Gospodarka

Juan nie będzie rywalem dolara w walce o hegemonię. Na razie

Wojna w Ukrainie stworzyła Chinom doskonałą okazję do przetestowania Zachodu. Z Rosją handlują na dużo korzystniejszych dla siebie warunkach, no i bez dolarów – ale to wszystko nie spowoduje, że juan stanie się walutą światową. Rozmowa z Piotrem Kuczyńskim.

Michał Sutowski: Dolar amerykański to dziś najważniejsza waluta świata – mniej więcej od czasów II wojny światowej. Wielu przywódców państw – od prezydenta Brazylii Luli przez Emmanuela Macrona po Władimira Putina – werbalnie i nie tylko kontestuje ten stan rzeczy. Po sieci krążą teorie, nieraz mocno spiskowe, o tym, że koniec dolara jest bliski; jednocześnie jego udział pośród walut rezerwowych wynosi około 60 proc. – mniej niż w latach 70., gdy było to ponad 80 proc., ale i więcej niż np. w latach 1980–1992, gdy było to nawet mniej niż połowa. A może te długie trendy są bez znaczenia, bo waluta może, niczym w opowiadaniu Hemingwaya, tracić na znaczeniu dwojako: najpierw bardzo stopniowo, ale potem bardzo gwałtownie?

Piotr Kuczyński: Przy tak potężnym wehikule finansowym jak dolar amerykański gwałtowna zmiana możliwa jest tylko w wypadku zdarzeń nadzwyczajnych. W praktyce – w razie wojny, i to nie jakiejś lokalnej, jak w Ukrainie czy ewentualnie na Tajwanie, tylko wielkiego konfliktu, który spowodowałby utratę przez Stany Zjednoczone roli hegemona. Tylko wtedy może się to wydarzyć szybko – dziś to niewyobrażalne, ale oczywiście możliwe.

Sachs: Schyłek dominacji dolara?

W okresie międzywojennym kwestia hegemonii walutowej wydawała się nierozstrzygnięta – od czasów belle époque dominował funt szterling, sporo zanim były frank francuski i marka niemiecka, na chwilę holenderski gulden zaczął odgrywać pewną rolę, ale od początku lat 20. na pierwsze miejsce wysunął się dolar i tak się ścigają z funtem aż do lat 50., gdy sprawa się rozstrzyga.

I to wszystko dzieje się równolegle do zmierzchu imperium brytyjskiego, który nie nastąpił przecież w ciągu roku czy dwóch, tylko kilku dekad. W tym samym czasie USA potężnie korzystały i na I, i na II wojnie światowej, teatr wojenny był poza ich terytorium, bo przecież atak na Pearl Harbor nie był istotnym wydarzeniem gospodarczym. Wreszcie kredytowanie sojuszników, a potem plan Marshalla sprawiały, że rola dolara w światowej gospodarce rosła. Zarazem konkurenci byli osłabieni – Niemcy obydwie wojny przegrali, Wielka Brytania była zadłużona, Japonia była pod amerykańską okupacją, a Chiny były bardzo słabe.

Rola dolara rosła – a czym to się objawiało?

Wówczas przede wszystkim tym, że coraz więcej państw przyjmowało dolara w swych rozliczeniach finansowych i handlowych. To o tyle naturalne, że USA właśnie w dolarze zawierało swoje umowy bilateralne.

Czyli siła waluty jest pochodną udziału w światowym handlu?

W całej gospodarce globalnej, w tym w handlu, jako strony silniejszej, narzucającej warunki. A USA były bez dwóch zdań gospodarczo najsilniejsze od II wojny światowej. Z tego przede wszystkim wynika wiarygodność waluty – to po prostu wiara, że kraj nie zbankrutuje i że nie będzie niewypłacalny, a jego pieniądz nie stanie się śmieciem bez wartości, jak niemiecka reichsmarka w 1923 czy – wielokrotnie – peso argentyńskie. Swoją rolę grał też parytet złota – czyli zobowiązanie państwa do wymiany gotówki na kruszec. Cena była od 1934 roku stała, 35 dolarów za uncję, aż do 1971 roku, kiedy prezydent Nixon zdecydował o rezygnacji z kruszcowego charakteru waluty.

I to jemu, znaczy dolarowi, nie zaszkodziło? Wielu ekonomistów twierdzi, że to było wydarzenie przełomowe dla amerykańskiej i światowej gospodarki, początek ekspansji sektora finansowego…

Pewnie niejednemu bankierowi czy finansiście z dolarami w portfelu zadrżała powieka, ale raz, że wiele umów długoterminowych było już podpisanych w dolarze, w tym na handel surowcami, a dwa – że szybko doszli do wniosku, że za dolarem stoi cała potęga gospodarcza, wojskowa i polityczna Amerykanów, a to jeszcze lepsza gwarancja niż kruszec.

Dlaczego Amerykanie to zrobili?

Bo odtąd można było dewaluować dolara, wedle zasady beggar thy neighbor, czyli zagłodź sąsiada: w ten sposób można podbijać konkurencyjność własnych towarów – nadszarpniętą w latach 60. przez producentów z RFN i Japonii – i jednocześnie drukować pieniądz i generować deficyty. Wysokie, bo aż do 1,4 bln dolarów, czyli ponad 5 proc. PKB, oraz potężny dług – dziś o wartości 3,41 bln USD, a więc ponad 130 proc. PKB. Oczywiście pytanie brzmi, jak długo wiara w amerykańską walutę może się utrzymać, niemniej na razie uruchamianie – w sensie przenośnym – machin do drukowania pieniędzy nią nie zachwiało.

Dwa banki, dwie różne drogi i polski złoty

A kto jest tym „wierzącym”?

Przede wszystkim banki centralne, które swoje rezerwy dewizowe trzymają głównie w papierach dłużnych poszczególnych państw, w tym wypadku najczęściej w obligacjach rządu USA. Sami Chińczycy mają ich na kwotę 3,1 biliona, czym oczywiście umacniają wiarę w dolara, bo jak świat widzi, że taka potęga kupuje amerykański dług, to znaczy, że oni są wypłacalni. W dolarze trzymanych jest blisko 60 proc. wszystkich rezerw, daleko za nim jest euro – około jednej piątej, i potem funt, jen i dopiero wtedy chiński juan. Drugi element układanki to waluta rozliczeniowa umów handlowych spisywanych na całym świecie – niekoniecznie z udziałem Amerykanów. Także i tutaj dolar trzyma się bardzo mocno.

I w dolarach zaciąga się też kredyty?

Tak, choć tutaj już sprawy się komplikują, bo kiedy np. Chiny kredytują infrastrukturę w państwach afrykańskich, to mogą to robić w swojej walucie – wykonawcą zazwyczaj są przecież ich własne firmy.

A co status głównej waluty rezerwowej daje Stanom Zjednoczonym?

Kiedy uwolnili dolara od parytetu złota, mogli zacząć na potęgę drukować pieniądze. A globalny popyt na dolara, czyli zapotrzebowanie banków centralnych, banków komercyjnych, inwestorów itp. – jest prawie nieograniczony, więc Amerykanie emitują swój dług w zasadzie bez konsekwencji, czyli bez groźby inflacji. To raz. Dwa, że mają potężny instrument nacisku na państwa im nieprzyjazne, mogą im po prostu odciąć dopływ do waluty, a w ten sposób zadusić lub przynajmniej stłamsić ich gospodarkę, co zrobiono już w przypadku sankcji na Rosję.

Nie da się dolarów na handel czy spłatę kredytu zdobyć bez zgody władz USA?

Dolary zdobywa się na kilka sposobów. Jedna droga to oczywiście eksport towarów – do USA lub do kogoś, kto nam zapłaci w dolarach.

Pod warunkiem że Amerykanie nie zabraniają skutecznie z nami handlować.

Zgadza się. Drugi sposób to instrumenty finansowe, czyli umowy z bankami, które mogą wymieniać jedne waluty na drugie. To taki kantor wymiany, tylko większy – i tam kupi pan dolary zawsze…

Chyba że Amerykanie zabronią nam je sprzedawać.

I wtedy żaden bank, który się boi USA, tego nie zrobi – np. w obawie przed utratą amerykańskiego rynku.

A tzw. swapy walutowe amerykańskiej Rezerwy Federalnej? One też zapewniają – lub nie – dostęp do dolarów?

To są umowy między bankami, w tym centralnymi, polegające na tym, że my dziś dajemy wam tyle i tyle dolarów za waszą walutę, a po określonym czasie zamieniamy się po ustalonym kursie. Przy czym to jest mechanizm płynnościowy, który znaczenia nabiera na wypadek kryzysu – wtedy rzeczywiście odcięcie od niego mogłoby być instrumentem nacisku.

Polityczność waluty

czytaj także

Konserwatywny historyk Niall Ferguson w tekście na łamach Bloomberga przypomina, że dyskusja o zmierzchu dolara rozbudza się co kilka lat – on sam wieszczył jego zmierzch na rzecz euro w 2004 roku, oczywiście błędnie. Dlaczego to nie nastąpiło? Przecież nominalnie gospodarka strefy euro jest podobnych rozmiarów co amerykańska.

Faktycznie, dzisiaj kurs euro wynosi mniej więcej tyle ile przy jego powstaniu w 2001 – około 1,1 dolara, choć wiosną i latem 2008 roku to było nawet 1,6 dolara za euro. Ale ważniejsze jest co innego, otóż Europa zwyczajnie nie ma ambicji bycia hegemonem, nie próbuje wypchnąć dolara z rynku rozliczeń np. za ropę naftową – chce po prostu dobrze zarabiać na handlu. Co innego Chiny – razem z Brazylią, Rosją czy Arabią Saudyjską starają się handlować, operując własnymi walutami. I oczywiście Chiny wiedzą, o co grają, bo rozumieją, że posiadanie największej waluty rezerwowej na świecie umacnia rolę hegemona.

Skoro Chiny mają takie ambicje i mają potężną gospodarkę, to czemu, jeśli nie cały, to chociaż pół świata nie handluje jeszcze w juanie?

Bo to jest proces długotrwały, obliczony na dziesiątki lat. Działają na rzecz hegemonii juana na kilka sposobów. Przede wszystkim, uzależniają od siebie cały pas środkowoafrykański i kraje Ameryki Łacińskiej, udzielając w swej walucie kredytu, za który ich firmy realizują kontrakty, do tego na niemały procent. Po drugie, starają się od paru lat zawierać umowy handlowe, w których wymianę prowadzi się przy pomocy juana w zamian np. za reale brazylijskie, rupie indyjskie czy ruble. I jest jeszcze trzeci ruch, choć mniej widoczny: skupują złoto, ale nie pokazując ile.

Po co?

Bo jeśli mają za 3 bln dolarów obligacji amerykańskich, to gdyby kiedyś szlag trafił dolara, ich rezerwy też pójdą w piach. A jeśli mają złoto – wiemy, że więcej, niż deklarują, bo kupują przez pośredników – to w wypadku krachu amerykańskiej waluty jego wartość poszybuje pod niebo, będzie 20 zamiast 2 tysiące dolarów za uncję. Krótko mówiąc, prowadzą hedging, czyli się zabezpieczają.

Na wypadek tego krachu?

Jest jeszcze jeden wątek. Autor książki Wojny walutowe, dość kontrowersyjnej w wielu miejscach, stawia tezę, że w pewnym momencie to Chiny oprą juana o złoto.

Ale wtedy nie będą mogły sztucznie zaniżać wartości swojego pieniądza i podbijać konkurencyjności eksportu.

Zgoda, ale za to juan wystrzeliłby w górę, a ich waluta miałaby łatwiejszą drogę do hegemonii. Mogliby to faktycznie zrobić, gdyby wartość realizowanych w juanie umów kredytowo-inwestycyjnych oraz handlowych byłaby wystarczająco duża. I to nie musi być krok „na zawsze”, ale np. na 5–10 lat – potem znów można z parytetem zerwać, kiedy już juan będzie głównym wehikułem międzynarodowych finansów i nie będzie takiej potrzeby. Co prawda inni eksperci negują tę tezę, wskazując, że juan jako waluta rezerwowa oparta na złocie sprowadziłaby stagnację na cały świat, ale w przypadku dolara amerykańskiego tak przecież nie było.

A słabi muszą ulegać?

Waluta oparta na złocie nie ma charakteru deflacyjnego? Polski złoty w II Rzeczpospolitej wywołał taki efekt – ceny były stabilne lub spadały, ale kosztem zastoju gospodarczego. A utrzymanie bilansu płatniczego było dla gospodarki bardzo kosztowne…

To prawda, ale to zjawisko nie występuje, dopóki dany kraj ma dodatni bilans handlowy, a to w przypadku Chin nie powinno stanowić problemu.

Impulsem do dyskusji o odchodzeniu od dolara w handlu i finansach międzynarodowych były amerykańskie sankcje nakładane na różne państwa w związku z wojną lub jakimiś sporami z USA – od Iranu po Rosję. Na ten moment coraz więcej krajów ma dobre powody, by nie handlować w dolarach, a są wśród nich eksporterzy surowców i ich partnerzy z krajów Południa. Czy ten mechanizm może pozycji dolara zagrozić?

Nie sądzę, ponieważ to są wciąż marginalne sumy na tle ogólnej wartości światowego handlu, a nawet samego handlu surowcami. Gdyby wskaźniki zaczęły zbliżać się do, powiedzmy, 50 proc. udziału handlu we własnych walutach zamiast w dolarze, to USA musiałyby coś wymyślić – np. rozpętać jakąś wojnę – bo upadek hegemonii dolara prowadziłby do katastrofy ich polityki wewnętrznej.

Dlaczego?

Po pierwsze, bo nie mogliby już drukować pieniądza i praktycznie bezkarnie podwyższać limitu zadłużenia, a po drugie – gdyby utracono globalnie wiarę w amerykańską wypłacalność, to masowe rzucenie na rynek ich obligacji doprowadziłoby do katastrofy. Po prostu te ich 130 proc. długu publicznego do PKB nabrałoby zupełnie innego znaczenia.

A jednak, jak rozumiem, wciąż daleko do tego scenariusza, tzn. wyparcia dolara z handlu? Czytałem, że Rosja sprzedaje ropę Indiom za rupie, ale trochę nie ma co z nimi zrobić. Właściwie dlaczego?

To proste, bo musiałaby chcieć i móc kupić coś od samych Indii lub kogoś, kto przyjmie te rupie, i to jeszcze po odpowiednim kursie. Dlatego właśnie ten dolar, który jest wszędzie akceptowany, jest też wygodny i ostatecznie niezbędny. Na pewno łatwiej to przeprowadzić z juanem, bo w Chinach można kupić i sprzedać bardzo dużo różnych rzeczy, no i też Chiny mają wielu zróżnicowanych partnerów handlowych, którym juany mogłyby być potrzebne.

Kuczyński: Skąd Morawiecki wyciągnie pieniądze [rozmowa]

A czy w układzie kilku państw może powstać jakaś waluta rozliczeniowa, taki… rubel transferowy?

Mówiło się dużo o walucie sur, dla krajów Ameryki Łacińskiej, ale jak na razie nic z tego nie wynika.

Bo ich gospodarki są zbyt różne? Ale przecież kraje strefy euro też nie są zbyt kompatybilne…

Niemcy z południem Włoch – jasne, to połączenie dość karkołomne. Ale za euro stała polityczna idea – scalenie całego kontynentu – do tego mamy różne mechanizmy redystrybucji, a i tak ledwo się to trzyma. Potrzebny jest też hegemon, jakiś silny regulator. No bo w jaki sposób inaczej miałoby się dogadać kilka państw, żeby wyemitować wspólną walutę ze stałymi przelicznikami na ich waluty krajowe? A potem gdzieś wybuchła inflacja i cały przelicznik szlag trafia? Do tego potrzebny jest organizm polityczny.

O dolarze mówi się, że ma najlepszą kombinację dwóch cech dobrej waluty – przewidywalność i dostępność. Czego brakuje juanowi? Czy chodzi o to, że jak bank Chin steruje kursem, to nie wiadomo, w którą stronę?

Bynajmniej, waluta oparta na decyzjach rynku na pewno nie będzie bardziej przewidywalna. Problemem jest jego dostępność, względnie niska płynność, tzn. nie można go nabyć w nieograniczonych ilościach bez wzrostu ceny. Ale rzeczywiście, duży udział Ludowego Banku Chin rodzi podejrzenia, że kurs będzie się zmieniał zgodnie z wolą rządzących. Dlatego też w końcu Chiny będą musiały juana uwolnić.

A dlaczego walutą rezerwową nie jest frank szwajcarski? Ma świetną markę.

Stoi za nim za mała gospodarka i jednak niewielka podaż waluty. Rzeczywiście, ma opinię bezpiecznej przystani, której ucieka się w razie różnych katastrof, ale wtedy też jego kurs wystrzeliwuje pod niebiosa.

Czy wojna w Ukrainie – poza głośnymi deklaracjami wielu polityków w tej sprawie – zagraża hegemonii dolara w świecie?

Ta wojna stworzyła Chinom doskonałą okazję do przetestowania Zachodu na wypadek swojej agresji na Tajwan – pilnie obserwują naszą reakcję, dostępne instrumenty sankcji i ich skuteczność, zakres środków finansowych, jakie potrafimy komuś odebrać czy zamrozić. Z Rosją handlują na dużo korzystniejszych dla siebie warunkach, no i bez dolarów – ale to wszystko nie spowoduje przecież, że juan stanie się walutą światową.

Opinie zagraniczne nie są bez znaczenia

Były sekretarz skarbu USA Larry Summers powiedział kiedyś o dolarze, że „nie można zastąpić czegoś niczym: Europa to muzeum, Japonia to dom opieki, Chiny to więzienie, a bitcoin to eksperyment”. Czyli że ani euro, ani juan, ani jen, ani kryptowaluty go nie zastąpią. Pan podziela tę opinię?

O Europie już mówiliśmy – nie ma hegemonicznych aspiracji. Co do Japonii – tamtejszy bank centralny skupuje już nie tylko obligacje rządowe na potęgę, ale też instrumenty oparte na indeksach giełdowych, czyli de facto akcje japońskich spółek. To państwo to tak naprawdę jedno wielkie Japan Inc., niemniej traktowane przez inwestorów poważnie. Tyle że znów – choć polityka Banku Japonii zapewnia jenowi stabilność, z płynnością jest dużo gorzej.

A Chiny – więzienie? Nie tylko dla dysydentów, można też stracić posiadane pieniądze…

Mam wrażenie, że z punktu widzenia inwestorów chińskich i nie tylko chińskich, autorytaryzm nie jest czymś dyskwalifikującym Chiny jako kraj, w którym się inwestuje. Tamtejsi biznesmeni obracają pieniędzmi i jeżdżą po całym świecie. A w samych Chinach mogą mnóstwo zyskać, bo to jest gigantyczny i bardzo chłonny rynek.

A co z tym „eksperymentem”?

Kryptowaluty? Ja tu będę boomerem – to jest instrument, na którym można oczywiście dużo zarobić i bardzo dużo stracić, pozwala też na prowadzenie różnych szemranych transakcji, trudnych do wykrycia, przez mroczne bardzo siły. Ale w kontekście pytania o walutę globalną to nieporozumienie. Bo co stoi za bitcoinem czy innym ethereum? Za dolarem, w przyszłości może za juanem, stoi potęga gospodarcza i siła polityczna – za „kryptowalutami” stoi tylko siła algorytmu i moc obliczeniowa komputerów.

**

Piotr Kuczyński – analityk rynku finansowego, główny analityk firmy Xelion. Współautor, razem z Adamem Cymerem, wydanej nakładem Krytyki Politycznej książki Dość gry pozorów. Młodzi, macie głos(y).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij