Jeśli stać cię na koszulkę za 1500 złotych, szpilki za 5 tysięcy albo audiofilskie kable za ćwierć miliona, to z pewnością stać cię również na płacenie wysokich podatków. Żeby innym też żyło się lepiej. Tekst Kamila Fejfera.
Za nami Black Friday i Cyber Monday. Gdzieniegdzie nadal trwa przedłużony Black Week, a przed nami święta Bożego Narodzenia, czyli dla sporej części z nas nieco dłuższy urlop połączony ze świąteczną nerwówką. To także czas oglądania po raz piętnasty To właśnie miłość oraz – a być może przede wszystkim – czas kupowania prezentów i bycia obdarowywanym.
Przy tej okazji warto porozmawiać o konsumpcji, kategorii z lewicowej perspektywy problematycznej. I to z co najmniej dwóch powodów.
Kupuję, bo moich starych mnie stać
Po pierwsze, konsumpcja służy czasem do wyznaczania społecznej dystynkcji, czyli odróżniania się od mniej uprzywilejowanych. Bo w jakim innym celu ktokolwiek miałby kupować t-shirty za 1500 złotych, szpilki za 5 tysięcy albo kabel do hi-endowego sprzętu audiofilskiego za – uwaga, uwaga – 250 tysięcy złotych?
Oczywiście ktoś, kto kupuje takie rzeczy, może twierdzić, że są one wykonane ze znakomitych materiałów, tworzone z pietyzmem i wyjątkową wprawą. Ale to tylko maskowanie prawdziwej funkcji takich zakupów, którą jest podbijanie własnego statusu.
Jeśli stworzymy odpowiedni kontekst społeczny, ludzie są w stanie kupować buty warte kilkadziesiąt dolarów za kilkaset dolarów. Tym kontekstem jest nimb luksusu. A co z kablami? Czy da się usłyszeć różnicę między tymi tanimi a tymi drogimi? Zapewne jest to możliwe, jeżeli porównujemy kable za 30 złotych z tymi za 300 złotych. Ale różnica między kablami za 500 złotych a kablami za 250 tysięcy jest już domeną wiary w zjawiska paranormalne.
W ekscesywnej konsumpcji nie chodzi więc o jakość produktu. Chodzi o zakomunikowanie światu, że „mnie stać”. Ewentualnie, że „stać moich starych”, jak w przypadku absurdalnego popisu próżności w postaci How much is your outfit, podczas którego dzieciaki z bogatych domów ubrane na cebulkę w najdroższe ciuchy z szafy prześcigały się w tym, kto jest większy kozak.
Tak, ekscesywna konsumpcja istnieje, nie ma co do tego wątpliwości. Jeszcze niedawno bym jej z miłą chęcią zakazał. Teraz myślę jednak, że jeżeli są ludzie, którzy z jakichś powodów, których publicznie nie będę oceniał, chcą kupować „chujowe rzeczy po kurewskich cenach”, to niech sobie kupują. Być może kiedyś, w przyszłości, sam wydałbym idiotycznie dużo (z punktu widzenia osoby postronnej) pieniędzy np. na jakąś pamiątkę z misji Apollo 11.
Drugim powodem problematyczności konsumpcji jest to, że niszczy ona planetę przez pochłanianie coraz większej ilości zasobów. Bo owszem, to prawda, że przemysł fast fashion dewastuje środowisko. To prawda, że istnieje problem szybko psujących się sprzętów AGD i RTV.
W kontekście tych dwóch problemów można postawić pytanie: czy naprawdę potrzebujemy trzeciego 85-calowego telewizora QLED oraz nowej lodówki ze sterowaniem głosowym?
Tyle że to pytanie wydaje się źle postawione, przynajmniej w Polsce. Ponieważ tak się składa, że ogromna większość Polaków nie ma kilku telewizorów, z których każdy wart jest 10 tysięcy złotych. Ta narracja jest adekwatna wobec kilku procent najzamożniejszych, a być może jeszcze węższego ich grona.
czytaj także
Polscy niedokonsumenci
W Polsce, według Głównego Urzędu Statystycznego, średni miesięczny tzw. dochód rozporządzalny (suma dochodów pomniejszona o podatki) wyniósł w 2019 roku na jedną osobę nieco ponad 1800 złotych. Z takich pieniędzy nie da się ekscesywnie konsumować.
Mało tego, według GUS dochód rozporządzalny dla 20 proc. najzamożniejszych Polaków (górny kwintyl) wyniósł w 2018 roku 4700 złotych miesięcznie. To nie są małe pieniądze, ale i one nie pozwalają na konsumpcyjne ekscesy. To środki pozwalające na w miarę wygodne życie w większym mieście. Ale 80 proc. Polaków i Polek ma niższy dochód! Naszym problemem nie jest więc nadmierna konsumpcja, ale „niedokonsumpcja”. Bo już najbiedniejsze 20 proc. Polaków dysponuje dochodem niewiele większym niż 1000 złotych miesięcznie.
Polacy się jednak bogacą, niemal wszyscy. A według danych Głównego Urzędu Statystycznego najszybciej bogaci się pierwszy kwintyl, czyli najbiedniejsze 20 proc. z nas (tak naprawdę GUS-owi umykają jednak superbogaci, ten osławiony 1 proc. W rzeczywistości to oni bogacą się najszybciej). Dochód pierwszego kwintyla od 2008 roku do 2018 roku wzrósł o ponad 80 proc. I nie, to nie jest tak, że ten wzrost zżarła w całości inflacja. Inflacja zjadła go częściowo (od grudnia 2008 do grudnia 2018 jej procent składany wyniósł 23 proc.), ale biedni i tak dużo zyskali.
I to oczywiście dobrze, ale wciąż niewystarczająco. Ba, wciąż za mało nas żyje na zwyczajnie godnym poziomie. A lewicy – choć nie tylko, sądzę, że ten postulat popiera znaczna większość rozsądnych i porządnych ludzi – powinno zależeć na tym, żeby jak najwięcej ludzi żyło na poziomie możliwie wysokim.
A ten wyższy poziom życia to nie tylko – jak często twierdzi lewica – wysokiej jakości usługi publiczne, ale również wyższy dochód. A ten wiąże się z konsumpcją. Według Eurostatu w 2005 roku przeciętny Polak na ubrania wydawał 190 euro, ale w roku 2019 to było już 420 euro, czyli ponad dwa razy więcej (i wciąż połowę tego co przeciętny Europejczyk). To dlatego, że się po prostu bogacimy. To trend, który jest niezaprzeczalny, i trend, który – dla osób o lewicowych poglądach – powinien być powodem do radości.
Z innego raportu GUS, Jakość życia i kapitał społeczny w Polsce. Wyniki badania spójności społecznej 2018, wynika, że największy subiektywny dobrobyt, poczucie zadowolenia z życia i poczucie sensu w życiu wykazują te osoby, których tak zwana trajektoria życiowa jest trajektorią społeczno-ekonomicznego awansu.
Walka lewicy o polepszenie się jakości życia ludzi to koniec końców również walka o ich zamożność. Umożliwienie masom awansu społecznego to również umożliwienie im zwiększenia konsumpcji i podłączenia jak największej liczby ludzi do tego kulturowego trendu, który obecnie jest udziałem klasy średniej. Na końcu walki o wyższe pensje oraz wyższy dochód jest zatem realizacja możliwości bardziej demokratycznej konsumpcji. I nie, to nie jest postulat po trzy Bugatti Beyron dla każdego. A przynajmniej jeszcze nie teraz. To jest postulat „mogę sobie kupić buty, bo taki mam kaprys”.
Kapitalizm robi nas w konia, bo może. Dlatego trzeba go uregulować
Ten tekst pierwotnie miał być o Black Friday. Chciałem, żeby był o tym, że to nic złego, gdy ludzie kupują taniej rzeczy, które uznają za potrzebne. Ale tu znowu pojawiają się problemy.
czytaj także
Po pierwsze, doskonale wiemy o tym, że nie ma żadnej wewnętrznej, obiektywnej ludzkiej potrzeby posiadania zmywarki czy zestawu audio. Że te potrzeby są wymyślane przez branżę marketingową. Ale – przyznajcie przed samymi sobą – życie ze zmywarką i z zestawem audio (o ile macie szczęście zaliczyć się do tego górnego kwintyla) jest po prostu wygodniejsze niż życie bez nich. Dopiero po wysyceniu naszych potrzeb na pewnym poziomie nasz ogólny dobrostan przestaje rosnąć.
Drugim problemem jest to, że… Black Friday to ściema. Deloitte przeanalizował, jak wygląda realna skala obniżek w tym okresie. Po przebadaniu ofert 800 sklepów internetowych okazuje się, że w zeszłym roku średnie obniżki cen od piątku 22 listopada do Black Friday, czyli do 29 listopada 2019 wyniosły… 4 proc. W roku poprzednim – 3,5. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę dłuższy horyzont czasowy, to okaże się, że podczas Black Friday ceny mogą nawet rosnąć. Tak wynika z analizy firmy ITmagination.
I tu dochodzimy do właściwej konkluzji, czyli do potrzeby regulacji gospodarki. Problemem ze ściemą Czarnego Piątku jest asymetria informacji. Firmy wykorzystują to, że większość z nas nie śledzi cen produktów. Wykorzystują nasze poznawcze niedoskonałości, żeby nas oszukać i na tym zarobić. Robią to, ponieważ mogą to robić.
Branża marketingowa trenuje nas w aspiracjach, które szkodzą planecie. Dlatego że może to robić. I dlatego powinna być uregulowana. Pralki psują się szybko, ponieważ obowiązkowe okresy gwarancyjne są za krótkie. Branża fast fashion odkryła żyłę złota w postaci naszego konformizmu i prób dostosowania się do norm obowiązujących w grupie. Dlatego trzeba ją regulować.
A co z ekscesywną konsumpcją? No cóż, jak stać cię na koszulkę za 1500 złotych, szpilki za 5 tysięcy albo audiofilskie kable, to z pewnością stać cię również na płacenie wysokich podatków. Nie chodzi więc o tworzenie czyśćca dla konsumpcyjnych umartwień. Chodzi o to, żeby stworzyć mechanizmy bardziej równego podziału tego, co wspólnie wypracowujemy. Chodzi również o to, żeby dać jak najwygodniejsze życie tym, którzy z jakichś powodów zbyt wiele wypracować nie mogą.