Po wielkim kryzysie finansowym sporo z nas wierzyło, że teraz to już naprawdę „zmieni się paradygmat”. Dziś niemal wszyscy jesteśmy pewni, że Polska i świat po pandemii nie będą takie same. Ale jaki będzie kierunek tej zmiany?
Co robią Polacy, gdy narodowi ciężko? Spiskują! Przynajmniej w podręcznikach do historii dla szkoły podstawowej za moich czasów tak było; w tych współczesnych pewnie od razu zakładają leśną partyzantkę. U poważnych historyków i w trzeźwiejszej pamięci jednostek Polacy robią jednak coś zupełnie innego – próbują się jakoś w zastanym świecie urządzić. Budują fabrykę z niczego, robią interesy na dalekich wojnach, handlują mięsem, hodują pieczarki, robią fuchy prywatne w godzinach pracy, przemycają tureckie swetry, zakładają spółki nomenklaturowe, biorą kiosk w ajencję – w zależności od rozkładu szans, kapitału początkowego, wiedzy i wyobraźni.
No, radzimy sobie, krótko mówiąc, nawet jeśli nie wszyscy. Niestety, zazwyczaj prywatnie – w sensie wartości i sposobu działania. I mamy ku temu dobre powody. Nasze „długie trwanie” każe państwu i wszystkiemu, co publiczne, za bardzo nie ufać, polegać tylko na sobie, rodzinie i sieci znajomych. Umiesz liczyć? Licz na siebie. Jak dają, to bierz, ale nie kwituj – to nasz domyślny układ współrzędnych. Przełamywany tylko na moment w chwilach cudów (Solidarność), pozornie trzymany w ryzach w czasach względnego dobrobytu i eksplodujący z wielką siłą w czasach kolejnych kryzysów.
Czemu wtedy? Mimo że racjonalna kalkulacja, mądrzy eksperci i nauki płynące z analizy dziejów uczą, że pewne tematy można ogarnąć tylko jako dobrze zorganizowana, pragmatyczna i solidarna zarazem wspólnota? Po prostu wówczas naprawdę wszystko wskazuje na to, że państwo prędzej wyjedzie drogą na Zaleszczyki, niż nas obroni przed zagrożeniem. I nieważne, czy zagrożeniu na imię „Wehrmacht”, „nierównowaga rynkowa w warunkach gospodarki niedoboru”, „nieuniknione koszty transformacji” czy „pandemia koronawirusa”.
Najgorsze, że ten nasz mentalny układ domyślny, ta patoindywidualistyczna nadbudowa, uruchamia się niezmiernie łatwo, choćby baza „obiektywnie” wymagała czegoś zupełnie przeciwnego. Do zwalczania pandemii – tej i kolejnych – potrzebujemy przecież sowicie wynagradzanego personelu medycznego (nie tylko lekarzy specjalistów) ze sprzętem i odzieżą ochronną na zapas; fachowych pracowników opieki, by wspierać osoby najbardziej zagrożone w domach; nauczycieli – też dobrze opłacanych – z umiejętnościami, infrastrukturą do uczenia zdalnego i siatką bezpieczeństwa dla uczniów wykluczonych cyfrowo; wreszcie – nie poradzimy sobie bez silnej ochrony pracowników tak, by nie byli zmuszani do pracy w warunkach zagrażających życiu i zdrowiu całej populacji.
Szkoła z TVP, czyli jak się kończy oszczędzanie na działaniach edukacyjnych
czytaj także
A co dostaniemy? Trudno być prorokiem we własnym kraju, ale bez silnej opowieści o usługach publicznych – nie w książkach i felietonach, tylko głoszonej z trybuny sejmowej i bilbordów partyjnych – nasza mentalność, dominujące przekonania elit oraz warunki kryzysu pchają nas wprost ku trzeciej fali prywatyzacji. Trzeciej, bo po pierwszej, tej „transformacyjnej”, drugą sprokurował nam PiS. Celnie opisywał ją m.in. Łukasz Pawłowski, wskazując na zbieżność dwóch trendów: degradacji usług publicznych przez mrożenie płac i stygmatyzację całego sektora (nauczyciele, lekarze rezydenci) oraz redystrybucji środków pieniężnych do obywateli (zwłaszcza 500+). Efektem – chcianym przez władze lub nie – jest coraz gorsza jakość i dostępność ochrony zdrowia czy edukacji publicznej oraz (nieco) większe możliwości ucieczki do sektora prywatnego, na który więcej ludzi stać za sprawą transferów. Coraz gorszy standard w placówkach publicznych, trochę więcej ludzi stać na szkoły i lekarzy prywatnych – wot, i druga fala prywatyzacji, charakterystyczna dla PiS czasów „normalnych”.
A dzisiaj grozi nam trzecia, właściwa stanowi wyjątkowemu. Nadchodzi za sprawą konkretnych działań rządu, ale też procesów z obszaru psychologii społecznej.
Po pierwsze zatem, za sprawą rządowej „tarczy antykryzysowej”, której rozwiązania uelastyczniają jeszcze bardziej rynek pracy, faworyzują wielkich pracodawców ponad pracownikami (vide bezzębny nakaz zachowania dystansu 1,5 metra w zakładach pracy), właścicieli ponad najemców (brak umorzeń a nawet zawieszeń spłat opłat czynszowych), a przede wszystkim nie dają odpowiedzi na spodziewany spadek wpływów do NFZ i dramatyczne przeciążenie ochrony zdrowia. To samo dotyczy praktyki powszechnej kwarantanny, która obejmuje zakaz wychodzenia na spacer i faktyczne przykucie nieletnich do kaloryfera, ale już nie wymogi ograniczenia pracy nawet w przedsiębiorstwach, które byłyby zdolne przetrwać okresy przestojów dzięki zakumulowanym nadwyżkom i których działalność nie jest niezbędna do trwania społeczeństwa (kłania się Amazon).
Po drugie, ale kto wie, czy nie ważniejsze, państwo sypie się na naszych oczach. Sprowadza Polaków z zagranicy tak, że tłoczą się w kilkaset osób w jednym korytarzu na lotnisku, a potem rozwożą wirusa komunikacją zbiorową po całym kraju. Każe im czekać w samochodach po kilkadziesiąt godzin na granicy, po czym gubi informacje o wjeżdżających z nakazem kwarantanny. Nauczanie zdalne chce ordynować dekretem, zrzucając odpowiedzialność na szkoły i nieprzygotowanych nauczycieli – przy okazji potwierdza tylko stereotyp niewydolności oświaty publicznej. Co gorsza, tragikomiczną akcją nauki zdalnej z TVP nie tylko nauczycieli ośmiesza i wystawia na falę hejtu całą grupę zawodową, ale też przekonuje kolejne grupy rodziców, że zbawi ich jak nie homeschooling, to edukacja prywatna. Ta sama, w której od początku kwarantanny lekcje prowadzone są w wirtualnych klasach (a przynajmniej tak to wygląda w przekazie medialnym).
A zdrowie? Pandemia dowodzi, że bez sprawnej sieci placówek publicznych czeka nas katastrofa. Po sieci krążą memy, a w Warszawie jest nawet mural z lekarzami superbohaterami. Ale to nie zmienia faktu, że coraz więcej personelu zaczyna chorować z powodu braku zabezpieczeń lub opiekuje się dziećmi po zamknięciu szkół i przedszkoli. Dostęp pacjentów z chorobami przewlekłymi do terapii – przecież chorzy na raka, na serce, na cukrzycę nagle nie ozdrowieli – jest i będzie coraz gorszy wraz z rozwojem pandemii i falą powikłań po koronawirusie. Przez błędy w organizacji ruchu zakażonych pacjentów zamykane są całe oddziały szpitalne. Dziś jeszcze psioczymy na prywatne placówki, które w chwili grozy pierwsze zamknęły podwoje przed pacjentami, ale gdy kwarantanna zelżeje, one tym łatwiej przejmą pacjentów „rentownych” od szpitali i przychodni publicznych. Tych ze zredukowanymi stanami osobowymi, a potem z rosnącym długiem.
Czy odpowiedzią na koronawirusa ma być akcja „zabierz babci klucze”?
czytaj także
Nie wiemy, jak redukcję połączeń i wpływów z biletów przetrwa transport zbiorowy; czy po obniżce stóp procentowych i załamaniu popytu w AirBnB nie wróci masowy wykup mieszań za gotówkę, w celach spekulacyjnych. Czy wreszcie rozwiązania tymczasowe, związane z możliwością zwalniania pracowników i obniżania wynagrodzeń, nie okażą się – tak jak to było w roku 2009 – niezwykle trwałe.
Po wielkim kryzysie finansowym sporo z nas wierzyło, że teraz to już naprawdę „zmieni się paradygmat”. Dziś niemal wszyscy jesteśmy pewni, że Polska i świat po pandemii nie będą takie same. Błyskotliwy w niektórych sprawach Milton Friedman uczył, że kształt świata po kryzysie zależy od dostępnych na rynku idei, gotowych rozwiązań, które nieraz z dnia na dzień ze sfery utopijnej fantazji zmieniają się w naturalną konieczność. Kłopot w tym, że i nasze mentalne „długie trwanie”, i polityka rządu zamiast w kierunku utopii pchają nas w kierunku dzikiej prywatyzacji i darwinizmu na skalę dotąd nieznaną.