Kraj

Gazetki samorządowe do kosza. Związek Miast Polskich nie godzi się na ukrócenie propagandy

Nadal znajdujemy się w gronie krajów „problematycznych”, czyli takich, w których „świadomość społeczna na temat wolności prasy pozostaje niska”, presja polityczna wywierana na media jest spora, a poczucie bezpieczeństwa dziennikarzy – niewielkie.

Zero zaskoczenia – tak można by w skrócie skomentować apel Związku Miast Polskich o powstrzymanie bata na propagandę w mediach lokalnych. Ależ rozważane przez Komisję Kultury i Środków Przekazu wprowadzenie zakazu wydawania prasy przez samorządy musiało zaboleć burmistrzów i prezydentów, od lat traktujących utrzymywane przez podatników gazety, portale, radia i telewizje jak własny PR-owy folwark.

G jak g*wno, czyli o pracy w mediach

Ej, samorządowcy, skoro mamy upolitycznione media publiczne na poziomie centralnym, to czy możemy mieć niezależne dziennikarstwo lokalne? Pytam dla koleżanki, a raczej dla młodej, początkującej dziennikarki, która – jak usłyszałam na panelu o mediach podczas imprezy liberałów, czyli Campusu Polska Przyszłości – za śledzenie sesji rady miasta i napisanie tekstu na ten temat dostała… 80 zł. Nawet nie będę liczyć, ile to wychodzi za godzinę. Rynek zweryfikował? Nie, dziurawy system zawiódł.

Tak fatalne warunki panują w małych redakcjach, dla których wasze, drodzy lokalni włodarze, media, sponsorowane ze środków publicznych i służące wam za lojalne biura prasowe, stanowią nieuczciwą i miażdżącą konkurencję.

Presja polityczna, SLAPP-y, niska świadomość społeczna

Resort kultury już pracuje nad założeniami nowej ustawy medialnej, której celem jest implementacja Europejskiego Aktu o Wolności Mediów. Zgodnie z nazwą ma on służyć temu, by dziennikarze w UE mogli wykonywać swoją pracę, a więc kontrolować władzę, w warunkach swobody wypowiedzi, pluralizmu i demokracji.

Przez ostatnie lata Polska szorowała po dnie w zestawieniach oceniających te aspekty. Warto wymienić tu choćby Monitor Pluralizmu Mediów czy Światowy Indeks Wolności Mediów – ranking tworzony przez Dziennikarzy Bez Granic, w których sytuację nad Wisłą porównywano do Grecji, Rumunii albo Węgier. Wprawdzie po zmianie władzy awansowaliśmy w drugim z badań o 10 miejsc, ale wciąż trudno mówić o sukcesie.

Nadal znajdujemy się w gronie krajów „problematycznych”, czyli takich w których „świadomość społeczna na temat wolności prasy pozostaje niska”, presja polityczna wywierana na media jest spora, a poczucie bezpieczeństwa dziennikarzy – niewielkie.

Polska na tle Europy przoduje także w liczbie SLAPP-ów, czyli strategicznych pozwów przeciwko partycypacji publicznej, które wytoczono (głównie za PiS-u, ale wciąż są one procedowane) aktywistom, NGO-som i właśnie dziennikarzom. Unijne rozporządzenia mają być narzędziem ukracającym te mechanizmy. Ale to nie wszystko, co w mediach zgrzyta.

Panie Robercie, dlaczego pan ośmiesza dziennikarstwo?

Polskie przepisy nie tylko nie chronią centralnych mediów publicznych przed byciem „łupem politycznym”, jak to mówiła Michałowi Sutowskiemu w 2016 roku Janina Jankowska. Prawo nie zabrania także jednostkom samorządu terytorialnego prowadzenia własnej działalności prasowej.

W raporcie Jak poprawić wolność mediów i słowa w Polsce. Rekomendacje społeczeństwa obywatelskiego czytam, że „Europejski Akt o Wolności Mediów nakłada na państwa członkowskie UE m.in. obowiązek rozdzielania środków publicznych na reklamę lub inne usługi świadczone przez media zgodnie z obiektywnymi kryteriami i w niedyskryminujący sposób”.

Słuchaj podcastu autorki tekstu:

Spreaker
Apple Podcasts

„Niedyskryminujący, czyli jaki?” – zapytacie. Taki, który np. nie faworyzuje przychylnych rządowi mediów w zakresie „dystrybucji reklam Spółek Skarbu Państwa” ani nie tworzy na poziomie lokalnym mediów służących do robienia dobrze burmistrzowi i gaszeniu jego oponentów.

„Na ten problem od lat – jak dotąd bezskutecznie – zwracają uwagę m.in. stowarzyszenia wydawców, organizacje społeczne (w tym Helsińska Fundacja Praw Człowieka czy Sieć Obywatelska Watchdog Polska) i Rzecznik Praw Obywatelskich. Jeśli polski ustawodawca miałby systemowo uregulować kwestie uczciwej dystrybucji zasobów państwowych na reklamę i świadczenie innych usług przez media, niezasadne byłoby pominięcie setek milinów złotych, które według szacunków Stowarzyszenia Gazet Lokalnych samorządy co roku wydają na swoje media – zwłaszcza biorąc pod uwagę negatywny wpływ, jaki ma to na demokrację w wymiarze lokalnym” – pisze w cytowanej wyżej publikacji Konrad Siemaszko, prawnik i koordynator programu Wolność Słowa Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Dyrektywa DSM. Senator Grodzki otwarty na propozycje, czyli cała nadzieja w Donaldzie Tusku

Dobra wiadomość jest taka, że Ministerstwo Kultury zaczyna od samego dołu i proponuje zmianę: lokalnym władzom chce pozostawić możliwość publikacji jedynie – jak wyjaśnia PAP – „biuletynów informacyjnych, zdefiniowanych w prawie prasowym jako serwis informacji lub informator o działalności danej instytucji, z zastrzeżeniami: do sześciu wydań rocznie, bez reklam płatnych i bezpłatnych, jednak z możliwością publikowania ogłoszeń o przetargach czy naborach na wolne stanowiska pracy”.

Wiatr zmian z oczywistych względów blokują samorządowcy. „To pogwałcenie prawa do promowania miasta i informowania mieszkańców dostępnymi środkami komunikacji” – zawyrokował w odpowiedzi Związek Miast Polskich, zrzeszający w większości niezależnych albo należących do Koalicji Obywatelskiej włodarzy lokalnych. Kto tu naprawdę kogo wykorzystuje, dlaczego resort kultury ma rację i jak to się stało, że media lokalne się zepsuły? Już wyjaśniam.

Zaczęło się na długo przed PiS-em

W swojej książce o gównodziennikarstwie wskazywałam, że jedną z najpoważniejszych – obok clickbaitozy, mobbingu i wyzysku – chorób toczących polski system medialny, jest ruina, w jaką od dawna popadają lokalni wydawcy. Liberalni dziennikarze ochoczo obwiniają za ten stan rzeczy Prawo i Sprawiedliwość, za którego rządów sprzedano Orlenowi Polskę Press – grupę skupiającą nie tyleż stricte lokalne, co regionalne tytuły.

To prawda, ale i duże niedopowiedzenie, bowiem – co podkreślił w rozmowie ze mną Andrzej Andrysiak, wydawca Gazety Radomszczańskiej, prezes Stowarzyszenia Gazet Lokalnych i autor książki Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu – proces upadku, a raczej uwalania lokalnego dziennikarstwa, będącego bez dwóch zdań trzonem dziennikarstwa w ogóle i jego najodważniejszym i najważniejszym ogniwem, zaczął się znacznie wcześniej.

Niestety, władze lokalne, z których piewcy najntisów i polskiej demokracji tak bardzo są dziś dumni, mają w tym swój wprawdzie haniebny, ale nijak nieukrywany udział. Trudno jednak winić wilka, że połasił się na systemowo podaną mu na tacy owcę i nie chce wypuścić jej z zębów.

Pozwólcie, że przytoczę fragment mojej rozmowy z Andrysiakiem, w telegraficznym skrócie referującym sytuację mediów lokalnych na przestrzeni ostatnich dekad:

A.A.: Po 1989 roku trzeba było coś zrobić z komunistyczną Robotniczą Spółdzielnią Wydawniczą „Prasa-Książka-Ruch”. Większość należących do niej tytułów lokalnych, w tym przede wszystkim regionalnych, trafiła do spółdzielni dziennikarskich, co wydawało się świetnym pomysłem, dopóki nie skonfrontowało się z rynkiem. Na inwestycje w media trzeba było mieć pieniądze, zaplecze technologiczne i know-how.

Tego u nas brakowało, więc tytuły zaczęto wyprzedawać. Główni kupcy to skandynawska Orkla (przejęta potem przez Mecom i przekształcona w Media Regionalne) i Niemcy z Passauer Neue Presse (w 2000 roku zrestrukturyzowany w ramach holdingu Verlagsgruppe Passau właściciel Polskapresse, później występującego jako Polska Press Grupa), które zaczęły tworzyć niezłą prasę lokalną. To był ten słynny najntisowy skok – wreszcie nawet redakcyjnie mieliśmy coś o niebo lepszego niż to, co oferował PRL. Ale z czasem tych dwóch graczy zaczęło wzajemnie się sobie przyglądać. Jeden myślał, żeby sprzedać swoje zdobycze, drugi, żeby je kupić. Postanowiły spróbować się dogadać i po latach zawirowań w końcu zawiązały fuzję.

Uśmiechnięty portfel: jak wygląda debata ekonomiczna w odnowionym TVP Info?

P.J.: 31 października 2013 roku należąca do niemieckiego holdingu Grupa Wydawnicza Polskapresse kupiła Media Regionalne, czyli de facto przejęła całość mediów lokalnych w kraju, poza niezależnymi wyjątkami.

A.A.: W dodatku Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów przystał na to bez żadnego oporu. Faktu, że dwadzieścia dwa tytuły regionalne znalazły się w rękach jednego koncernu, nie uznano za monopolizację medialnego rynku lokalnego, choć tym właśnie poskutkowała fuzja. To nie były czasy PiS-u, tylko już Platformy, która zrobiła krok w kierunku zniszczenia mediów lokalnych. Często słyszę, że to był okres, kiedy tamtejsi dziennikarze znajdowali się bliżej ludzi niż samorządów i monitorowali w imię dobra publicznego poczynania tych drugich. To nieprawda. Polskapresse abdykowała z funkcji kontrolnych mniej więcej w 2008 roku, czyli wtedy, gdy zaczął się sypać projekt „Polska The Times”, wciągający media lokalne do swojej gry. Później pod nazwą Polska Press Grupa Polskapresse dogadywała się z samorządem i władzą centralną na każdym szczeblu. Dziennikarze i redaktorzy lokalni potrafili chodzić i zbierać ogłoszenia u prezydentów czy wójtów. To koncern, który w najlepszych czasach zatrudniał ponad 2 tysiące ludzi, ale nie dostał ani jednej nominacji do Grand Pressów.

P.J.: Jak to możliwe?

A.A.: Ano tak, że po prostu działali w sposób unikający zwarcia z jakąkolwiek władzą. Nawet jeśli robiono tam czasem jakieś ważne tematy, to rozwijały je zawsze media ogólnopolskie. Co do zasady jednak chodziło o to, żeby nikogo nie drażnić. W efekcie powstało coś, co nazywam zakładami fotograficznymi, czyli serwisy „Nasze miasto”, pełne galerii i informacji o apolitycznym zabarwieniu: obfotografowana studniówka, otwarcie boiska, warsztaty w szkole, relacje z koncertów w domu kultury. To się stało lata temu. Mam nawet podejrzenia, że Obajtek wcale nie wiedział, co kupuje. Wszedł tam i zobaczył, że cały system Polska Press to jest jedna wielka linkownia, że gazety sprzedają jakieś śladowe ilości egzemplarzy, że jest naprawdę źle. Nie mogę powiedzieć, że PiS zepsuł media. Media na poziomie regionalnym psują się od bardzo dawna. I nie tylko przez PiS – kwituje Andrysiak, który jako prezes Stowarzyszenia Gazet Lokalnych od dawna postuluje, by działaniom wydawnictw samorządowych powiedzieć wreszcie głośne i dosadne „dość”.

Nie jest w tym osamotniony. „Wydawanie prasy przez jednostki samorządu terytorialnego niesie ryzyko zakłócenia funkcji mediów w społeczeństwie demokratycznym – społecznej kontroli władz. Dochodzi bowiem do zaburzenia konkurencji na lokalnych rynkach mediów i informacji oraz utrudnienia sprawnego funkcjonowania mediów niepublicznych, z czym wiążą się ograniczenia w korzystaniu z wolności prasy” – to opinia RPO, Marcina Wiącka.

Ale wiadomo – własne medium, które nie zadaje trudnych pytań, nie wtrąca się, niczego nie kontestuje, tylko prosi pana prezydenta o komentarz do tego, jak bardzo w mieście wszystkim żyje się dostatnio – to gwarancja władzy i dyskrecji (gdy zdarzają się nieprawidłowości). Dlatego ZMP będzie trzymać się zębami tej medialnej futryny, choćby miał sobie złamać szczękę. A przecież za te pieniądze, które włodarze wydają na autopromocję, można by stworzyć porządny system wsparcia dla mediów spełniających kryteria niezależności.

Szerzej na ten temat pisał na naszych łamach Kajetan Woźnikowski, wyliczając:

„Wrocław posiada spółkę, która zatrudnia ponad 40 osób, a zajmuje się promocją miasta i wydawaniem mediów samorządowych. Łódź wydaje gazetę, której numer ukazuje się trzy razy w tygodniu. 16-stronicowy dziennik rozdawany za darmo można bez problemu znaleźć w miejskich placówkach, tramwajach czy walający się w koszach i na ulicy. Prezydent Jacek Majchrowski w Krakowie wydał dziesiątki milionów złotych na telewizję”.

Porażki dziennikarstwa, czyli o czym w Ameryce się nie pisze

Żeby nie było, że z nas pożyteczni idioci PiS-u, przytoczę jeszcze jeden przykład z tego samego tekstu. Otóż w trzynastotysięcznej Trzebnicy „ukazuje się magazyn samorządowy «Panorama Trzebnicka», w którego każdym numerze można znaleźć kilkadziesiąt zdjęć związanego z PiS-em burmistrza (po kilka na jednej stronie)”. Czytam, że „gazeta posiada 40−48 stron, jest darmowa, jednak zbiera płatne ogłoszenia i reklamy, czym pozbawia niezależną konkurencję źródła finansowania”.

Możemy mnożyć te historie wielokrotnie. Ale po co, skoro jest już plan na to, by nie musiały się powtarzać?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij