– Nie mają jeszcze imion, ale chyba właśnie tak je nazwiemy – Sodoma i Gomora – mówi Ewa, która wraz z Władkiem przyjechała do sztabu fundacji Centaurus w Medyce zabrać dwa psy. Tu trafiają ewakuowane z Ukrainy zwierzęta.
Sodoma siedzi już w samochodzie, w dużym transporterze. Gomorę trzeba dopiero zapakować, a jest znacznie agresywniejszy od swojej koleżanki. Ona siedzi spokojnie, węsząc mokrym nosem przez kratki klatki – on warczy, gdy tylko się do niego zbliżyć. Szukamy więc transportera, kenelu, który ma szczególnie mocne drzwi, by Gomora w drodze ich nie otworzył i nie zrobił krzywdy sobie ani nikomu wokół.
Sodoma i Gomora są z Ukrainy – dwa kundle przyjechały wraz z 250 innymi psami uratowanymi z ulic Lwowa, Iwano-Frankiwska i innych miast i wsi. Dzień wcześniej przez przejście w Medyce przejechał największy, jak na tamtą chwilę, konwój pomocy humanitarnej, który wyruszył pomagać zwierzętom.
– To także są ofiary wojny – słyszę od wolontariuszy i wolontariuszek, lekarzy i lekarek weterynarii czy osób pracujących w przytuliskach i schroniskach dla zwierząt, formujących długą kolumnę aut oczekujących na odprawę.
– Jesteśmy zapakowani pod korek – mówi mi Roberta, która stoi na przejściu od rana. Auto, którym jedzie wraz z mężem, przesuwa się w mrówczym tempie. Roberta wiezie karmę dla zwierząt, transportery dla kotów, kenele dla psów.
– Planujemy zabrać tyle zwierząt, ile damy radę, ale jeśli uda nam się wrócić z choć jednym stworzeniem, to będzie sukces i całe to nasze stanie nie pójdzie na marne.
Roberta wróci do Polski z trzema Ukrainkami i jedną świnką morską.
Zwierzęta przychodzą do nas także z uchodźcami.
– Bieżeńcy wojenni – śmieją się dwie dziewczyny, za którymi pędzą dwa ratlerki w kubraczkach ze świętym Mikołajem.
– Nikomu bym ich nie oddała – mówi inna dziewczyna, która w płóciennej czarnej torbie trzyma sześć śnieżnobiałych szczeniąt. Ich popiskiwanie ściągnęło uwagę fotoreporterów poszukujących oryginalnych obrazków z granicy.
Na innym przejściu – w Korczowej – spotykam starszą panią z trzema mopsami – to Fiona, Shrek i Rapunzel, czyli baśniowa Roszpunka. – Najpierw spakowałam psy, a potem siebie – mówi.
Takich ludzi spotkam więcej.
Spotkam studentów z Syrii, którzy przez kilka dni nieśli kota w transporterze, a wypuścili go na chwilę dopiero po polskiej stronie, gdzie było bezpiecznie. Korzystając z okazji, kot czmychnął pod zaparkowany samochód i wdrapał się pod silnik, tam cieplej. Miaucząc w najlepsze, nic sobie nie robił z próśb chłopaków, by wreszcie wyszedł, bo trzeba iść na autobus.
Spotkam dzieci, które bez ukochanego psa czy kota nie chciały wyjść z domu.
Spotkam starsze panie, dla których trzęsący się z zimna na rękach kundelek to najważniejsza istota na całym świecie.
Rozmowy przy zwierzętach są ciepłe i rodzą uśmiech.
– Jak się wabi? Można pogłaskać? Ale piękny kot!
– Nola! Krasotka – czyli ślicznotka – chowaj mordkę! – Dzieci pilnują wraz z matką, by Nola nie uciekła z transportera. Nola faktycznie jest prześliczna, prążkowana jak mały tygrys i bardzo fotogeniczna. Równie urocza jak Lola, czarna suczka rasy pekińczyk, która wraz ze swoimi paniami, jedną kilkuletnią, drugą kilkudziesięcioletnią, czeka w przygranicznej biedronce na autobus dalej w Polskę.
Zagadując o zwierzęta, można na chwilę zapomnieć, że zaraz za granicą jest wojna.
Z Robertą rozmawiam kilka dni później, telefonicznie. Pytam, jak było.
– Ciężko. Do Medyki jechała z nami dziewczyna, Ukrainka, może dwa lata starsza ode mnie. Była w drodze pięć dni, z Danii, chciała dostać się pod Kijów do swojego męża. Granicę przeszła pieszo. Jak na razie nie odpisuje i nie odbiera. Bardzo się o nią martwię.
– My granicę przekroczyliśmy po wielogodzinnym staniu w kolejce. Nie byłam do końca przygotowana na to, co zobaczyłam po drugiej stronie – przyznaje Roberta i opowiada o kobietach stojących w kilometrowych kolejkach, dzieciach i rozdzierających serca pożegnaniach.
Mężczyźni granicy przekraczać nie mogą – bo w Ukrainie obowiązuje pełna mobilizacja. Wiele uchodźczyń opowiada mi, że na granicę odwozili ich mężowie, żegnali się z nimi oraz dziećmi i wracali do domów. W wielu przypadkach mężczyźni musieli pożegnać też ukochane zwierzęta, a przecież to jak członkowie rodziny. Gdyby było inaczej, nikt by ich ze sobą nie zabierał.
Roberta pojechała po te zwierzęta, których ludzie nie zabrali.
czytaj także
Wolontariusze i aktywiści mówią mi, że coraz częściej docierają do nich informacje o zwierzętach porzuconych na dworcach, przywiązywanych gdzieś do słupów, szwendających się po ulicach.
W Ukrainie chodzą plotki, że nie można przekroczyć granicy z psem, gdzie indziej nie chcą wpuścić do autobusu czy pociągu ze zwierzętami. Ludzie zostają postawieni przed dramatycznym wyborem: „Albo jedziemy bez psa, albo nie jedziemy wcale”.
– Jesteśmy umówieni z ludźmi, którzy wyłapują te porzucone czy już bezdomne zwierzęta, by się nimi zaopiekować. Chcemy je zabrać do Polski – mówiła mi Roberta w kolejce do odprawy.
Roberta pracuje w przytulisku w Głownie, przed wyjazdem przygotowała u siebie dziesięć miejsc. Na pomoc zwierzętom ruszają także weterynarze, NGO-sy polskie i zagraniczne, schroniska. Na granicy działają weterynarze, którzy oferują szczepienie, czipowanie i wyrobienie dokumentów dla zwierząt. A w punktach recepcyjnych uchodźcy mogą dostać dla swoich zwierząt przede wszystkim karmę, ale także miski i smycze.
W Przemyślu w takim punkcie usłyszę historię małej dziewczynki, która przyszła z dwoma chomikami w słoiku, a dostała małe terrarium.
– Nie mogła uwierzyć, że jej pomogliśmy. Była taka szczęśliwa. – Pani Joanna ze schroniska w Orzechowcach pod Przemyślem pokazuje mi na telefonie zdjęcia małej uchodźczyni z parą gryzoni.
czytaj także
Sztab Centaurusa odwiedzam dwa razy, w sobotę i niedzielę. W sobotę słyszę: – Niech pan wpadnie w nocy albo jutro, jak konwój będzie wracał!
Wpadam więc w niedzielę, koło 14, i słyszę, że ludzie z konwoju przywozili psy i koty do piątej rano. Łącznie przewinęło się ich tu ponad 250, na szczęście nie wszystkie naraz. Pracownicy Centaurusa są wykończeni, ręce mają podrapane i pogryzione, jedzą bardzo późne śniadanie. Całą noc spędzili na szczepieniu oraz przekazywaniu zwierząt osobom deklarującym adopcję albo dom tymczasowy.
W tym czasie Roberta dojechała do Swietłany, która dokarmia bezdomne psy i koty.
– Zostawiliśmy jej tyle karmy, ile udało nam się wnieść na piąte piętro, gdzie mieszka. Mąż obrócił chyba dziesięć razy z 15-kilogramowymi workami.
– A w drodze powrotnej zabraliśmy dwie Ukrainki, które odezwały się do nas z prośbą o pomoc. Miały po dwie torby i świnkę morską w pudełku. Dałam im jeden transporter, by wygodniej im było nieść tę świnkę.
– Na granicy czekaliśmy około siedmiu godzin. W połowie oczekiwania zabraliśmy jeszcze kobietę w mocno zaawansowanej w ciąży. To, co mnie uderzyło, to pytanie skolko – Ile? Ile za przejazd, ile za pomoc, ile za transporter dla świnki? Do głowy by mi nie przyszło, by brać od ludzi w takiej sytuacji cokolwiek!
Granicę przekroczyli przed piątą rano, na ciężarną kobietę po polskiej stronie już czekała położna, a oni zjechali na bazę, czyli do popegeerowskich budynków, tuż za punktem recepcyjnym w szkole w Medyce, gdzie mieści się sztab fundacji Centaurus. Do swojego przytuliska zabrali czternaście psów i dwa koty.
– Był owczarek niemiecki właścicielski, zadbany, ułożony, i sympatyczne dwie suczki zabrane od chłopaka, który wyjechać nie mógł, a je dokarmiał, cztery inne dorosłe – od weterynarza. A szczenięta przyjechały z Iwano-Frankiwska. Wszystkie zwierzęta są teraz u nas w przytulisku, przejdą dwutygodniową kwarantannę, a potem będą przygotowywane do adopcji – opowiada Roberta.
Sodoma i Gomora również trafią do adopcji. Ewa i Władek mają znajomą, która prowadzi dom tymczasowy, zadeklarowała się przyjąć zwierzęta.
Zwierzęta, które przychodzą z ludźmi, są wystraszone, ale zadbane, czasem w lepszym stanie niż ludzie, którzy przekraczają granicę. Te, które są przywożone przez aktywistów i wolontariuszy – jak na razie – również są w dobrym stanie, choć już trafiają się wygłodzone. Ale co będzie dalej?
Zdaniem Wojciecha Wilka z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej fakt, że ludzie zabierają zwierzęta – oznacza, że nie mają nadziei na powrót. Profesor Maciej Duszczyk, ekspert do spraw migracji, mówi mi, że to po prostu ratowanie tego, co najcenniejsze.
A aktywistki i wolontariusze martwią się, że gdy fala empatii w polskim społeczeństwie opadnie, to tymi ratowanymi psami i kotami nikt nie będzie chciał się zająć.
**
Bartosz Rumieńczyk – dziennikarz zajmujący się prawami człowieka, migracjami i uchodźstwem, autor reportaży z Libanu, Somalii, Ugandy czy irackiego Kurdystanu. Przez pięć lat związany z Onetem, obecnie niezależny. Pisuje do „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press, Wirtualnej Polski i „Przeglądu”.