Z Piotrem Ciszewskim i Robertem Nowakiem, autorami książki o Brzeskiej i kulisach polskiej reprywatyzacji, rozmawia Przemysław Witkowski.
Przemysław Witkowski: Jak wyglądały początki reprywatyzacji w Polsce?
Robert Nowak: W 1994 roku pod wpływem lobby dewelopersko-włascicielskiego minister Barbara Blida z Sojuszu Lewicy Demokratycznej wprowadziła do ustawy lokalowej coś takiego jak „eksmisja”. Pozwalało to po raz pierwszy wyrzucać ludzi z mieszkań na ulicę. Wcześniej w prawie polskim eksmisji po prostu nie było. Jedenaście lat później również SLD przeforsował podwyżkę czynszów.
Piotr Ciszewski: Dokładniej rzecz ujmując, zniesiono ich regulację, co umożliwiło ich podwyższanie bez ograniczeń i uatrakcyjniło przejmowanie kamienic. Przed 2005 rokiem zdarzały się tylko pojedyncze przypadki odzyskiwania całych budynków. Regulacja czynszów sprawiała, że aż tak bardzo nie opłacało się przejmować kamienic. Cała lawina roszczeń, z którą do dzisiaj się zmagamy, zaczęła się na przełomie 2005 i 2006 roku, kiedy zaczął to być po prostu „dobry biznes”
Który rząd stworzył tę „niszę rynkową”?
PC: Rządy Leszka Millera i Marka Belki. To one zbudowały prawną podstawę reprywatyzacji, jeszcze wówczas tak oczywiście nienazywanej. Każdą sprawę traktowano jako jednostkowe roszczenie, rozpatrywane przez różne sądy. Termin „reprywatyzacja” został wprowadzony do dyskursu publicznego dopiero między innymi pod wpływem działań organizacji lokatorskich, gdzieś w okolicy 2009 roku. Było też kilka propozycji ustaw reprywatyzacyjnych. W latach 90. Piotr Ikonowicz składał projekt o wygaszeniu takich roszczeń. Jeden projekt, na dość zaawansowanym etapie prac nad nim, został odrzucony w wyniku weta prezydenta Kwaśniewskiego. Uzasadniał on swoją decyzję obawą o to, że budżet państwa nie będzie miał środków na wypłatę odszkodowań. I do dziś nie mamy takiej ustawy.
czytaj także
Podstawą zwrotu ma być wizja „sprawiedliwości dziejowej”, powrotu skonfiskowanej własności do „prawowitych” przedwojennych właścicieli?
RN: Tak. W latach 80. bardzo wielu działaczy prawicowych z nostalgią mówiło o II RP. Taką rolę, wielkiego mówcy historycznego, odgrywał na przykład Andrzej Wielowieyski, późniejszy senator, który mówił o zwrotach jako o sprawiedliwości i zadośćuczynieniu. To była wtedy bardzo popularna narracja, która pozwalała usprawiedliwić reprywatyzację jako przekreślenie 45 lat komunizmu, w którym „wszystko rozdawano niemalże za darmo”. Jak gdyby Polacy nie pracowali na majątek kraju od 1945 do 1989 roku, tylko leżeli bykiem.
Co w tej prawicowej opowieści o „zwrocie” z kwestią zniszczenia i odbudowy Warszawy?
RN: Druga wojna światowa była totalnym kataklizmem, także infrastrukturalnym. Warszawa lewobrzeżna, tam gdzie były wszystkie centralne obiekty, w praktyce przestała istnieć. Mieszkańcy odbudowywali te budynki sami, za darmo, za przysłowiową miskę zupy, kamień po kamieniu. Wśród tych budowniczych Warszawy był m.in. ojciec Joli Brzeskiej. Przydział na mieszkanie dostał jako podziękowanie za swój trud pracy. Jego sąsiedzi również. Dla Joli, która pamiętała jak Warszawa wyglądała w latach 50. i 60. i wiedziała doskonale, że jej ojciec odbudowywał kamienicę, w której mieszka, było to wyjątkowo trudne. Nagle zjawia się człowiek znikąd, który przychodzi ze swoim pełnomocnikiem, mecenasem i księciem, rozsiada się u niej w fotelu i pyta „No, jak się pani u mnie mieszka?”.
PC: Tym bardziej, że jego przodkowie nie posiadali tego budynku. Skupił on po prostu roszczenia od spadkobierców. Zresztą dawni właściciele, którym chciano oddać „sprawiedliwie” „prawowicie” do nich należące budynki, w większości już nie żyją. Nie było prawodawstwa, które by ograniczało możliwość dziedziczenia tych roszczeń, w związku z tym przejmowały je osoby z dalekiej rodziny, a później były one bardzo często sprzedawane.
RN: Często za śmieszne kwoty.
czytaj także
Podajecie w książce nawet przypadki sprzedaży takich praw za 50 zł
RN: To był budynek z ul. Hożej 25. Za tę sumę pan Marek Mossakowski kupił roszczenia do tego obiektu.
PC: Wątek skupowania za drobne sumy pojawił się już w latach 90. Widać było, że jest grupa ludzi, którzy już wówczas przewidywali, w jakim kierunku może się rozwinąć prawodawstwo i zwrot budynków. Planowali udział w reprywatyzacji jako jeden z kierunków działań biznesowych.
Nagle zjawia się człowiek znikąd, rozsiada się w fotelu i pyta „No, jak się pani u mnie mieszka?”.
Jakimi sposobami zdobywano takie prawa?
PC: Najprostszym sposobem było odnalezienie dawnych właścicieli albo ich spadkobierców. Im starsze były to osoby, bardziej schorowane, tym dla takiego skupywacza było lepiej. Tłumaczył im, że spadkobierca nigdy nie odzyska budynku legalnie. On zaś wyświadcza przysługę, że w ogóle chce te roszczenia skupować. Za niewielkie pieniądze pan Mossakowski zdobył prawa do kilkudziesięciu nieruchomości na terenie Warszawy, których listę zatytułował „moje nieruchomości warszawskie”.
Drugi sposób to próba reaktywacji przedwojennych przedsiębiorstw, które posiadały w Polsce grunty.
Jak to się odbywało?
PC: Powoływano przedsiębiorstwa, które teoretycznie były kontynuacją prawną spółek z II RP. Zdobywano oświadczenie rzekomych reprezentantów i na tej postawie starano się o zwrot gruntu. Tego typu machinacje wychodziły na jaw, kiedy zgłaszali się rzeczywiści spadkobiercy. I nagle na przykład szwedzka spółka dowiadywała się, że za pośrednictwem notariuszy z rajów podatkowych są rejestrowane podmioty uważające się za kontynuatorów jej działalności z czasów II RP.
Kolejna strategia to „na kuratora”. Ktoś nabywał roszczenia do małej części nieruchomości, bo po latach spadkobierców było do jednego obiektu kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu, i można było już wystąpić przed sądem jako osoba mająca interes prawny w tym, aby ustanowić kuratora dla pozostałej części właścicieli. Mieliśmy do czynienia z takimi patologiami, jak powoływanie kuratorów dla osób, które według dokumentów powinny mieć 100, 105 lat i od czasów powojennych nikt o nich nie słyszał. Szukano krewnych przez firmy genealogiczne, a akcje kupowano nawet na eBayu czy allegro.
Sienkiewicz: Rozkręcenie spirali roszczeń oznacza otwarcie wrót piekieł
czytaj także
Co działo się z takimi nieruchomościami dalej?
RN: W wypadku budynku, w którym się znajdujemy, przy Wilczej 30, tuż po jego przejęciu wyrzucono dozorcę. Spowodowało to, że na podwórku zaczęły piętrzyć się śmieci. Potem przyszła kolej na lokatorów. Zamykano ich na kłódkę w budynku, dewastowano ich drzwi i spowodowano, że w ciągu zaledwie czterech lat od przejęcia wszyscy się wyprowadzili. Budynek celowo został pozostawiony sam sobie i zaczął niszczeć.
To przejęcie jednak się nie udało. Od sześciu lat znajduje się tutaj skłot Syrena i członkowie kolektywu zatrzymali postępujący proces dewastacji tej kamienicy. Ten skłot jest formą strajku przeciwko polityce mieszkaniowej nie tylko ratusza warszawskiego, ale i w całej Polsce, gdzie dla celów komercyjnych tworzy się głód mieszkaniowy. Wpędza się młodych ludzi w spiralę kredytu hipotecznego. Spirala zadłużenia, gentryfikacja, eksmisje, zwiększona bezdomność – to wszystko efekty zaniechań politycznych władz samorządowych. Ludzie lądują na ulicy, bo lokale zastępcze przyznawane są im tylko na kilka miesięcy po eksmisji. To taka eksmisja na raty. Słynny jest hotel na Przeworskiej, który już na szczęście nie istnieje, przez który przeszedłem ja z moją mamą. Tam warunki były straszne.
Czyli zaangażowałeś się w sprawę reprywatyzacji z powodu własnego doświadczenia?
RN: Trochę tak. Zacząłem krytyczniej myśleć. Ta chwilowa bezdomność sprawiła, że postanowiłem się zaangażować w walkę z reprywatyzacją. Pół roku po zabójstwie Joli Brzeskiej wstąpiłem do Komitetu Obrony Lokatorów i poznałem tam Piotra Ciszewskiego, Ewę Andruszkiewicz i innych znajomych Joli. Wszyscy już wiedzieli doskonale, w jaką stronę zmierza śledztwo w sprawie jej śmierci. Organy ścigania promowały opcje „samobójstwo”.
czytaj także
PC: Syrena powstała po zabójstwie Joli, jej śmierć to był impuls, żeby przejąć ten budynek. Odbywają się tu regularne spotkania informacyjne dla lokatorów, dyżury prowadzone przez prawniczkę Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, debaty, pokazy filmów, między innymi o tematyce lokatorskiej. Osoby z okolicy mające problemy mieszkaniowe mogą przyjść i oczekiwać tu pomocy.
RN: I przychodzą! Działalność Syreny nie ogranicza się do tego, o czym mówił Piotr, polega również na blokowniu eksmisji. Mieliśmy kilka takich akcji już na samym początku działania skłotu. Na przykład na Hożej 1, gdzie panią Iwonę chciano eksmitować do lokalu, który nie był dostosowany do jej stanu zdrowia. Mimo to w sposób rażący, łamiąc przepisy, tę kobietę wyeksmitowano, a policja pobiła i pozwała do sądu działaczy lokatorskich, między innymi Piotra. Rok później sąd go uniewinnił. Dziś na ulicy, na której wcześniej mieszkali niezamożni, mamy wręcz karykaturalną palarnię cygar i lokal z sushi. Wzrastają czynsze. Wyrzucane są małe punkty, zakłady, aby wydzierżawić ich lokale bankom i restauracjom.
Jaka jest skala tych wzrostów czynszów?
PC: W tej chwili nie ma limitu podwyżek. Jest tylko granica 3% wartości odtworzeniowej. Wartość odtworzeniowa to koszt budowy jednego metra powierzchni mieszkania. W tej chwili dla Warszawy wynosi to 15 zł. Jeśli ma nastąpić podwyżka powyżej tej wartości, właściciel musi uzasadnić ją jakimiś względami. Jest to bardzo łatwe do obejścia. Zazwyczaj uzasadnia się ją remontami i polepszeniem standardu budynku. Ustawa zostawia niestety bardzo szerokie furtki prawne, z których posiadacz może skorzystać. To kolejny dowód na to, że nie ma równorzędności między prawami lokatorów i właścicieli nieruchomości. Ci drudzy są przy kształtowaniu praw zawsze faworyzowani. Nie da się mówić o lokatorach, którzy gnębią biednych właścicieli, bo nie chcą się wyprowadzić, a prawo stoi po ich stronie. Jest odwrotnie. Prawo jest po stronie kamieniczników i handlarzy roszczeń. To ich lobby przez lata uzyskiwało znaczące wpływy na polityków.
RN: Zresztą bardzo często lokatorzy nie są nawet stroną w sprawie. Świetnym przykładem jest sytuacja Hanny Kędziorek z alei Waszyngtona, która nie mogła zajrzeć do akt notarialnych i ksiąg wieczystych kamienicy w której mieszka, ponieważ nie jest lokatorką i stroną w sprawie. W archiwum ratusza odmówiono jej wglądu do tych akt, mimo że miała mocne dowody na to, że ludzie, którzy starają się o zwrot budynku, tak naprawdę nie mają do niego prawa. Tak samo Ewie Andruszkiewicz odmówiono wglądu do akt kamienicy na ul. Dąbrowskiego 18. Takich przykładów jest bardzo wiele.
PC: Do niedawna lokatorzy dowiadywali się o tym, że mają prywatnego właściciela budynku, dopiero z wywieszonych na klatce kartek z decyzją o reprywatyzacji budynku. Nie mogli nawet przedstawiać dowodów, że roszczenia są bezzasadne, kiedy toczyło się postępowanie odzyskiwawcze przed sądem. O to zresztą chodziło – żeby lokatorzy dowiadywali się ostatni, bo często pamiętali, jaka była rzeczywista sytuacja budynku przed 1939 rokiem oraz kto był jego właścicielem.
Jak wyglądały początki organizacji samoobrony lokatorów?
PC: Działalność lokatorska w Warszawie zaczęła się od ludzi związanych z organizacją Lewicowa Alternatywa. W roku 2005, kiedy nastąpiło uwolnienie czynszów w budynkach prywatnych, założyliśmy kampanię „Mieszkanie prawem, nie towarem”. Mieliśmy za sobą doświadczenia w blokowaniu eksmisji na bruk jeszcze w latach 90. Razem z innymi grupami politycznymi braliśmy udział w blokadach, które często kończyły się nawet interwencją policji. Kiedy kampania zaczęła działać i w sieci pojawiły się pierwsze materiały dotyczące czynszów i praw lokatorów, zaczęli się do nas zgłaszać ludzie, przekazując informacje z pierwszej ręki o skali problemu. Z tymi osobami współpracujemy do dziś. Ci lokatorzy byli wówczas na początkowym etapie walki o swój dach nad głową. Często nie do końca orientowali się w tym, co się dzieje.
Dopiero na bazie wszystkich wcześniejszych naszych materiałów, strony internetowej, spotkań z tymi ludźmi, doszliśmy do wniosku, że warto by było założyć stowarzyszenie. I tak w 2007 roku powstało Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów. Przez to, że mieliśmy konkretne pomysły i rozwiązania, ludzie nie mieli oporów, by współpracować z lewicowcami. Z czasem sami zaczęli się też bardzo mocno radykalizować. O ile na początku wierzyli w rozwiązania prawne, chodzenie do sądów, zawiadamianie policji, o tyle w kolejnych latach te złudzenia prysły. Ludzie ci zaczęli brać udział w blokadach eksmisji czy protestach podczas posiedzeń Rady Warszawy. Wzajemnie się od siebie uczyliśmy.
Od kiedy aktywna w tej grupie była Jolanta Brzeska?
PC: Właściwie od początku. Była wśród założycieli stowarzyszenia. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w roku 2006, kiedy do nas zadzwoniła i w obecności dziennikarzy rozmawialiśmy o jej sprawie. Wtedy też w mediach pojawiły się materiały dotyczące wówczas jeszcze pojedynczych zwrotów budynków, traktowanych jako odosobnione sprawy. Jolanta Brzeska bardzo zaangażowała się w działania stowarzyszenia. Działała w nim razem z mężem.
Dlaczego akurat ją spotkała śmierć? Mogło to spotkać kogoś innego?
PC: Tak, jak najbardziej. Była jednak jedną z głównych osób prowadzących batalię sądową, bardzo dobrze się znała na procedurach, na tym, jak w praktyce stosuje się prawo, no i wyszukiwała różne dokumenty. Coraz częściej pojawiają się domysły, że mogła trafić na jakieś dowody, które ujawniały powiązania czyścicieli z ich mocodawcami. Być może byli tylko słupami, za którymi stoi ktoś jeszcze ważniejszy.
Biorąc pod uwagę skutki tej śmierci dla reprywatyzacji, okazało się, że było to wyjątkowo nieskuteczne „rozwiązanie” sprawy…
PC: Nie od początku. Pamiętajmy, że mówimy z perspektywy wiedzy, którą mamy obecnie, natomiast w 2011 roku, kiedy zginęła Jola, wcale nie było wiadomo, czy lokatorzy nie dadzą się zastraszyć i czy nie przestaną działać. Wówczas wiele osób się obawiało. Dopiero nasze protesty po jej śmierci, powstanie Syreny i demonstracje pod prokuraturą dały ludziom dalszą motywację do działania.
RN: Wcześniej panował przecież zupełny kult prywatnej własności – narracja, w której celowały „Gazeta Wyborcza” i „Newsweek”. Lokatorów takich jak Jola Brzeska przedstawiano jako roszczeniowców, którzy chcą mieszkać za pół darmo.
PC: Media pisały, że reprywatyzacja to w najlepszym razie jednostkowe przypadki patologii, które zawsze się zdarzają, nie przekreśla to samej idei. (śmiech)
czytaj także
Jak szerokie kręgi były zamieszane w proces szemranej reprywatyzacji?
PC: Przede wszystkim zamieszani byli w ten proces ludzie, którzy mieli bardzo szerokie kontakty wśród urzędników i prawników. Powstało lobby, które naciskało na stworzenie tego rynku, a po jego powstaniu wypełniło go swoimi aktywnościami.
Z jednej strony były wyspecjalizowane kancelarie prawne, zajmujące się albo skupem roszczeń albo odzyskiwaniem budynków, aby wkrótce potem przejąć je od właścicieli. To była transakcja wiązana. Pomagamy w odzyskiwaniu budynku, a później za w miarę rozsądną cenę przekazujecie nam udziały w tej nieruchomości. Bez powiązania z urzędnikami ten proceder byłby o wiele trudniejszy. Skąd te kancelarie i skupywacze wiedzieli, kto rości sobie prawo do jakiejś nieruchomości? Teoretycznie oczywiście taki Mossakowski zakładał stowarzyszenie „Poszkodowani” i „zbierał” informację o dawnych właścicielach i ich potomkach, żeby się do niego zgłaszali, a on już im pomoże odzyskać swoje mienie. To było jednak stowarzyszenie-krzak. Trudno traktować je inaczej niż jako parawan, który miał ukryć, skąd naprawdę wzięły się dane ludzi zgłaszających roszczenia. Wywieszenie kilku plakatów czy danie paru ogłoszeń do prasy nie skutkowało dokładnymi danymi dotyczącymi kilkudziesięciu nieruchomości. Musiały one latami wyciekać z Wydziału Dekretowego Biura Gospodarki Nieruchomościami. To, że w tym biurze pracowali ludzie tacy jak Jakub Rudnicki czy p.o. dyrektora Marcin Bajko, prowadzący jednocześnie własną działalność gospodarczą związaną z reprywatyzacją, powinno dawać do myślenia. Biuru raczej nie zależało, żeby podważyć roszczenia, tylko żeby jak najwięcej budynków wypchnąć z miejskiego zasobu.
RN: Można powiedzieć, że powstała specyficzna nisza rynkowa, w której obiektem obrotu były kamienice wraz z ludźmi jako wkładką mięsną. Elitom proceder się opłacał, a ofiarami byli zwykli ludzie.
PC: Musimy pamiętać, że reprywatyzacja to są dwie sprawy, które się łączą. Jedna to oddawania budynków w naturze, wraz z lokatorami, ale druga – często równie dochodowa dla tych, którzy się starają o zwroty – to wypłata odszkodowań za to wszystko, czego nie można oddać w naturze.
Powstała specyficzna nisza rynkowa, w której obiektem obrotu były kamienice wraz z ludźmi jako wkładką mięsną.
W tej chwili nie dość, że odszkodowania wynoszą 100% wartości nieruchomości, to jeszcze są wyliczane po cenach bieżących. Dawniej ustalano je zgodnie z ceną obiektu z momentu przejęcia przez państwo. Było to uzasadnione, jako że państwo po przejęciu przez lata wkładało w ich utrzymanie swoje fundusze. Jednak zmieniono prawo, pozwalając na wypłatę odszkodowań po cenach bieżących. W związku z tym pani Marzena K., urzędniczka w Ministerstwie Sprawiedliwości, mogła uzyskać 38 mln odszkodowań za nieruchomości, do których rzekomo miała prawo, a które nie mogły być jej zwrócone w naturze. Na te odszkodowania zrzucili się wszyscy podatnicy. Między innymi dlatego brakuje pieniędzy w budżecie miasta, bo miliony, jeśli nie miliardy złotych, szły na zaspokojenie roszczeń reprywatyzacyjnych.
RN: Stąd podwyżki cen biletów, sprzedaże atrakcyjnych działek pod budowy deweloperskie, cięcia kanałów napowietrzających miasto nowymi inwestycjami, żeby te pieniądze się zwróciły. To wszystko konsekwencje bezczelności kamieniczników, którzy nie dość, że odzyskali czyjeś mieszkanie i mają źródło do zarabiania, to jeszcze dostają odszkodowania za kamienice odbudowane przez ludzi i państwo.
czytaj także
Opisujecie w książce dokładnie sprawę męża prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Możecie przybliżyć nieco szczegółów?
RN: To jest historia, która ma swój początek tuż po II wojnie światowej, kiedy pan Kalinowski, wraz ze swoimi wspólnikami zaczęli przejmować nielegalnie kamienice w Warszawskie, fabrykując ich akty własności. Wuj pana Waltza kupił od oszustów roszczenia do tej kamienicy. Nie został nigdy wykreślony z ksiąg wieczystych i cały czas nieprawnie rościł sobie pretensje do tego budynku. Mąż pani Gronkiewicz-Waltz odziedziczył po wuju roszczenia i jeszcze zanim się one uprawomocniły, sprzedał je firmie, która zajmuje się skupowaniem kamienic i czyszczeniem ich z lokatorów.
PC: Mieszkańcy dowiedzieli się o reprywatyzacji w momencie, kiedy zostali już zreprywatyzowani. Do tego kiedy dotarli do dokumentów, które podważały zwrot, budynek został sprzedany. Deweloperzy przejmujący nieruchomości na wątpliwych podstawach często jeszcze tego samego dnia sprzedają je kolejnemu nabywcy. Takiemu nabywcy nie można już odebrać budynku, bo rzekomo nabył go w dobrej wierze. I tak oto kamienica na Noakowskiego 16 jest już budynkiem prywatnym.
czytaj także
A jak wygląda sytuacja poza Warszawą?
PC: Bardzo prężenie działa Wielkopolskie Stowarzyszenie Lokatorów z Poznania. Znana jest sprawa domu z ulicy Stolarskiej czy działania pana Piotra Ś. Mieliśmy tam też brutalną eksmisję z roku 2011, za którą trafił do więzienia aktywista Łukasz Bukowski, oskarżony o naruszenie nietykalności cielesnej policjanta, który w złej wierze wykonywał polecenia w nielegalnej eksmisji i łamał prawo. Lokatorka miała uprawnienia do lokalu socjalnego, a miasto zarządzane przez prezydenta Ryszarda Grobelnego jej go nie przyznało.
Tak samo w Gdańsku rządzi polityka antylokatorska. Prezydent Piotr Adamowicz chciał kierować swoich najuboższych do kontenerów. Inny drastyczny przykład to Łódź, gdzie jest dosyć duża skala roszczeń i pojawiły się już osoby specjalizujące się w ich skupowaniu, całe kancelarie prawne. W Łodzi też były próby reaktywowania przedwojennych spółek. Podobnie w Katowicach, gdzie za tego typu machloje kilku ludzi trafiło już do więzienia.
Kiedy zaczynaliśmy prace w WSL, korzystaliśmy z doświadczeń krakowskich stowarzyszeń lokatorskich. Tam wcześniej dość prężenie działały różne grupy, w tym nieżyjący już niestety Rafał Górski, działacz Federacji Anarchistycznej. Oni wcześniej niż my zgłaszali do sądu różne patologie związane z tym procesem, zawiadamiali media i prokuraturę. To, że dziś mamy do czynienia z warszawską „aferą” reprywatyzacyjną, wynika z tego, że nauczyliśmy się trochę od Krakowa, jak działać. Niestety tam te ruchy są bardzo rozdrobnione i dziś w porównaniu z warszawskimi są w kryzysie.
RN: W Krakowie ładnie tę historię elity współpracującej w wyzysku najuboższych dopełnia sprawa pewnego znanego kolekcjonera kamienic. Znanego, bo jest to sam książę Jan Lubomirski-Lanckoroński, którego rodzina od dawna miała pretensje do zamku w Wiśniczu. Będąc już zięciem najbogatszego człowieka w Polsce, Jana Kulczyka, dzięki kontaktom towarzyskim i koligacjom rodzinnym odzyskał ów zamek. W Krakowie również mieliśmy do czynienia z patologią. Akurat przypadek księcia był niewielki, chodziło o 3-4 kamienice. Ale poza tym mieliśmy do czynienia z mafią na Kazimierzu oraz na Starym Mieście. Fałszowano akty notarialne. Ale w odróżnieniu od Warszawy prezydent miasta Jacek Majchrowski przeciwdziałał temu procesowi. To przykład pokazujący obrońcom Hanny Gronkiewicz-Waltz, że dało się jednak reagować.
To jest chyba jakiś szerszy trend wśród szlachty? Książę Grocholski odzyskuje Michałowice, książę Lubomirski-Lanckoroński Wiśnicz, książę Massalski pracuje jako prawa ręka Marka Mossakowskiego, a Czartoryskim płacimy jako kraj 500 mln euro za ich kolekcję…
czytaj także
RN: Czartoryscy to w ogóle są pionierzy w zwrotach. Odzyskali swoją kolekcję w 1991 roku, kiedy jeszcze nawet nowy system nie okrzepł.
PC: Reprywatyzacja budynków z lokatorami to jest tylko część szerszej tendencji, która ociera się już o podważanie reformy rolnej.
RN: Radziwiłłowie w Nieborowie na przykład. Oni zatrudnili świetnego prawnika Michała Sobańskiego, swojego krewnego, który już wcześniej odzyskał pałac Sobańskich pod Teresinem-Niepokalanowem. I teraz nie tylko pałac i park czy nawet część puszczy Bolimowskiej, ale prawdopodobnie cała gmina Nieborów staną się prywatną własnością. Radziwiłłowie dostali też od państwa polskiego odszkodowanie za ordynację nieświeską, która przecież znajduje się na terenie Białorusi. Wszyscyśmy się zrzucili na rzecz panów książąt.
czytaj także
Czy jest szansa ostatecznie rozwiązać sprawę tych roszczeń?
PC: Pewne ograniczenia wprowadziła już mała ustawa reprywatyzacyjna, dotycząca części warszawskich nieruchomości. Nie wstrzymała ona reprywatyzacji jako takiej, objęła tylko nieruchomości uwzględnione w planach zagospodarowania przestrzennego. Takie budynki jak szkoły, teatry, parki uchroniono przed oddawaniem w naturze, również te w całości odbudowane po II wojnie światowej. Niestety ta ustawa wciąż zostawia furtkę, aby handlować roszczeniami. Do tego spora część budynków mieszkalnych nie jest objęta planami zagospodarowania w ten sposób, aby ustawa wykluczała ich zwracanie.
Wszyscyśmy się zrzucili na rzecz panów książąt.
Rozpoczynająca prace komisja weryfikacyjna ds. reprywatyzacji, powołana przez parlament, może wprawdzie wyjaśnić niektóre powiązania między czyścicielami kamienic a urzędnikami i politykami, jednak nie uzdrowi sytuacji. Sprawę może rozwiązać tylko normalna, duża ustawa, która wygaszałaby roszczenie reprywatyzacyjne, dawała ostateczny termin ich zgłaszania, likwidowała zwroty nieruchomości w naturze i ustanawiała niewielką, symboliczna rekompensatę dla dawnych właścicieli i ich spadkobierców, ograniczając również grono osób, które mogą się starać o zwrot, stawiając tamę skupywaniu roszczeń. Takie rozwiązanie funkcjonuje w wielu innych krajach. Zostało to w ten sposób rozwiązane chociażby na Węgrzech. Tam przyznawano rekompensaty w papierach wartościowych, które były wypłacane tylko do pewnej wysokości wartości tej nieruchomości. Byli to stosunkowo niewielkie obciążenie dla budżetu państwa, a kwestię reprywatyzacji uregulowano już w roku 1995.
czytaj także
***
Piotr Ciszewski i Robert Nowak są działaczami lokatorskimi, autorami książki Wszystkich nas nie spalicie o kulisach polskiej reprywatyzacji i morderstwie walczącej z „czyścicielami kamienic” Jolanty Brzeskiej.
1 marca o godz. 17.30 Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów uczci 6. rocznicę zabójstwa Jolanty Brzeskiej, otwierając w Warszawie Skwer im. Jolanty Brzeskiej.