„To nie jest kraj dla pracowników” Rafała Wosia – przeglądowa, ale nie uproszczona mapa gigantycznego terytorium, jakim jest sytuacja świata pracy w historii kapitalizmu – ta globalna i ta nad Wisłą.
Pamiętacie dialog Vautrina z Rastignakiem z Ojca Goriot? Człowiek po przejściach tłumaczy młokosowi perspektywy kariery. Prezentuje mu wysoce niepewną ścieżkę wykształcenia, rozpychania się łokciami na zawodowej drabinie i pozyskania w końcu rządowej posady, co przy założeniu mnóstwa szczęścia i wyzbyciu się wszelkich skrupułów pozwoli otrzymać zarobek i tak stosunkowo mizerny – przynajmniej na tle renty z majątku uzyskanego drogą małżeństwa. Cały ten obraz był nieco tendencyjny, bo i sukces ekonomiczny małżeństwa wymagał najpierw „usunięcia” z drogi konkurenta do spadku, czyli mówiąc wprost zabójstwa brata potencjalnej małżonki – niemniej kalkulacja szans, ryzyk, zysków i strat odpowiadała realiom zachodniej Europy w połowie XIX wieku.
Balzakowski obraz był na tyle sugestywny, że posłużył się nim Thomas Piketty w słynnym już Kapitale w XXI wieku – by zilustrować tezę, że popłaca nie praca, lecz posiadanie. Bo choć od realiów Balzakowskiego Paryża dzieli nas przeszło półtora wieku, a po drodze mieliśmy rozwój związków zawodowych, państwa opiekuńczego, dwie wojny światowe i kilkudziesięcioletni spadek – ilustrującej skalę nierówności – krzywej Kuznetsa, to od kilku dekad świat zdaje się powracać na znane z XIX-wiecznej powieści tory. Nie pracą, lecz posiadaniem ludzie znów się bogacą – Piketty podjął temat (i co z tym fantem zrobić) od strony kapitału i jego posiadaczy; Rafał Woś w swej najnowszej książce To nie jest kraj pracowników zajmuje się drugą stroną równania.
To nie jest kraj dla pracowników, której premiera przypada za kilka dni, to przeglądowa, ale nie uproszczona mapa gigantycznego terytorium, jakim jest sytuacja świata pracy w historii kapitalizmu – ta globalna i ta nad Wisłą – dziś i w perspektywie przyszłości. Momentami mapa przechodzi w manifest; Woś zbija dyżurne argumenty przede wszystkim liberalnych oponentów swojej wizji, podważając wiele mitów (wyłącznie pozytywny wpływ kapitalizmu na poziom życia robotników względem poprzednich epok, redukcja myśli Keynesa do dosypywania pieniędzy do gospodarki, krzywa Laffera…), ale przede wszystkim myślenie deterministyczne, zgodnie z którym do sytuacji, w której się znajdujemy, „widać musiało dojść, skoro doszło”. Rozbija też opowieść, wedle której tort najpierw musi urosnąć, żeby było, co pokroić – Woś przekonująco, jak mało kto, dowodzi, na gruncie historii, teorii Kaleckiego, ale i statystyk współczesnych, że bardziej egalitarny podział dochodu między części sprzyja wzrostowi dochodu całości; krótko mówiąc: musimy się dzielić (zakładać związki zawodowe, płacić progresywne podatki, etc.), żeby móc się bogacić zamiast „bogacić się najpierw, żeby było z czego dzielić”.
czytaj także
W jego opisie położenia pracy i przede wszystkim człowieka pracy cały czas widać napięcie między czynnikami „obiektywnymi”, z rozwojem technologii na czele (ale i wydarzeniami historycznymi w rodzaju epidemii dżumy w Europie, która zredukowała podaż pracy i zmusiła do podwyższenia płac) a skrytą pod technokratycznym frazesem ideologią (wolnorynkową, neoliberalną) i politycznymi decyzjami oraz układami nierównych sił. Najpoważniejszy dziś problem to, zdaniem autora, drastyczne osłabienie siły pracy w stosunku do kapitału, jakie postępuje w świecie od co najmniej trzech-czterech dekad, a które wyraża się w słabnącym uzwiązkowieniu, rosnących nierównościach dochodowych (także w ramach firm) i majątkowych, poszerzaniu się sfer niepewności życiowej po stronie pracowników i, by posłużyć się wskaźnikiem najłatwiej mierzalnym – spadkiem udziału płac w dochodzie narodowym.
Woś w sporze „nieuniknione vs polityczne” wyraźnie opowiada się po stronie tych, dla których globalizacja, rozrost sektora finansowego, uwolnienie handlu i przepływów kapitału – z wszystkimi tego skutkami, głównie negatywnymi dla pracy – to raczej efekt synergii rozstrzygnięć politycznych niż coś na kształt żywiołu przyrody, do którego możemy się co najwyżej zaadaptować.
czytaj także
Historia degradacji pracy w świecie zachodnim to w optyce autora nie tylko efekt działań lobby kapitałowego, ale także „odwrócenia sojuszy”: o ile w stosunkowo najlepszej dla pracowników powojennej „epoce keynesowskiej” na układ społeczny składała się koalicja klasy pracującej („słabi”) z „socjo-kulturową” (dziennikarze, ludzie kultury, inteligencja humanistyczna) przeciwstawiona „ludziom pieniądza” (rentierzy, przemysłowcy, prawnicy, itp.), o tyle gdzieś od końca lat 60. w to miejsce pojawił się układ nowy, w którym lewicowa dotąd elita kapitału kulturowego zmieniła koalicjanta. Pracownicy zostali zepchnięci na prawo, lewica ku środkowi – efektem tego miało być dowartościowanie w dyskursie kwestii emancypacji szeregu nowych grup, ale i ustąpienie kapitałowi w takich sprawach, jak prawa związkowe, inflacja, stopy procentowe, deregulacja rynków finansowych, prywatyzacja sektora publicznego, znoszenie barier w handlu, konsolidacja fiskalna, itp. Wyraźnie przychylając się do tez Herberta Kitschelta, który jako pierwszy ten „trójpodział” zdefiniował, Woś opiera się myśleniu w kategoriach fatalistycznych („konieczność historyczna”, „liberalizm zmęczenia”…) i sugeruje możliwość nowych konfiguracji i układów społecznych, w których świat pracy zyskałby nowe armaty w konflikcie z kapitałem. Zarazem wyraźnie nie widzi szans (ani sensu) powrotu do tego, co było – najważniejsze instrumenty poprawy sytuacji świata pracy autor dostrzega u tych pomysłodawców, którzy wychodzą naprzeciw wyzwaniom takim jak np. robotyzacja skutkująca upowszechnieniem „niezatrudnialności”, nie tylko (jak dotąd) niebieskich, ale i białych kołnierzyków.
Na poziomie recept jest Rafał Woś zwolennikiem dochodu gwarantowanego w wersji max, tzn. w wysokości pozwalającej na utrzymanie się bez pracy (inaczej będzie to zasiłek dotujący de facto przedsiębiorców obniżających płace) i uzupełniający tradycyjne instrumenty państwa opiekuńczego zamiast je zastępować (co postulują wolnorynkowcy, od Miltona Friedmana po niektórych milionerów z Doliny Krzemowej); kładzie duży nacisk na tzw. predystrybucję, czyli wzmocnienie pracy względem kapitału na poziomie zawieranych umów (poprzez zreformowane i usieciowione związki zawodowe, porozumienia zbiorowe i regulowane przez państwo warunki wynagrodzenia), rozważa też – inspirowany przede wszystkim pracami zmarłego niedawno Tony’ego Atkinsona – różne warianty gwarancji „prawa do pracy”, wreszcie różne mniej i bardziej klasyczne formy redystrybucji.
Podsumowując część „światową” książki Wosia – to najlepszy znany mi „bryk z pracy” w późnym kapitalizmie, z mnóstwem poręcznych argumentów do dyskusji, imponującym – choć zwięzłym – rysem erudycyjno-historycznym, zarysowaniem kontekstu nie tylko dla weteranów facebookowych debat, wreszcie z prezentacją krążących w świecie idei pt. „co z tym fantem zrobić”. Czytajcie, a poznacie (także streszczone lektury obowiązkowe, na które nie macie czasu). A gdzie w tym wszystkim jest Polska?
Szkicując (pobieżnie) historię pracy w Polsce od I do III RP, Woś dostrzega ogromną rolę ideologii w danym momencie panującej, nieraz jednak pomija aspekty ważne dla oceny epoki, ale także dla rozumienia jej niepowodzeń. Co ciekawe, stosunkowo najwięcej „obiektywnych” czynników widzi w czasach I RP, gdy – deklaratywnie podpisując się pod tezami warszawskiej szkoły historycznej – źródeł cywilizacyjnej ucieczki Zachodu od wschodnich peryferii (zwiększonej produktywności, rozwoju miast, a nawet emancypacji kobiet na Zachodzie) upatruje głównie w czynniku demograficznym, niewiele uwagi przypisując np. panującej w Polsce ideologii sarmackiej legitymizującej darmową pracę. Gdy przeskakuje do II RP, wskazuje na postępujące przykręcanie socjalnej śruby i niechęć rządów sanacyjnych do „socjalnego wichrzycielstwa” (czyli obrony praw pracowniczych), pomija jednak jeden, acz szalenie istotny czynnik hamujący ówczesny rozwój: obsesyjne trwanie polskich elit przy dogmacie standardu złota. To właśnie on – obok złej sytuacji międzynarodowej i braku krajowego kapitału przemysłowego – nie pozwalał na większe „przyspieszenie” gospodarcze (nawet w warunkach koniecznych zbrojeń połączonych z uznaniem problemu milionów „ludzi zbędnych” na wsi), dusząc wzrost, generując deflację, a przy okazji też patologie w rodzaju przyzwolenia na (uderzające w robotniczego konsumenta) zmowy cenowe w branżach produkujących na eksport.
czytaj także
Kawałek kolejny, poświęcony PRL to, moim zdaniem, najsłabszy fragment świetnej skądinąd książki. Woś trzyma się opozycji praca vs kapitał, która w warunkach państwowego socjalizmu jest, delikatnie mówiąc, nieadekwatna. Za największą piętę achillesową PRL uznaje „słabość polityczną, a konkretnie fakt, że jedynowładztwo PZPR nigdy nie zdołało się wobec większości własnych obywateli solidnie zalegitymizować”. Tę myśl jeszcze dałoby się obronić, gorzej, że służyć ma ona zdezawuowaniu rzekomego mitu, jakoby przyczyną upadku PRL była jego niewydolność gospodarcza – a przecież wskaźniki ekonomiczne od połowy lat 70. naprawdę są dla systemu miażdżące. Dziwić też musi stwierdzenie, że praca w okresie stalinowskim „została relatywnie wzmocniona, głównie poprzez osłabienie kapitału oraz odgórną likwidację bezrobocia”. Woś zastrzega wprawdzie, że towarzyszyły temu brutalne represje polityczne, ale jakby zapomina, że w rolę kapitału weszło wtedy państwo – i poza zamykaniem do wiezień AK-owców i działaczy PSL zaprowadziło również bardzo surową dyscyplinę pracy (ze spóźnieniami traktowanymi jako kryminalny sabotaż) i forsowało inwestycje w przemysł ciężki kosztem zduszenia konsumpcji.
Zestawienie w jednym ciągu planu trzyletniego, zakładającego mieszane formy własności, w tym dopuszczenie spółdzielczości ze stalinowskim planem sześcioletnim forsującym przemysł ciężki i zbrojeniowy, to grube nieporozumienie. Nie można też twierdzić, że „Gomułce samorządu pracowniczego zbudować się nie udało”, bo tow. Wiesław nigdy nie miał takich planów; rady robotnicze marzyły się co najwyżej Lechosławowi Goździkowi w FSO, którego Gomułka ostatecznie pozbawił pracy.
Nie można twierdzić, że „Gomułce samorządu pracowniczego zbudować się nie udało”, bo tow. Wiesław nigdy nie miał takich planów.
Z drugiej strony, największy zarzut do I sekretarza z lat 1956-70 Woś widzi w jego „zwarciu z Kościołem”, choć była to „naprawdę ludowa instytucja” – tymczasem z punktu widzenia interesów świata pracy to właśnie Gomułka był największym sknerą, duszącym płace realne (wzrost o… 1 procent rocznie przez dekadę) i lokującym robotników w mieszkaniach ze ślepymi kuchniami. Obok wymogów przyjętego wówczas modelu autarkicznej akumulacji, stała za tym ascetyczna osobowość przywódcy. Można się przyczepić również do części analiz epoki Gierkowskiej – dowartościowanie inteligencji technicznej Woś sprowadza do dystynkcji klasowej („do głosu dochodzić zaczęło pokolenie aparatczyków (…), których najbardziej mierziło to, że żyją na dużo niższym poziomie niż ich kapitalistyczni odpowiednicy”), choć była to, z jednej strony, próba dokonania „rewolucji menadżerskiej” w zarządzaniu gospodarką (dlaczego nieudana, to inna sprawa), z drugiej zaś – przyzwolenie na rozrost aspiracji konsumpcyjnych i, w efekcie, tworzenie zupełnie nowych sektorów gospodarki (usługi, turystyka, rozrywka), które przez kolejne dekady decydowały o stylu życia Polaków. Także klasy pracującej, która po chudych latach Gomułki zyskała nowy horyzont spędzania wolnego czasu i model „dobrego życia”.
Wreszcie – by zamknąć epizod PRL-owski – Woś słusznie wskazuje na jednokierunkową, tzn. rynkową logikę myślenia o reformach po zduszeniu Solidarności, ale zbyt wielką rolę przypisuje woli decydentów: zrzucając wzrost inflacji na karb decyzji rządu Rakowskiego dyskretnie pomija np. problem nawisu inflacyjnego („puste haki” w sklepach i kolejki po papier toaletowy) w warunkach cen regulowanych.
Podsumowując, autor dostrzega wiele wad realnego socjalizmu i nie traktuje go jako pozytywnego punktu odniesienia, ale można odnieść wrażenie, że jego problemy – obok braku demokracji, który wyraźnie podkreśla – widzi głównie w odchodzeniu od ludowo-robotniczej ideologii na rzecz dopuszczenia nierówności i logiki rynku przez zmagające się z permanentnym kryzysem elity i decydentów.
czytaj także
Dużo ciekawszy i naprawdę pogłębiony (choć tendencyjny, z momentami zbyt dużym naciskiem na kwestię ideologii elit, zbyt małym na „warunki zewnętrzne”, w jakich elity transformacyjne musiały działać) jest obraz polskich przemian od końca lat 80., rozwijający tezy Dziecięcej choroby liberalizmu. Woś sięga po szczególnie dla lewicy cenną analizę socjologiczną, pokazując kolejne grupy społeczne w zmieniających się warunkach: chłopów, którzy z awangardy gospodarki rynkowej stali się (utopioną w kredytach) „niedokończoną klasą średnią” podobnie jak „prywaciarze” i handlowcy z łóżek polowych; korzystając z przywileju wysp wolnego rynku na morzu gospodarki niedoboru zapowiadali się na pionierów nadwiślańskiego kapitalizmu. Dość szybko musieli jednak ulec nie zawsze uczciwej konkurencji oraz kulturowemu odrzuceniu jako odstający od wizerunku prężnych biznesmenów rodem z czasopisma „Sukces”. Co ciekawe, poprzez historię „protokapitalistów”, którzy nie załapali się w końcu do klasy beneficjentów transformacji autor ilustruje sprzeczności mitu indywidualnej przedsiębiorczości – rozdrobnienie podmiotów gospodarczych, które ćwierć wieku temu objawiało się ekspansją straganów i „szczęk”, okazało się nie tylko fałszywą obietnicą („weź sprawy w swoje ręce”) awansu dla wypchniętej z fabryk klasy robotniczej. To samo zjawisko było też źródłem słabej konkurencyjności wobec podmiotów zagranicznych (Woś świetnie to ilustruje na przykładzie rozproszenia handlu i upadku PRL-owskich sieci detalicznych, co przygotowało grunt pod ekspansję zagranicznych hipermarketów).
Dominująca w „polskiej” części książki konwencja to „drugie dno sukcesu polskiej transformacji”, której ostrze wymierzone jest głównie w piewców polskiego Złotego Wieku po 1989 roku. Obraz może się jawić jako jednostronny, ale kontekstem jest dla niego hurraoptymizm frakcji entuzjastów – stąd mamy patologie prywatyzacji i masowe zwolnienia z likwidowanych po PRL zakładów (Woś jest tu nawet bardziej krytyczny niż np. Andrzej Karpiński, który około połowę likwidacji uważa za zbyt pochopną i niekonieczną), a potem, w kolejnych fazach kapitalizmu nad Wisłą, „uśmieciowienie” zatrudnienia, które przenosi na barki pracowników kolejne ryzyka, a w dłuższej perspektywie dobija system ubezpieczeń społecznych. Jeśli dodać do tego sprywatyzowany rynek mieszkaniowy z „czyścicielami kamienic” usuwającymi z mieszkań lokatorów z klas ludowych, prekaryzację zatrudnienia w usługach publicznych (legendarne wielodobowe dyżury w służbie zdrowia i sprzątaczki urzędów jako jednosobowe korporacje), specjalne strefy ekonomiczne i glanowanie związkowców przez rządowe i biznesowe elity – III RP będzie nam się jawić jako pracownicza Polska w ruinie. Do tego można odnieść wrażenie, że wszelkie obecne w niej tendencje pozytywne (spadek bezrobocia, umiarkowany wzrost płac) to raczej efekt „jazdy na gapę” (środki unijne, emigracja zarobkowa Polaków, demografia), zachodzący pomimo, a nie dzięki prowadzonej tu polityce.
Ta stronniczość – podkreślmy, nałożona na „entuzjastyczny” kontekst polskiej debaty publicznej – może irytować, ale wyostrzenie obrazu tej Polski, która zbyt często znajdowała się pod radarem publicznej uwagi, ma swoje zalety. Woś pokazuje tę stronę rzeczywistości, która nie tyle nawet odpowiada za zwycięstwo PiS (liczne badania pokazują, że „przegrani transformacji” to nie tak wielka część elektoratu tej partii), ile za generalny brak zaufania do państwa, elit medialnych, intelektualnych i partyjnych. Lepiej by jednak było, gdyby podobnie ostre kryteria oceny autor zastosował wobec władzy obecnej. Po porównaniu (nieuzasadnionym, moim zdaniem) Rodziny 500+ z tak bardzo afirmowanym „dochodem podstawowym” czy przeciwstawieniu konsultacji projektów ustaw PiS z Radą Dialogu Społecznego martwocie tegoż dialogu za czasów PO, delikatna krytyka związkowców z NSZZ „Solidarność” za milczenie w sprawie złych praktyk w spółkach skarbu państwa czy upomnienie PiS za brak ustawy rozszerzającej prawo do działalności związkowej na pracowników na śmieciówkach wypadają dość blado. I choć wyjątkowo antypracownicza propozycja zamiany całej Polski w specjalną strefę ekonomiczną padła dopiero po oddaniu książki do druku, to już praktyczna nieobecność związków zawodowych w tzw. Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju powinna włączyć autorowi dzwonek alarmowy.
czytaj także
Ostatnia część książki nieco zaskakuje, gdyż autor – inaczej niż moglibyśmy się spodziewać – nie przepisuje na polskie realia futurystycznych planów naprawy świata pracy, ani nie „lokalizuje” globalnych megatrendów. Pokazuje za to ograniczenia, z jakimi władza w Polsce musi się mierzyć – głównie w kontekście dwustronnych umów inwestycyjnych oraz problemu arbitrażu w sporach z inwestorami – ale także zalążek naprawdę „dobrej zmiany”. Temat spółdzielczości przewija się kilkakrotnie w tej książce, ale dopiero pod koniec sugeruje konkretny obszar, od którego warto tu i teraz, rozpocząć cywilizowanie i rynku pracy, i całej struktury naszej gospodarki. Przykłady wspierania i rozwoju kooperatyw handlowych, ale też banków spółdzielczych stanowią, tak sądzę, kompromis autora między propozycjami tyleż słusznymi i oczywistymi, co obarczonymi bagażem złej prasy i oporu biznesu (upowszechnić członkostwo w związkach zawodowych!) a wizjami tak dalekosiężnymi, że wielu wydają się one utopią (dochód podstawowy).
To nie jest kraj dla pracowników to na pewno tzw. must read dla lewicy w Polsce, ale lektura nie zaszkodzi tym, którym już powyższy szkic tez Wosia podniósł ciśnienie – z jego argumentacją po prostu muszą się zmierzyć, jeśli debata o gospodarce ma być prowadzona rzetelnie, a nie w ramach wzajemnej adoracji członków baniek ideowo-towarzyskich.
***
Rafał Woś, To nie jest kraj dla pracowników, W.A.B. 2017