Ekonomia limonek, polityka czekolady i sztuczna inteligencja w służbie zbioru truskawek

Rozmowa z Ha-Joon Changiem, autorem książki „Ekonomia na talerzu”.
Ha-Joon Chang. Fot. Discott/Wikimedia Commons, ed. KP

Aż do XVIII wieku przedsiębiorstwa oceaniczne szacowały, że w czasie długich podróży umrze nawet połowa załogi. Choćby na szkorbut. Z czasem odkryto, że chronią przed nim limonki. Kwaśny sok mieszano z rumem rozdawanym żeglarzom w postaci grogu. I tak do historycznego sukcesu brytyjskiego imperium przyczyniła się limonka. Rozmowa z Ha-Joon Changiem, autorem książki „Ekonomia na talerzu”.

Michał Sutowski: Dlaczego dla historycznego sukcesu brytyjskiego imperium tak ważna okazała się limonka?

Ha-Joon Chang: Bo ludzie to jedne z nielicznych zwierząt, obok nietoperzy i świnek morskich, których organizmy nie potrafią syntetyzować witaminy C, a zatem muszą ją spożywać. Co prawda, potrafimy magazynować ją w ciele około miesiąca, a w skrajnych przypadkach nawet do trzech miesięcy – ale to wszystko. I teraz, dopóki nie zaczęła się epoka rejsów dalekomorskich, kluczowych dla rozwoju nowożytnych imperiów, to nie był wielki problem, ale wraz z wydłużeniem szlaków marynarze zaczynali chorować na szkorbut.

Czyli trudniej było podbijać obce ludy i ich zasoby na innych kontynentach bez zapasów witaminy C?

Aż do XVIII wieku przedsiębiorstwa oceaniczne szacowały z góry, że w czasie długich podróży umrze nawet połowa załogi – od czasów Kolumba do połowy XIX wieku szkorbut zabił nawet dwa miliony (!) żeglarzy.

A marynarze o tym wiedzieli przed rejsem?

Oczywiście, wiedza o chorobie, od której ludziom krwawią dziąsła i wypadają zęby, a część z nich po prostu umiera, rozchodziła się po świecie, choćby dzięki temu, że w portach były hostele, w których chorzy marynarze próbowali wydobrzeć. Ale na morze najczęściej pchała ich bieda, więc podejmowali ryzyko, żeby móc porządnie zarobić.

Makłowicz: Polacy jedzą tak dużo mięsa, bo pragną zaspokoić tęsknoty swoich chłopskich przodków

Aż zorientowano się, że kwaśne potrawy zapobiegają najgorszym objawom?

Z czasem, metodą prób i błędów stwierdzono, że przed szkorbutem faktycznie chronią kwaśne potrawy, zwłaszcza cytrusy – np. cytryny i limonki. Nie rozumiano dlaczego, bo istnienie witaminy C odkryto dopiero na początku XX wieku, ale wiedziano, że to działa. Na marginesie, naukowa nazwa witaminy C, czyli kwas askorbinowy, po łacinie znaczy „przeciw szkorbutowi”.

Ale skoro wszyscy się dowiedzieli, to czemu tylko Brytyjczycy tę wiedzę wykorzystali?

Nie tylko, ale to brytyjska admiralicja wpisała w 1795 roku sok z cytryn do obowiązkowej racji żywnościowej marynarzy – chociaż wiedza o ich zbawiennym działaniu stała się w pewnym momencie powszechna. We flotach innych krajów przyjęto podejście leseferystyczne – co najwyżej informowano, że na długą podróż warto zabrać cytryny itp. Tymczasem na statkach angielskich wprowadzono regulację, że wszyscy muszą spożywać sok z cytrusów.

Z czasem przestawiono się na limonkę, choć dziś wiemy, że cytryna ma więcej witaminy C. To limonki były jednak kwaśniejsze, no i przy okazji łatwiej dostępne dzięki brytyjskim plantacjom na Karaibach. A żeby zwiększyć częstość spożycia, kwaśny sok mieszano z rumem rozdawanym żeglarzom w postaci grogu. I to właśnie wśród Brytyjczyków najszybciej spadła liczba zachorowań na tę koszmarną chorobę.

To jest, jak rozumiem, opowieść o zbawiennej sile regulacji – ale też „bodźcowania” ludzi do właściwych zachowań, wedle najlepszych recept ekonomii behawioralnej.

Oczywiście, to dobry przykład, że sama informacja o dobrych praktykach nie wystarczy, czy chodzi o cytrusy w kontekście szkorbutu, czy dzisiaj oszczędzanie energii w kontekście kryzysu klimatycznego. Możemy mieć dobre obserwacje empiryczne lub nawet potwierdzone fakty naukowe, ale jak pisał jeden z ojców ekonomii behawioralnej, dziś to nie brak informacji jest najpoważniejszym problemem, lecz nasza zdolność do ich przetwarzania i podejmowania w oparciu o nie decyzji.

Bo dziś trudno zaufać niegdyś pewnym źródłom?

Epidemia fake newsów, teorie spiskowe i brak zaufania do różnych instytucji eksperckich to jest oczywiście problem, ale nawet zakładając, że ludzie otrzymują jakąś informację i są gotowi jej zaufać, to nie mogą ciągle dokonywać wyborów na podstawie wszystkich dostępnych informacji. Nasza uwaga ma ograniczoną pojemność, nie mamy też czasu porównywać np. wszystkich składników na opakowaniu produktu i analizować, czy aby nie są szkodliwe.

Ale poinformowanie konsumenta to jeden z głównych postulatów np. ruchów na rzecz zdrowszej żywności czy bardziej etycznego i przyjaznego klimatowi rolnictwa.

Zgoda, ale to nie może być jedyny instrument zmiany zachowań. Wybór konsumencki, gdyby miał być faktycznie wolny i racjonalny, wymagałby nie tylko wiedzy, ale też mnóstwa czasu i determinacji. Dlatego czasem jest tak, że musimy np. opodatkować produkcję towarów z dużą zawartością cukru, wysoko przetworzonych czy generujących wielki ślad ekologiczny – i wysłać konsumentowi czytelny sygnał.

Cukier w cukrze i trochę barwnika. „Doskonałe śniadanie dla dzieci na początek dnia”

Nieraz po prostu należy zakazać ich produkcji albo nakazać korzystanie z danego rozwiązania. Bo czy ja mam samodzielnie oszacować, czy dla klimatu lepsze są papierowe ręczniki w toalecie, czy może suszarka do rąk? A jak już to obliczę, to co – mam szukać restauracji, gdzie w toalecie dostępna jest właściwa opcja?

Nie wystarczy konsumenta poinformować – słuchaj, ten produkt dobija naszą planetę? Albo go „szturchnąć” przy pomocy bodźca cenowego lub kreowania mody na to, co zielone?

Często jest tak, że nie widzimy lub nie chcemy widzieć związku między naszym zachowaniem a jego skutkami. Albo jeszcze inaczej – one po prostu nie dotykają nas bezpośrednio, jak wyrzucanie ścieków do rzeki nie szkodzi wprost firmie, która je wytwarza. Przecież tu nie chodzi tylko o konsumentów, ale o producentów również – a może nawet bardziej. Wówczas potrzebny jest po prostu zakaz czy nakaz określonego zachowania, egzekwowany prawnie.

OK, można zakazać ludziom jeździć samochodem ze starym silnikiem, a nawet produkować i sprzedawać takich pojazdów. Ale czasem oni nie mają innego wyboru, bo bez tego pojazdu nie dojadą do pracy, a na inny ich nie stać. Nie mówiąc o tym, że autobus do ich miejscowości nie dojeżdża.

Jasne, łatwo jest mówić: przesiądźmy się na rowery, jak się mieszka w średnim mieście w Niemczech, gdzie nawet z przedmieść można dojechać do pracy wygodną ścieżką rowerową. Ale jak zrezygnować z samochodu na prowincji USA, gdzie z domu do pracy jest np. 150 kilometrów? Czy ktoś ma spędzać w pracy lub w drodze do niej większość doby? W takich warunkach interwencja musi być bardziej złożona, bo wolny wybór konsumencki to czysta fikcja.

No i ten wybór może być po prostu… niewłaściwy. Ktoś nie może dojechać inaczej niż samochodem do pracy, ale ktoś inny po prostu ma gdzieś ten cały klimat…

Przede wszystkim przy sprawach tak wielowymiarowych jak kryzys klimatyczny, który dotyka kwestii nie tylko produkcji i zużycia energii, ale też wzorów żywienia, planowania miejskiego, transportu, budownictwa itd. – potrzebna jest scentralizowana koordynacja, a zatem i aktor państwowy, który wprowadza regulacje, rozdziela subsydia, buduje infrastrukturę, ale też nakłada grzywny na producentów szkodliwych towarów.

A co pan sądzi o mechanizmach łączących decyzje rynkowe z regulacjami, które mają odwodzić od pewnych zachowań i zachęcać do innych – jak np. handel pozwoleniami na emisje w Unii Europejskiej? Bo tam chodzi o to, żeby bodźce cenowe, wyznaczane przez ciało polityczne, skłaniały producentów do zmiany wzorców produkcji na rzecz bardziej ekologicznych.

W teorii takie kształtowanie rynku w celu stymulowania zmiany mogłoby zadziałać, ale w przypadku kryzysu klimatycznego to zdecydowanie za mało. Przede wszystkim wyczerpywanie się tzw. budżetu węglowego jest nieodwracalne, a to znaczy tyle, że musimy być bardzo konserwatywni i ostrożni. Rząd czy Komisja Europejska, owszem, mogą tak skalibrować ceny emisji, by nieekologiczna produkcja była mniej opłacalna, ale co, jeśli ustawi progi zbyt nisko?

Jakaś firma może uznać, że zapłaci, tzn. że z jakichś powodów to „coś za coś” nie wystarczy, by inwestycja np. w niskoemisyjne instalacje do produkcji się opłacała. Ale też znów – bezemisyjna energia może być w danym kraju zwyczajnie niedostępna w odpowiedniej ilości.

Musimy oddziaływać instrumentami silniejszymi, dającymi większe przełożenie na rzeczywistość – bo stawka jest za wysoka. Nie możemy liczyć, że ktoś w końcu wymyśli doskonałą technologię produkcji czystej energii, powiedzmy, z fuzji termojądrowej, a my jakoś dotrwamy, robiąc dalej interesy jak dotąd, a nadmiar gazów cieplarnianych z atmosfery się jakoś odzyska. Bo nie wiemy, czy taka energia będzie dostępna za 15, czy raczej za 200 lat. I dlatego właśnie handel emisjami może być częścią pakietu walki z ociepleniem klimaty, ale dużo ważniejsze są inne środki.

Regulacje? Zakazy?

Od zakazu pewnych typów produkcji, po bezpośrednie inwestycje w technologie, które pozwalają nam oszczędzać energię czy materiały – przecież mnóstwo emisji wiąże się np. z wytwarzaniem cementu czy tworzyw sztucznych, a nie tylko produkcją prądu czy spalaniem paliwa; do tego dochodzi kwestia nawozów dla rolnictwa. Systemy w rodzaju handlu ETS to tylko jeden z wielu mechanizmów, jakich potrzebujemy.

W jednym z ostatnich rozdziałów swej książki Ekonomia na talerzu pisze pan o micie społeczeństwa postprzemysłowego. Punktem wyjścia do opowieści jest czekolada – produkt znany między innymi ze Szwajcarii, która w potocznym odbiorze jest krajem postindustrialnym, żyjącym jakoby z usług bankowych, turystyki dla bogatych, ewentualnie wyrobu luksusowych zegarków.

Czarny rynek m&m’sów, czyli czekoladowa lekcja gospodarki według Ha-Joon Changa

Tymczasem według pana, także Szwajcaria, podobnie jak inne kraje zamożne, zazwyczaj przemysłem stoją, także dziś. Ale może w narracji o zmierzchu przemysłu jednak jest jakieś ziarno prawdy?

Cóż, w krajach wysoko rozwiniętych udział zatrudnienia w przemyśle, a także udział produkcji przemysłowej w PKB mierzonym w cenach bieżących spadł, to są obiektywne fakty. Zwłaszcza spadek liczby robotników przemysłowych zmienia sposób, w jaki pracujemy, jak żyjemy, kim jesteśmy. Społeczeństwo, w którym 40 proc. mężczyzn pracuje w fabryce – jak to było w Wielkiej Brytanii czy Belgii w epoce szczytowej industrializacji – jest zupełnie inne od tego, w którym w sektorze wytwórczym pracuje ich np. 10 proc.

Czyli przemysł jest dziś cieniem dawnego siebie?

No właśnie nie, bo musimy zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób ta zmiana się dokonała i co te wskaźniki znaczą. Jeśli spojrzymy na świat jako całość, to udział pracowników przemysłu w całej sile roboczej pozostaje mniej więcej stabilny, na poziomie około 20 proc., tyle że przez ostatnie ponad pół wieku najbardziej pracochłonne branże przenosiły się na inne kontynenty, najpierw do Japonii, potem do Korei Południowej i Tajwanu, dalej do Chin, a dziś np. do Wietnamu. Mamy zatem do czynienia z relokalizacją siły roboczej, a nie jej zanikiem.

Co nie zmienia faktu, że „robotniczych” miejsc pracy jest mniej w krajach Zachodu – właśnie dlatego, że je przeniesiono. To może nie warto było ich przenosić?

Ale to nie był jedyny powód. Na poziomie krajowym istotnym czynnikiem spadku udziału zatrudnionych w przemyśle jest też różnica tempa wzrostu produktywności między produkcją a usługami. Fabrykę można zmechanizować czy zrobotyzować, można zastosować wydajniejsze procesy chemiczne, lepsze maszyny itp. Dużo mniej robotników wyprodukuje dużo więcej towarów niż kiedyś. W przypadku usług to bardzo często bardzo trudne lub niewykonalne, a wręcz prowadzące do destrukcji dzieła.

To znaczy?

Mój ulubiony przykład to kwartet smyczkowy. Jak zwiększyć trzykrotnie produktywność jego muzyków? Każemy im grać trzy razy szybciej? Albo czy pielęgniarka powinna w tym samym czasie opiekować się trzema pacjentami naraz?

Ale na pewno możemy zwiększyć wartość rynkową tych usług – że będą wycenione trzy razy wyżej.

Owszem, tylko że relatywny wzrost wartości rynkowej np. wykonania utworu muzycznego w postaci ceny biletu na koncert daje się – nie w pełni, ale w dużej mierze – wyjaśnić poprzez potanienie takich przedmiotów jak np. smartfony, tzn. różnych wyrobów przemysłowych.

Usługi stają się więcej warte względnie – na tle towarów przemysłowych. Jeśli weźmiemy to pod uwagę, to okaże się, że udział produkcji w PKB spada w wielu krajach nieznacznie, z wyjątkiem może Wielkiej Brytanii, a w wielu wręcz rośnie, jak we wspomnianej Szwajcarii, Szwecji czy Finlandii.

Druga sprawa to pewne złudzenie optyczne związane z tym, że kiedyś wiele usług w rodzaju doradztwa finansowego, księgowości, projektowania produktów, marketingu itp. wykonywano we własnych oddziałach firm przemysłowych.

A teraz?

Dzisiaj są delegowane na zewnątrz, przy czym nawet niekoniecznie za granicę – zleca się je po prostu wyspecjalizowanym korporacjom. I to wszystko sprzyja przekonaniu, że usługi są jakoś lepsze, czystsze, szlachetniejsze, a przemysł to już dziś sprawa dla krajów o taniej pracy.

AI nie zabierze ci pracy, jeśli zapiszesz się na kurs

Ale ktoś może powiedzieć, że usługi – właśnie dlatego, że są raczej praco- niż energo- i materiałochłonne, mogą być np. bardziej przyjazne klimatowi. Ludzi w usługach trudniej uzwiązkowić, robotnicy w fabrykach mieli większą siłę przetargową – no ale trudno, coś za coś…

Tylko czy na pewno? Weźmy z pozoru najbardziej „zdematerializowaną” dziedzinę usług, jaką są waluty elektroniczne – przecież tzw. kopanie bitcoinów wymaga horrendalnych ilości energii. Usługi także mają swoją materialną bazę.

Ale może materiałów zużywają mniej.

Jasne, jeśli chodzi o masaż, fryzjerstwo…

Opiekę…

Oczywiście, one wszystkie są dużo mniej energochłonne niż produkowanie samochodów czy statków, ale z kolei wiele innych usług jest tylko końcówką długiego łańcucha dostaw.

Weźmy jedną z najpopularniejszych, czyli handel detaliczny. Sprzedawanie towarów klientom w niemieckim supermarkecie to też jest usługa, ale towary, które się tam kupuje, to może być sprzęt AGD z południowej Azji, warzywa z Ameryki Południowej, kakao z Afryki Środkowej itp. I teraz, produkcja elektroniki jest oczywiście materiałochłonna, produkcja żywności różnie, choć na przemysłową skalę zazwyczaj tak. Jeśli jeszcze trzeba to wszystko zapakować w kontener i przewieźć statkiem do Europy, to oczywiście cały łańcuch tworzenia wartości od producenta do konsumenta bardzo obciąża środowisko.

Czy ludzie mogą długo żyć i krótko pracować (i czy to się spina)

Czyli przejście od przemysłu do usług nie ma wpływu na klimat?

Kiedy ta sama usługa handlowa świadczona jest w ubogim kraju Południa, gdzie żywność z pola przywozi lokalny farmer na targ do miasta i sprzedaje np. warzywa ze skrzynki, nawet niezapakowane w plastik – to wtedy ten ślad jest minimalny. Chodzi o to, że usługi są dużo bardziej zróżnicowane niż przemysł czy nawet rolnictwo pod względem oddziaływania na środowisko.

No właśnie, rolnictwo. W rozdziale, który rozpoczyna się od historii truskawki – być może ostatniego owocu, którego zbiory było niezwykle trudno zmechanizować, przez co ich hodowla to cały czas bardzo pracochłonny sektor – twierdzi pan, że automatyzacja przynosiła więcej miejsc pracy, niż likwidowała.

Nie w każdym momencie i nie każda zmiana technologiczna, niemniej nigdy nie doszło za sprawą automatyzacji do tak radykalnej likwidacji miejsc pracy, jakiej się spodziewano. Wizja społeczeństwa bez pracy nie ziściła się przez jakieś 250 lat kapitalizmu, choć te ćwierć tysiąclecia to historia niemal ciągłej automatyzacji. Weźmy tkactwo – w USA w XIX wieku maszyny wyeliminowały 98 proc. miejsc pracy w przeliczeniu na niecały metr tkaniny – ale jej potanienie tak zwiększyło popyt, że liczba stanowisk pracy wzrosła czterokrotnie.

To było dawno.

No to przyjrzyjmy się tym truskawkom: dziś ich zbiór to praca niezwykle ciężka i źle opłacana, na dłuższą metę prowadząca do niepełnosprawności – nie przypadkiem imigranci meksykańscy w USA nazywają truskawę „diablim owocem”. Dziś stoimy w obliczu wejścia na rynek robotów, które będą w stanie zbierać truskawki, maliny czy sałatę mechanicznie. I wtedy będzie mniej miejsc racy dla zbieraczek, ale za to więcej dla inżynierek, ale też monterek i innych pracownic produkujących roboty do ich zbierania. Dużo większe znaczenie dla miejsc pracy miały kryzysy finansowe i recesje.

Czyli nie ma problemu?

Oczywiście, problemy pojawiają się w konkretnych branżach i typach umiejętności, a ludziom dotkniętym bezrobociem technologicznym nie można powiedzieć – no wiecie, to element postępu, musicie się przekwalifikować albo po prostu poświęcić dla większego dobra. Ale jest przecież mnóstwo instrumentów świadomego tworzenia miejsc pracy przez podmioty publiczne – skoro będziemy potrzebowali pracowników sektora opieki czy oświaty, to można wprowadzić limity maksymalnej liczby uczniów czy pacjentów, którymi zajmuje się nauczyciel czy pielęgniarka. Ludziom można i należy zaoferować zdobycie nowych umiejętności.

„Możecie się przekwalifikować” – zaczynają dziś słyszeć dziennikarze, twórcy treści kultury, cała klasa kreatywna – wielu panikuje, czy jeszcze będą komukolwiek potrzebni w związku z postępami rozwoju sztucznej inteligencji.

Jest w tym coś obłudnego, bo to często ci sami ludzie – w sensie zawodu i klasy społecznej – którzy obawiających się automatyzacji robotników piętnowali jako „luddystów”, czyli nowych burzycieli maszyn liczących, że ich bezpowrotnie utracone miejsca pracy wrócą.

Po prostu teraz zaczęto automatyzować pracę umysłową?

Inaczej, dotąd częściej automatyzowano pracę fizyczną, co widać po tym, jak wyglądają np. współczesne fabryki samochodów. Ale oczywiście nie tylko, bo przecież kalkulatory czy komputery dawniej też likwidowały część wykonywanej przez ludzi pracy umysłowej, choć zazwyczaj rutynowej. Firmy zatrudniały wcześniej dziesiątki i setki maszynistek czy po prostu pracownic do wklepywania danych; arkusze kalkulacyjne zmniejszyły ilość pracy księgowych, można tak wymieniać w nieskończoność.

To co, nic nowego pod słońcem w związku z tym ChatemGPT?!

Sama automatyzacja rutynowych czynności nie jest niczym złym, bo można wtedy się skupić na bardziej kreatywnych czynnościach. Ja poważne problemy etyczne w związku z AI widzę gdzie indziej.

Gdy AI zastąpi wykwalifikowanych pracowników

czytaj także

Tak się bowiem składa, że wraz z nią budujemy świat oparty na systemie mentalnym odzwierciedlającym perspektywę młodego, białego Amerykanina, ewentualnie młodego Chińczyka. Jak niby mamy oddać całą złożoność świata, skoro sztuczną inteligencję tworzy tak szczególny typ ludzi?

No dobrze, to też jest kłopot, ale poza tym, że logika i wartości AI będą „skrzywione” pod sytuację życiową profesjonalistów z dwóch centrów technologicznych świata – to po prostu za jej sprawą wielu z nas stanie się zbędnych…

Niedawno występowałem z Brianem Eno, twórcą muzyki ambientowej, w programie telewizji Al-Dżazira. I on tam powiedział ciekawą rzecz w odpowiedzi na bardzo podobne pytanie widza. Że mianowicie ludzie myślą, że to jest coś zupełnie nowego, jakiś przełom – a tymczasem od bardzo długiego czasu żyjemy „tak jakby” w świecie sztucznej inteligencji. Przywołał swój niedawny esej, w którym wypisał wszystkie czynności, jakie wykonywał w ciągu dnia – większości z nich nie potrafi przeniknąć rozumem.

W jakim sensie?

Choćby jazda autobusem – nie tylko nie zna na pamięć rozkładu jazdy, ale też nie wie, jak się je tworzy, jak działa silnik autobusu, jak go zbudować. I to jest normalna sytuacja, tzn. korzystamy jako jednostki z osiągnięć inteligencji zbiorowej, przetwarzamy raczej mniej niż więcej informacji. Nie liczymy niczego „na piechotę”, nie zapamiętujemy drogi itd. Zmierzam do tego, że sztuczna inteligencja pisząca teksty dziennikarskie, fragmenty programów komputerowych i montująca teledyski to nie jest coś, co wywraca świat do góry nogami.

Jeśli traktujemy sztuczną inteligencję jako kolejne wcielenie automatyzacji, to przychodzi mi na myśl jeszcze inny problem. Bo skoro w różnych sektorach gospodarki – nawet przy tym zbieraniu truskawek, a co dopiero przy pisaniu tekstów prasowych – przejdziemy od produkcji pracochłonnej do energo- i materiałochłonnej produkcji, to czy to nie jest z punktu widzenia klimatu gorzej? Więcej maszyn to więcej zużytej energii…

Oczywiście, automatyzacja produkcji wiąże się zazwyczaj ze zwiększeniem zużycia energii, w tym elektrycznej, niemniej powinniśmy brać pod uwagę energochłonność, czyli zużycie na jednostkę produkcji. Maszyny produkują więcej niż ludzie, więc jest możliwe, że np. w stosunku do PKB zużycie energii będzie mniejsze.

Druga rzecz to że wykorzystanie sztucznej inteligencji pozwala redukować zużycie energii poprzez skoordynowanie jej produkcji i konsumpcji w ramach tzw. smart grids, czyli inteligentnych sieci. Znów zatem, to trochę jak z usługami – zależy, do czego zautomatyzowana produkcja posłuży, czy zwiększy poziom jednostkowej konsumpcji, gdy wyprodukowane towary staną się bardziej dostępne itp.

A gdyby ekstrapolować dotychczasowe trendy, to do czego jeszcze bardziej zautomatyzowana produkcja i AI posłużą w przyszłości?

Nie wiem. Natomiast jest dla mnie oczywiste, że przy jej wdrażaniu i stosowaniu, zresztą jak przy każdej technologii musimy upewnić się, że koszt energetyczny i materiałowy został wzięty pod uwagę, bo dziś liczy się go często wyłącznie jako składową kosztów ekonomicznych. No i nie możemy skupiać się tylko na konkretnym produkcie czy usłudze, ale na całym łańcuchu wartości, jaki przekształca się wraz z zastosowaniem sztucznej inteligencji na jakimś etapie.

Unia cywilizuje polski rynek pracy, przedsiębiorcy robią brrrr

Jeszcze inny wątek Ekonomii na talerzu – obok automatyzacji, rzekomego zmierzchu przemysłu czy zalet regulacji publicznej – to historia spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Nie przypadkiem znajduje się w rozdziale pt. Przyprawy, gdyż ta instytucja powstała w kontekście dalekomorskiego handlu i ekspansji kolonialnej – po to, by możliwa była realizacja wielkich przedsięwzięć biznesowych obarczonych dużym ryzykiem.

Czy dzisiaj zmiany klimatu wymagają podobnej innowacji prawnej, takiej jak na początku XVII wieku, gdy powoływano do życia Kompanie Wschodnioindyjskie?

Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością faktycznie umożliwiła rozwój gospodarki na nieznaną wcześniej skalę. Karol Marks dostrzegł w niej nawet najwyższą formę kapitalistycznej produkcji. Oczywiście, ona zawsze rodziła pokusy nadużycia – bo jej istotą było przecież to, że w razie niepowodzenia odpowiadano za przedsięwzięcie tylko do wysokości swoich udziałów, a nie całym majątkiem, jak wcześniej. Adam Smith obawiał się tego pomysłu, bo uważał, że zarządzający takimi firmami będą nadmiernie skłonni do ryzyka.

A nie byli?

Bywali, ale korzyści z tego płynące są dużo większe, bo można było odtąd zmobilizować kapitał na długoterminowe inwestycje na skalę bez precedensu. Tylko teraz mamy sytuację, w której spółki z o.o. działają w warunkach silnej deregulacji finansowej, co stworzyło bodźce do działania i myślenia w bardzo krótkoterminowej perspektywie.

I w czym to się objawia?

Akcjonariusze, czyli nominalnie współwłaściciele firmy nie są w ogóle przywiązani do celów długoterminowych danego przedsięwzięcia, interesuje ich szybki zwrot. O ile w Wielkiej Brytanii w latach 60. przeciętny okres posiadania udziałów danej firmy wynosił około pięciu lat, o tyle teraz to mniej niż rok. W tej sytuacji menadżerowie zaspokajają przede wszystkim potrzeby udziałowców zorientowanych na krótkoterminowy zysk.

Wszędzie tak jest?

Szczególnie w Wielkiej Brytanii i w USA, bo w Europie kontynentalnej i w Azji jest odrobinę lepiej. W krajach anglosaskich ten przechył na krótką perspektywę jest tak absurdalny, że firmy potrafią rozdzielać nawet do 90–95 proc. swoich zysków wśród akcjonariuszy – czy to poprzez wysokie dywidendy, czy przez wykup własnych akcji na masową skalę, żeby podnieść ich cenę. To całkowicie wbrew logice długoterminowej, na które pierwotnie zorientowane były spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.

Stąd bierze się nadmierna skłonność do ryzyka, do spekulacji?

Gorzej, bo tzw. zysk zatrzymany jest przecież głównym źródłem inwestycji w krajach wysoko rozwiniętych. Jeszcze w latach 70. nawet w USA koncerny były w stanie zatrzymać około połowy swoich zysków rocznie, dziś to jest 5–10 procent. I to jest jeden z powodów, dla których amerykańskie firmy słabną w branżach wymagających długofalowych inwestycji.

Sztuczna inteligencja ich nie wymaga?

Te, które wymagają rzeczywiście gigantycznych nakładów na badania i rozwój, np. Google, zaprojektowały strukturę własności w taki sposób, żeby nie być uzależnionym od krótkoterminowych udziałowców – komitet największych udziałowców decyduje, kiedy emituje się akcje bez prawa głosu czy z obniżoną wartością głosu. Inaczej nie byliby w stanie inwestować długoterminowo, a bez tego przecież zginą.

Czy to znaczy, że klasyczna spółka akcyjna to przeżytek?

Nie, ale potrzebne są nowe reguły: np. zwiększanie siły głosu wraz z długotrwałym posiadaniem aktywów, zaczyna się to wprowadzać we Francji czy we Włoszech, gdzie staż akcjonariusza zwiększa wagę głosu za poszczególny udział, oczywiście z pewnym progiem górnym. Ale może jeszcze ważniejsi są inni interesariusze. Bo przecież pracownicy, społeczności lokalne czy chociażby dostawcy danego przedsiębiorstwa są bardziej zainteresowani powodzeniem przedsiębiorstwa niż jego akcjonariusze. Nie wiem, czy powinni równie silny głos, co oni, ale z pewnością silniejszy niż dziś.

No i kolejna rzecz – finansowe regulacje, które ograniczą udziałowcom opcje krótkoterminowego zarabiania bardzo dużych pieniędzy. Dopóki je mają, naprawdę mało kogo będzie obchodzić inwestowanie w przedsięwzięcia, których zwrot jest wieloletni lub który uwzględnia jakieś długofalowe cele. Ale to wszystko oczywiście nie znaczy, że mamy zlikwidować spółki z o.o. – powrót do XVIII wieku, kiedy założenie biznesu w praktyce wymagało zgromadzenia najpierw oszczędności, a potem zaryzykowania całego swojego majątku, to nie jest dobry pomysł. Po prostu długoterminowe przedsięwzięcia o dużych nakładach inwestycyjnych byłyby zbyt ryzykowne. A to przecież one są kluczowe w perspektywie zmiany klimatu.

**

Ha-Joon Chang – ekonomista, docent na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Cambridge. Autor popularnych książek ekonomicznych: Kicking Away the Ladder: Development Strategy in Historical Perspective (2002) i 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie (2013), Ekonomia. Instrukcja obsługi (2015), Źli Samarytanie. Mit wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu, Ekonomia na talerzu (2023). Znalazł się na 18. miejscu renomowanej listy Światowych Intelektualistów (World Thinkers) Magazynu „Prospect”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij