?
Gierek sam nie był menadżerem, ale akceptował ten kierunek rozwoju, tzn. uznawał, że to nie jego osobowość ma decydować o rozwoju kraju, jak to miało miejsce dotychczas. Czym innym jednak są rządy biurokracji, a czym innym ręczne sterowanie. Jakoś to współgrało z otwarciem na Zachód i polityką odprężenia, bez których przecież nie byłoby kredytów umożliwiających realizację nowego modelu modernizacji gospodarki.
Teorie zarządzania przyjechały z Zachodu?
To była tylko część wielkiej zmiany kulturowej, która dotyczyła wszystkich aktorów życia społecznego – to nie tak, że paru inteligentów przywiozło idee z zachodnich stypendiów, a władza to kupiła. Mówimy przecież o wielkim przemodelowaniu stosunków społecznych. W latach 60. wciąż obowiązuje idea egalitarnego społeczeństwa, do którego dążymy pod światłym przewodnictwem partii. Ówczesna opozycja – dobrze to widać na przykładzie Kuronia i Modzelewskiego – uznawała ideę przewodnią za słuszną, tylko wskazywała, że w partii nie mamy żadnej światłej awangardy, tylko klasę panującą, która spełnienie ideałów blokuje. Krótko mówiąc: walka toczy się w obrębie egalitarnego ideału sprawiedliwości. Po 1970 roku wszystko się zmienia, co widać choćby w emigracyjnych tekstach Kołakowskiego. Opozycja głosi potrzebę antypolityki przeciwko totalitarnej władzy…
Może skończył się czas opozycji wewnątrzsystemowej, a zaczął – antysystemowej?
Rzecz w tym, że władza też mówi o inicjatywie oddolnej, o potrzebie społecznej kreatywności i aktywności, a przede wszystkim – uznania różnic społecznych, bo przecież ludzie z racji talentów i motywacji są nierówno zaangażowani w społeczny świat. I opozycja porusza się w tym samym co władza, ale nowym w porównaniu do zeszłej dekady polu – mówi, że władza chce zawłaszczyć wszystkie sfery życia, a tymczasem my chcemy prawdziwie aktywnego, wyzwolonego od totalitarnych zapędów i ideologicznych roszczeń społeczeństwa. Pojawia się język godności w miejsce języka sprawiedliwości społecznej.
Może dlatego, że język władzy okazywał się zwyczajnie niewiarygodny? Profesor Koźmiński czy profesor Kieżun mogli na swoich katedrach pisać ciekawe teksty, a Józef Ossek wdrażać nowoczesne koncepcje w wywiadzie – ale pospolitość dalej skrzeczała, a choćby aparat partyjny i uwarunkowania zewnętrzne stawiały niesłychany opór. I władza zderzyła się z klasycznym dylematem, tzn. pomogła rozbudzić aspiracje, ale nie była w stanie ich szybko – o ile w ogóle – zaspokoić.
Tak, ale to był już inny horyzont, nowe napięcie. Opozycja nie zarzucała już władzy, że ludzie żyją w sposób nierówny i że elita zawłaszcza owoce ich pracy, tylko że władza nie pozwala nam się rozwijać, że chcielibyśmy żyć autentycznie i swobodnie. Dobrze to widać w kinie moralnego niepokoju: system nie rozjeżdża już ludzi walcem, ale zmusza do codziennego konformizmu. Nie chodzi o to, że biurokracja przywłaszcza sobie naszą wartość dodatkową, ale że jesteśmy coraz bardziej upodleni, nie bo mamy pełnego prawa do ekspresji własnej osobowości.
Zanim przejdziemy do opozycji, zapytam jeszcze o władzę. Na kim chciała się opierać po 1970? Kto miał być tą nową klasą wiodącą?
Mówiliśmy o pracownikach administracji i rozszerzonych usług publicznych czy usług w ogóle, ale nie można zapomnieć o tzw. inteligencji technicznej – figura inżyniera-innowatora nieprzypadkowo stała się bohaterem najpopularniejszego serialu polskiego tamtej dekady.
Mówimy o Czterdziestolatku, nie o 07 Zgłoś się…
Polska Gierka to czasy odnowionej wiary w postęp, ale nie mesjanistyczny, tylko technokratyczny. Celem nie jest już wyzwolenie Człowieka, tylko lepsza jakość życia ludzi. Co więcej, język inicjatywy oddolnej przekłada się na wyraźnie słabszą niechęć wobec inicjatywy prywatnej w gospodarce. W 1976 roku – tym samym, w którym zapisano w Konstytucji sojusz z ZSRR – wchodzi w życie nowa ustawa o działalności gospodarczej, która dopuszcza zatrudnianie pracowników spoza kręgu członków rodziny. Przecież to odejście od idei wyłącznie uspołecznionych środków produkcji. W praktyce znaczy to, że w socjalizmie mogą istnieć kapitaliści!
Niech będzie, wolno już niektórym przywłaszczać sobie cudzą wartość dodatkową. Ale spójrzmy na timing : to jest przedostatni rok wzrostu gospodarczego, zaraz zaczyna się kryzys zadłużeniowy… Względne otwarcie granic poszerza jakoś obszar wolności, a PKF już się tak nie wyzłośliwia na temat Zachodu, raczej ciepło ironizuje. Wtedy też władze wydają polecenie służbom celnym, żeby tolerować drobnotowarowy przemyt z Wiednia, Berlina Zachodniego i Budapesztu. Może to nie jest żaden nowy projekt społeczny, tylko po prostu łatanie dziur – pragmatyczna koncesja czy raczej furtka pozasystemowa, która stabilizuje system, a nie stanowi wstęp do jego zmiany? Przecież np. pomysł Witolda Kieżuna, żeby dopuścić 5 procent bezrobocia i zdyscyplinować tą metodą pracowników, nie przeszedł – z powodów ideologicznych… To ciągle wygląda jak NEP, a nie jak pierestrojka…
Ja przecież nie twierdzę, że Gierek chciał w Polsce wprowadzić kapitalizm ani że to były drobne kroczki prowadzące chyłkiem do ustawy Wilczka. Chodzi o to, że nawet jeśli to było łatanie dziur, to atmosfera sprzyjała temu właśnie, a nie innemu kierunkowi „łatania”. Można było coś takiego zaproponować bez oskarżenia o zdradę socjalizmu. To zresztą jest czas osłabienia napięcia między kapitalizmem i socjalizmem – w całym rozwiniętym świecie popularna jest jeszcze teoria konwergencji, zakładająca uspołecznienie kapitalizmu i urynkowienie socjalizmu. Wszędzie będą potrzebne duże organizacje gospodarcze i koordynacja na wielką skalę, wszyscy mówią o nowoczesnym zarządzaniu i innowacyjności…
A gdzie w tym wszystkim mieści się dawna klasa wiodąca? Co z robotnikami?
W tekstach z lat 70. coraz wyraźniejsze jest przekonanie, że praca robotników musi być uzupełniana o komponent intelektualny. Przede wszystkim jednak „robotnicy” to coraz mniej ważna kategoria w rozważaniach o społeczeństwie – jako temat badań pojawia się głównie w instytucjach związanych z partią i jej okolicami, np. w CRZZ. W głównym nurcie, na uniwersytecie dominują takie tematy jak „osobowość”, „zarządzanie”, „style życia”. Odchodzi się od badania robotników, jakby to był coraz mniej pociągający aktor społeczny…
A Daniel Passent pisze felieton w „Polityce” o tym, jak dostał w dziób na dworcu. Oczywiście od robola-chuligana.
Faktycznie, otworzyła się możliwość publicznego artykułowania niechęci klasowej – wcześniej to działało tylko nie wprost, i raczej w przeciwną stronę. Zarazem to napięcie odzwierciedlało jakąś część rzeczywistych problemów społecznych PRL.
A kto się wyróżnia „w górę”? Badylarze i nomenklatura?
Przede wszystkim wtedy zaczyna się proces, który do dziś ukształtował wiele polskich miast i miasteczek: oprócz nowych bloków i starych kamienic czy domków pojawiają się prywatne wille i domki jednorodzinne. Obiektem pożądania staje się już nie tylko mieszkanie, ale własny dom. Po raz pierwszy od czasu wojny podejmuje się próby odseparowania się w ramach przestrzeni miejskiej. Ludzie o wyższym statusie uciekają z miasta pod miasto albo na nowe osiedle budowane przez spółdzielnię. Tam mieszkać może nie tylko badylarz czy właściciel warsztatu samochodowego, nie tylko sekretarz partii, ale także lekarz, architekt, inżynier – i oczywiście człowiek przywożący dewizy z pracy na Zachodzie. Praktycznie w każdym z polskich miast coś takiego następuje. To nieopisana i fascynująca historia, bo powstanie tych dzielnic i ich skład społeczny generują nowy wzorzec aspiracji – działający potem przez kilkadziesiąt lat aż do czasu współczesnych ruchów miejskich.
Różnice klasowe budowane oficjalnie w ramach socjalizmu? To nie przeszkadzało tym, których na te domki nie było stać?
Frustracja była silna w czasach kryzysu przełomu lat 70. i 80. Wcześniej to było do przełknięcia, zwłaszcza, że naprawdę różni ludzie – a nie tylko jedna kategoria uprzywilejowanych – mogli się tam znaleźć.
Nierówności zawsze są relatywne, ale czy można powiedzieć, że w latach 70. komuś się „obiektywnie” pogorszyło?
Symbolicznie na pewno robotnikom nisko wykwalifikowanym. Oczywiście nie było żadnej nagonki, ale ich status „awangardy historii” czy dumnych wytwórców osłabł, skoro w centrum znalazło się społeczeństwo składające się z jednostek czy ludzi z osobowością.
A jak ma się do tego idea, że państwu socjalistycznemu udało się system klasowy zmienić na „warstwowy”, w którym robotnicy i inteligenci różnią się stylem życia, ale nie pozycją klasową?
To teza z książki Klasy, warstwy i władza Włodzimierza Wesołowskiego, który pisał ją jeszcze w latach 60. z perspektywy „sprawiedliwego społeczeństwa”. Według niego rozbieżność czynników statusu właściwa PRL jest dobra, bo można być pracownikiem fizycznym i cieszyć się większym prestiżem albo statusem materialnym niż pracownik umysłowy. Miał to być system jednocześnie merytokratyczny i sprawiedliwy. Przesłanie książki głosiło, że socjalistyczna Polska buduje sprawiedliwszy system niż na Zachodzie, a jednocześnie funkcjonalny. W latach 70. to, o czym mówi Wesołowski, zaczyna być pokazywane jako patologia – dochód powinien być skorelowany z wykształceniem.
Bo jak to jest, że inżynier może zarabiać mniej niż robotnik budowlany, a nauczyciel mniej niż hydraulik?
Oficjalnie nie można postawić sprawy w ten sposób, ale można już krytykować myślenie egalitarne na zasadzie: nie może być tak, że wszyscy jemy wspólną zupę z jednego kotła, bo to hamuje rozwój i ludzką inicjatywę. Nie można mówić, że różnica przebiega między inteligentami a wykształconymi; można to jednak pokazywać. Bardzo wymowna jest tu scena z Czterdziestolatka, w której inżynier Karwowski przyjeżdża na plac budowy, gdzie właśnie stanęła robota – to on wpada na pomysł, jak rozwiązać napotkany problem, po czym na odchodne komentuje, „Panowie, trzeba myśleć”. Robotnicy nie tylko nie są dla niego partnerami, ale w ogóle nie są wyindywidualizowani – to masa, którą się zarządza, która tylko robi zbiegowiska, za to inżynier jest człowiekiem, jest osobowością, ma przemyślenia, poglądy…
No dobrze, wygląda jednak na to, że kryzys zadłużeniowy pogodził wszystkich. I klasa robotnicza, i inteligenci uznali, że władza nie spełnia ich oczekiwań. I zrobili Solidarność.
Faktycznie, rozziew między rozbudzonymi aspiracjami a możliwościami ich realizacji zadziałał wybuchowo. Nowa, socjalistyczna klasa średnia czuła frustrację z powodu przedłużającego się oczekiwania na obiecane M3, malucha i szynkę dostępną bez kolejek; u robotników do tego wszystkiego dochodziło coś więcej. Myśląc dziś o roku 1980 i zrywie Solidarnościowym nie doceniamy często wątku godności robotniczej – tego poczucia, że „to my tworzymy dobrobyt tego kraju”, które zderzyło się z symboliczną degradacją lat 70.
A Solidarność to była próba odreagowania tej frustracji?
Argumenty odwołujące się do idei egalitaryzmu i socjalistycznych ideałów PRL często się dziś bagatelizuje – mówimy albo że „nie było innego języka”, albo że robotnicy „chwycili komunistów za słowo”. A to było coś więcej: domagano się, aby przywrócić robotnikom należne im miejsce w systemie, które oni we własnym odczuciu przez ostatnią dekadę utracili.
To by oznaczało, że inteligenci do tego ruchu przystąpili nie tyle z innych, co przeciwstawnych powodów, co robotnicy – bo władza za mało ich dowartościowała, nie pozwalając się realizować jednostkom czy osobowościom, przykrawając do masowego wzorca, „równając w dół”…
W takich momentach włącza się dynamika populistycznego podziału: my kontra władza i tworzą się sojusze w poprzek interesów klasowych. Ale rzeczywiście było tak, że o ile roszczenia w dziedzinie poziomu życia były jakoś wspólne, o tyle inteligentów frustrowało zablokowanie indywidualnych dążeń „autentycznościowych”, a robotników – poniżenie symboliczne całej ich grupy. I z tak różnorodnych frustracji i aspiracji powstał zbiorowy ruch wymierzony przeciwko wspólnemu wrogowi.
A można określić, które z nich bardziej ukształtowały oblicze ruchu?
Tego nie da się policzyć. Z pewnością nie można powiedzieć, że był to np. ruch wyłącznie robotniczy. W momencie wielkiego kryzysu przystępują do niego różni aktorzy, co umożliwia łączenie pod jednym sztandarem różnych roszczeń: narodowych, pracowniczych, dotyczących praw człowieka i wolności jednostki…
A co z tego udało się przechować do 1989 roku?
Odnoszę wrażenie, że niewiele. To coś, co zatrybiło i skleiło się w roku 1980, bardzo szybko uległo rozklejeniu, tzn. nastąpił powrót polityki sojuszu elit politycznych, a później też elit pieniądza z klasą średnią. Można powiedzieć, że ogólny pomysł na stosunki sił w naszym społeczeństwie pozostał od lat 70. ten sam, a okres masowej Solidarności był wyjątkiem.
A gdzie w tym wszystkim – między konformistyczną, a potem nieco mniej klasą średnią i robotnikami przemysłowymi – mieszczą się inteligenckie elity opozycji? Jeszcze w połowie lat 70. czuli się obco wobec jednych i drugich, bo tamci kupili Gierkowską opowieść o Polsce, co rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej. Pomoc intelektualistów robotnikom – czego najmocniejszym świadectwem był KOR – to dla niektórych dowód, że możliwe są w Polsce „postępowe sojusze”. Dla innych – powód do zagwozdki. No bo czemu ci sami często intelektualiści tych robotników 15 lat później tak łatwo zostawili na lodzie?
Popularna na prawicy opowieść o zdradzie zakłada, że było jakieś „organiczne” połączenie interesów i wartości w ramach całego narodu przeciwko komunie, którego emanacją była Solidarność – a potem część elit ten naród zdradziła i się z komunistami dogadała. Jeśli jednak uznamy perspektywę różnych roszczeń w ramach ruchu, to mamy w nim też różnych aktorów – ze swoimi roszczeniami i swoimi interesami. Z kolei elity intelektualne opozycji można określać jako kontrelitę ówczesnego systemu.
Jeśli w kraju nie ma demokratycznej opozycji, która mogłaby artykułować protest polityczny, krytyka władzy wychodzi od strony aktorów spoza wąskiego pola politycznego – intelektualiści to dość naturalni kandydaci do tej roli…
Można też na sytuację z lat 70 spojrzeć z perspektywy sojuszu między słabymi. Słabi intelektualiści, zepchnięci na margines przez katastrofalny rok 1968 z jednej strony a z drugiej zaganiani w kozi róg przez zwolenników technokratycznej modernizacji łączą swe siły z osłabianymi robotnikami tracącymi coraz bardziej swoją pozycję klasy wiodącej na rzecz klasy średniej.
To nie daje jeszcze odpowiedzi na pytanie, skąd wzięła się ta zmiana sojuszy. KOR w naprawdę trudnych czasach bronił robotników, a nie sfrustrowanych własnym konformizmem i ciasnym mieszkaniem w bloku inteligentów… Robotnicy byli w tym układzie – i pozostali potem – słabi. W czym rzecz? Intelektualiści stali się za silni?
Tego nie da się zrozumieć w oderwaniu od procesu, w którym niegdysiejsza kontrelita staje się elitą władzy. Większość czołowych aktorów polityki III RP przeszło inicjację przed 1981 rokiem, ale to okresie prowadzącym do 1989 roku stanęli przed dylematem: na kim się oprzeć. Wtedy, w latach 80., pojawiają się w Polsce idee wolnorynkowe i trafiają na podatny grunt kryzysu realnego socjalizmu. Na to nakłada się poczucie narastających podziałów w ramach ruchu: przeszkadza daleko idący radykalizm robotników w działaniu i myśleniu, czasami łączy się to z kategoriami nacjonalistycznymi. Nacjonalizm nie ogranicza się oczywiście do robotników, ale może nadawać się na element dystansujący wobec tej grupy. W tym właśnie kontekście pojawia się myśl, że ten sojusznik nie jest „naturalny”, że pewne koalicje kiedyś były korzystne, a dziś już nie są. Myśl Witolda Kieżuna z lat 70. staje się obiegowa wśród elit – nie da się ocalić systemu pełnego zatrudnienia, bo jest on po prostu nieefektywny. Porzucono też myśl, że demokratyzacja i samorządność mogą tę efektywność zwiększyć – rozwiązaniem może być tylko urynkowienie… Ciekawym pod tym względem świadectwem epoki jest książka Adama Michnika Takie czasy… rzecz o kompromisie. Partia bywa tam porównywana do NSDAP, narracja moralna jest bardzo dychotomiczna, ale zarazem pojawia się krytyka radykalizmu Solidarności i zachęta pod adresem komunistów – że jednak z nami da się rozmawiać…
Dekada lat 80. uchodzi za czas marazmu, beznadziei, powolnego rozkładu systemu. Tak jakby realny socjalizm dopełzał do swego końca…
Zwłaszcza druga połowa lat 80. wymaga dobrego namysłu i dobrego opisu. Faktycznie dominuje pogląd, że był to czas pusty, w którym nic się nie wydarzyło. A przecież wiemy, że w społeczeństwie wtedy buzuje: ludzie zaczynają zakładać interesy i handlować z zagranicą, silna jest aktywność kulturowa, bo mamy drugi obieg opozycyjny i tzw. trzeci obieg, na kontrze do oficjalnego i opozycyjnego – od Pomarańczowej Alternatywy po Brulion. Lata 80. to być może najlepsza dekada w historii polskiej muzyki – i tej oficjalnej, i niezależnej. Intelektualiści i działacze podziemia poznają zupełnie nowe idee i nawracają się na wolny rynek…
A elity intelektualne Solidarności przepraszają się z tą grupą, od której kiedyś były najbardziej wyalienowane. Kiedy w 1976 intelektualiści z KOR i okolic wchodzili w sojusz z robotnikami, konformistyczny inteligent aspirujący do meblościanki i małego fiata robił za szwarccharakter. Atakowali go równo Kieślowski, Zanussi, ale i Jacek Kuroń w Wierze i winie. Czy nawrócenie po 15 latach intelektualistów na klasę średnią da się wytłumaczyć tylko nacjonalizmem części robotników i niewiarą w samorząd pracowniczy?
Trzeba się z nią przeprosić, bo w rzeczywistości transformacyjnej to ona jest źródłem wszelkiej stabilności
I to takie proste?
W Polsce ten sojusz nastąpił dzięki podczepieniu się klasy średniej pod narrację inteligencji o niedawnej przeszłości. Historia zaangażowania opozycyjnego stała się źródłem bardzo atrakcyjnej tożsamości…
Za cenę sobotniej „Wyborczej” polska, teraz już kapitalistyczna klasa średnia, kupiła sobie opozycyjną biografię?
W biografiach ludzi drugiego szeregu widać bardzo wyraźnie, że duża część klasy średniej w III RP chętnie przyjęła opowieść dawnej kontrelity, która po 1989 roku stała się elitą. W książce Style życia i porządek klasowy w Polsce jest przykład takiej modelowej opowieści człowieka, który wiele lat był w partii, został wysłany na studia do Moskwy, był w szkole kadr partyjnych, a potem został bankowcem i jako wykształcony ekonomista zyskał wysoki status społeczny. A jak on opowiada swą biografię? Zaczyna się od opowieści o „niezależnym” harcerstwie z charyzmatycznym druhem drużynowym, że szkoła w Moskwie właściwie mu się nie podobała, no a potem premier Mazowiecki zlikwidował szkołę wyższą, w której on pracował. Ani słowa, że to była szkoła kadr partyjnych. No a potem już poszedł do biznesu…
W jakim stopniu tamte układy sił i sposoby myślenia trwają do dziś, ćwierć wieku po „oficjalnym” początku transformacji?
Zacznijmy od tego, że całą opowieść o Polsce ostatniego czterdziestolecia należy zniuansować. Rok 1989 to nie jest jedyna ważna cezura, oddzielająca ostro dwa spójne okresy, czyli PRL i III RP. Lepiej śledzić kolejne etapy przemian, co pozwoli nam nieco więcej zrozumieć i z naszych problemów. I tak, od początku lat 70. do końca 80. postępuje hybrydyzacja systemu, w którym rodzą się instytucje mieszane – w tym te zorientowane na realizację interesów jednostkowych. Od 1988 do 1997 roku to jest urynkowienie, tzn. odchodzenie od gospodarki nakazowo-rozdzielczej, a potem – do 2004 roku – „neoliberalizacja”, tzn. rozbijanie instytucji fordowskich – od służby zdrowia, przez oświatę po system zabezpieczenia społecznego tak, by dopasować je do logiki urynkowienia i indywidualizmu w gospodarce. Wreszcie po 2004 roku wchodzimy w dynamikę „europeizacji”, którą charakteryzuje przede wszystkim większa mobilność tzn. powszechnie dostępna możliwość wyjazdu za pracą oraz fundusze strukturalne. To czas poprawy warunków życia rolników i pracowników fizycznych – nawet jeśli czasem krytykujemy wydatkowanie europejskich pieniędzy jako lanie betonu bez sensu.
Ten opis pasuje do całej Polski? Na przykład w latach 80. wieś żyła całkiem nieźle, a miasto beznadziejnie…
To prawda, cały ten podział czasowy trochę inaczej wygląda na wsi – na początku lat 70. jest wyraźna poprawa dzięki wprowadzeniu ubezpieczenia zdrowotnego i odkręceniu śruby ekonomicznej rolnikom indywidualnym; potem gorsza druga połowa dekady, bo dramatycznie brakuje maszyn i części, z anekdotycznym sznurkiem do snopowiązałek na czele. Lata 80. z kolei, ze względu na braki żywności w miastach, jawią się jako całkiem pomyślne. Potem następuje koszmarne piętnastolecie transformacji i dopiero po roku 2004 zasadniczy awans, ale też zróżnicowanie wsi.
A co zostało nam do dziś z lat 70.? Poza Czterdziestolatkiem oczywiście. Na ile ciągle tkwimy w tamtych czasach?
Zostało nam przede wszystkim dużo wyobrażeń o tym, jak funkcjonuje społeczeństwo, tzn. jego ramy symboliczne: stąd kariera pojęcia „społeczeństwa obywatelskiego” w debacie publicznej, kategorii „osobowości” w naukach społecznych… Pewne tendencje kulturowe bardzo się pogłębiły – to dotyczy przede wszystkim indywidualizacji, koncepcji samorozwoju i autoekspresji. Oczywiście dzisiaj to wszystko jest jeszcze silniej powiązane z rynkiem pracy. Co najważniejsze jednak – została nam klasa średnia jako wiodąca siła społeczna.
Klasa średnia? To znaczy kto?
Socjologia zawsze pokazuje, że to najbardziej zróżnicowana klasa, sięgająca od drobnych właścicieli przez urzędników państwowych, pielęgniarki nauczycieli, niższą kadrę kierowniczą w firmach…
A co ich łączy?
Przede wszystkim swoista kultura: wiara w indywidualne osiągnięcia, nacisk na porządek w otoczeniu, co oczywiście może artykułować się od potrzeby wysokiego standardu usług publicznych aż po eliminacyjne pomysły polityczne w rodzaju prawa wyrzucania ludzi brudnych z autobusów… Sposób życia klasy średniej od lat 70. jest hegemoniczny kulturowo – prezydent Komorowski, choć sam do niej nie przynależy, zapytany przez młodego człowieka o rozwiązanie jego problemów życiowych, stosował się właśnie do reguł tej hegemonii. Tzn. trzeba się uczyć, pójść na studia, znaleźć dobrą pracę i wziąć kredyt – to jest odpowiedź klasy średniej na pytanie „jak żyć?”, niezmienna od czasów Czterdziestolatka. Doszedł tylko ten kredyt hipoteczny.
Panu prezydentowi podziękowano już za współpracę, studia nie gwarantują dziś nawet zdolności kredytowej. To długie trwanie wzorca, o którym mówisz, chyba dobiega końca.
Ten wzorzec się wyczerpuje, ale wiele jego założeń trzyma się mocno. Najważniejsze z nich to przekonanie, że system najlepiej się stabilizuje poprzez utrzymywanie dystansu między klasą średnią a klasą niższą. Bez przekroczenia tego dogmatu trudno będzie o jakościową zmianę w polityce.
**Dziennik Opinii nr 154/2016 (1304)