Kojarzycie hasło o przedsiębiorczej energii Polaków, która miała być uwolniona dzięki zmniejszeniu biurokracji i polityce deregulacji? Tymczasem się okazało, że przedsiębiorczą energię uwolniło zwiększenie rozdawnictwa.
„Myśl, że dobrobyt kraju buduje się pracą, a nie wsparciem socjalnym, to nie jest myśl naganna. To jest pogląd osobisty” – komentował słowa senatora Wadima Tyszkiewicza marszałek senatu Tomasz Grodzki w audycji Grzegorza Sroczyńskiego w Tok.fm. Nie jest szczególnie istotne w tym miejscu, jaką konkretnie wypowiedź komentował Grodzki; istotne jest to, że w reszcie audycji zdawał się podawać kolejne argumenty za tym, że z takim „osobistym poglądem” się po prostu zgadza.
czytaj także
I nie chodzi o to, że jest to myśl naganna. Chodzi o to, że jest to myśl niezbyt wyrafinowana, głupia po prostu, myśl ze zdezaktualizowanego ponad dekadę temu podręcznika neoliberałów. Nie przez przypadek mówię o neoliberałach (którzy mają co nieco wspólnego z neokonserwatystami), ponieważ sam Grodzki właśnie tak się podczas audycji zdefiniował: „gospodarczy umiarkowany liberał i obyczajowy konserwatysta”. Podkreślił jednak, że przede wszystkim jest patriotą. Nie mam zamiaru kwestionować poczucia patriotyzmu Grodzkiego – to, co mnie interesuje, to jego zapatrywania gospodarczo-ekonomiczne. Rozbierzmy więc na części pierwsze ów slogan o tym, że „dobrobyt kraju buduje się pracą”.
Gdyby takie ogólne stwierdzenie potraktować serio, to znaczyłoby, że te społeczeństwa, która pracują najwięcej, są najbogatsze. Idąc tym tokiem rozumowania, spośród krajów OECD najzamożniejsi więc byliby Meksykanie, Kostarykańczycy, Koreańczycy, Rosjanie, Grecy i Chilijczycy. No dobrze, Korea Południowa rzeczywiście należy do najzamożniejszych krajów świata i jednocześnie takich, które dokonały ogromnego awansu cywilizacyjnego w ostatnim półwieczu. Jednak – jak dowodzi choćby koreański ekonomista rozwojowy Ha-Joon Chang – działo się tak nie dlatego, że był to kraj pracusiów (co skądinąd jest prawdą, przynajmniej od pewnego momentu w dziejach), ale za sprawą interwencyjnej polityki rządu. Ten w czasie boomu lat 60. do 80. wspierał nowe, wybrane wspólnie z sektorem prywatnym gałęzie przemysłu. Ładował w nie ogromne pieniądze do czasu, aż się rozwinęły na tyle, że mogły konkurować na rynkach międzynarodowych. Koreański rząd był również właścicielem wszystkich banków, przez co mógł kontrolować podaż kredytów. Korea, która dokonała największego bodaj skoku gospodarczego w historii świata, jest dowodem na to, że nie tyle pracą, ile mądrym interwencjonizmem kraje się bogacą.
Z drugiej strony tabeli opisującej roczny czas pracy znajdziemy Niemców, Duńczyków, Norwegów, Holendrów, Szwajcarów. Według słów Grodzkiego to oni powinni być najbiedniejsi. A są najbogatsi. Dziwne.
A jak wygląda sprawa z perspektywy indywidualnych pracowników? Jeżeli przyjrzymy się tak zwanym wielkim grupom zawodowym klasyfikowanym przez Główny Urząd Statystyczny i średniemu czasowi pracy, to okaże się, że osoby pracujące dłużej to te z niższych segmentów rynku pracy, a więc jednocześnie te, które zarabiają najmniej.
czytaj także
Dodajmy do tego jeszcze jeden ciekawy fakt. Według raportu prof. Roberta Skidelsky’ego po ustawowym skróceniu czasu pracy we Francji pod koniec lat 90. nowe regulacje najbardziej uwierały osoby pracujące w niższych segmentach rynku pracy. Narzekały one na przytłoczenie zadaniami i zwiększone wymagania. Co innego klasa średnia – ta odetchnęła z ulgą. Dlaczego? Ponieważ realnie klasa średnia i tak nie pracuje w biurach tyle, ile w nich siedzi. Praca biurowa jest w znacznie mniejszym stopniu nadzorowana. Przez co osoby tam pracujące znajdują czas na przeglądanie Facebooka czy pogaduchy ze znajomymi z drugiego biurka. Oczywiście nie wszyscy, ale dzieje się to częściej niż w przypadku niższych segmentów rynku pracy.
„Dobrobyt kraju buduje się pracą, a nie wsparciem socjalnym” – to myśl niezbyt wyrafinowana, głupia po prostu, z przestarzałego podręcznika neoliberałów.
Taka sytuacja nie dziwi w kontekście kolejnych eksperymentów ze skróceniem czasu pracy w „średnioklasowych” zawodach. Tam po obcięciu kilku godzin tygodniowo (i przy zachowaniu wcześniejszej pensji) ogólne zyski firm i oddziałów pozostają na niezmienionym poziomie, a czasem wręcz rosną. Tak było choćby w przypadku niedawnego głośnego eksperymentu przeprowadzonego przez japoński oddział Microsoftu. Co te dwie ostatnie informacje nam mówią? To, że klasa średnia w pracy wysiaduje dupogodziny, a pracownicy mniej zarabiający po prostu pracują.
Gdzie więc jest to ich bogactwo, które – zgodnie z poglądem Grodzkiego – powinno na nich spłynąć? Złośliwi powiedzą – w kieszeniach klasy średniej i średniej wyższej. I choć częściowo będą mieli rację. Ale przecież nie ciężką, tylko mądrą pracą ludzie się bogacą – powiedzą niektórzy, chcąc bronić swoich neoliberalnych poglądów. A czy mądrą pracą jest praca blogerki modowej? A influencera? A przecież przynajmniej jakaś część z nich zarabia fortuny. W zasadzie nie do końca wiadomo, dlaczego. W ten sposób zarabiania na życie wpisana jest losowość i zbiegi okoliczności. Na przykład wbicie się w odpowiedni trend, szczęśliwe polecenie przez medium, które ma ogromne zasięgi. Podsumowując: taka praca nie jest ani szczególnie mądra, ani szczególnie ciężka. Z drugiej strony niezwykle mądrą pracą jest praca nauczyciela akademickiego. Trudno jest sobie wyobrazić wiele zawodów, które wymagają większych kompetencji intelektualnych. Tymczasem doskonale wiemy, że nie jest to zawód, który jest w stanie zapewnić Ferrari i wakacje w Dubaju do drugi miesiąc.
czytaj także
Pieniądze nie biorą się z pracy, ani ciężkiej, ani mądrej. A przynajmniej nie tylko z niej. Można pracować najciężej i najmądrzej, jak to możliwe, ale w gospodarce, która ma peryferyjne znaczenie, przyniesie to skromne owoce. Pozostaniemy biedni lub umiarkowanie biedni, ponieważ gospodarka nie wyceni naszych starań tak, jak stałoby się to w gospodarkach Zachodu. A w jaki sposób takie gospodarki budować? Ważne są instytucje, motory rozwojowe, latami dotowane i hołubione przez państwo (przykład Korei) branże, innowacje klastrujące biznes, równość i… wsparcie socjalne. Dokładnie to wsparcie socjalne, którego nie lubi senator Grodzki.
Można pracować najciężej i najmądrzej, ale w peryferyjnej gospodarce i tak owoce będą skromne.
Szerzej, mit brzmi mniej-więcej tak: jesteśmy na dorobku, nie stać nas na socjal, musimy jeszcze – jako społeczeństwo – zarobić, żeby zacząć rozdawać. Tylko że to znowu nieprawda. Z kilku powodów.
Po pierwsze, kraje europejskie prowadziły znacznie bardziej egalitarną politykę społeczną i redystrybucyjną – czyli „uprawiały rozdawnictwo” – w latach 50., 60. i 70., kiedy część z nich była znacznie biedniejsza od dzisiejszej Polski. Po drugie, kiedy wreszcie Polska położyła silny nacisk na socjalne wsparcie w postaci 500+, wbrew kasandrycznym wizjom wyczekiwana katastrofa nie nadeszła. Wyraźnie spadło za to skrajne ubóstwo wśród rodzin z dziećmi. Wiemy, że jest to zasługa programu, ponieważ takiego zjawiska nie zaobserwowano w porównywalnych rodzinach, nieuprawnionych do wprowadzonego przez PiS świadczenia. Stała się w zasadzie rzecz odwrotna: dzięki pobudzeniu wewnętrznego popytu gospodarka ustabilizowała wysoki wzrost.
czytaj także
Nic dziwnego, program 500+ wpuścił na rynek dziesiątki miliardów złotych. Za te pieniądze ludzie kupowali usługi, dobra, jeździli na wakacje. Te pieniądze trafiły do firm, a te, widząc rosnący popyt na ich towary i usługi, zatrudniali więcej pracowników. Ci z kolei pieniądze wydawali na jeszcze więcej dóbr i usług.
Kojarzycie może to hasło o przedsiębiorczej energii Polaków, która miała być uwolniona dzięki zmniejszeniu biurokracji i polityce deregulacji? No, to okazało się, że przedsiębiorczą energię uwolniło zwiększenie rozdawnictwa.