Ofiarą antywolnorynkowego zwrotu w polityce handlowej Trumpa nie będzie amerykańska czy światowa gospodarka, ale przekonanie o jednomyślności Zachodu i wiara w to, że w porządku globalnym obowiązują (choćby symbolicznie) zasady prawa międzynarodowego ustanowione przez USA i resztę aliantów po II wojnie światowej.
Ci, którzy rok 2017 w polityce międzynarodowej nazywali trudnym, dziś nerwowo wertują słowniki i encyklopedie, by znaleźć słowa adekwatne do opisu nowej sytuacji.
Głosy o czyhającej za rogiem globalnej wojnie i rychłej katastrofie finansowej należy przyjmować sceptycznie– a jednak to fakt, że zachodnia polityka i gospodarka od dawna nie znajdowały się w tak niepewnej sytuacji. Polskie media i politycy zainteresowani sprawami zagranicznymi są pochłonięci kolejnym aktem sporu naszego rządu z Komisją Europejską, czarnym scenariuszem cięć w polskiej części budżetu unijnego na lata 2021-28 czy wreszcie konsekwencjami przyjęcia ustawy o IPN. W tym samym czasie światowe media otwarcie mówią o końcu światowego porządku liberalnego. Ostatnio najczęściej w kontekście spodziewanych wojen handlowych USA z resztą świata.
Pisząc o polityce handlowej USA w czasach prezydentury Trumpa trzeba pamiętać, jak dużą rolę odgrywa w niej Tax Cuts and Jobs Act, czyli reforma systemu podatkowego, którą Trumpowi i Republikanom udało się przeprowadzić przez Kongres w zeszłym roku. Nie dlatego, żeby obniżki podatków dla korporacji, firm i najbogatszych podatników spowodować miały gospodarczy boom i zalanie świata amerykańskimi produktami. Słynna teoria „skapywania bogactwa” nadal pozostaje nieugruntowana empirycznie, zaś najbogatsi wciąż wolą wydawać zaoszczędzone na mniejszych podatkach pieniądze na nieruchomości i dobra luksusowe niż inwestować je w realną produkcję. Rzecz jednak w tym, że USA nie są państwem znanym z podręcznikowych modeli gospodarczych.
Obniżki podatków miały dodatkowy cel istotny z naszego punktu widzenia. Przed ich wprowadzeniem Trump straszył, że jeśli amerykańskie biznesy ukrywające pieniądze w rajach podatkowych nie wrócą do USA i nie zaczną płacić podatków oraz zatrudniać ludzi na miejscu, zostaną ukarane specjalnym podatkiem karnym. W całej operacji chodziło głównie o to, by ściągnąć do USA kapitał, który w poprzednich dekadach „uciekł” do gospodarek wschodzących, lub, co na jedno wychodzi, od początku tam został wygenerowany. Dzięki analizie Stevena Rosenthala z Tax Policy Center wiemy, że chodzi o dodatkowe 700 mld dolarów, które mogą zasilić amerykańską gospodarkę i system podatkowy (oczywiście kosztem PKB reszty świata). Dopóki zaś główną walutą rezerwową świata pozostaje amerykański dolar (którego pozycji może ewentualnie zagrozić juan, a nie – jak chcieliby techno entuzjaści – bitcoin), tak długo najzamożniejsi inwestorzy będą czuli, że ulokowane w nim środki są bezpieczniejsze od alternatyw.
czytaj także
Paradoksalnie więc – o czym słusznie pisze Dani Rodrik – największą ofiarą antywolnorynkowego zwrotu w polityce handlowej Trumpa nie będzie, przynajmniej na razie, amerykańska czy światowa gospodarka. Upada – i to z hukiem – coś innego, a mianowicie nie tylko przekonanie o jednomyślności Zachodu, ale też wiara w to, że w porządku globalnym obowiązują (choćby symbolicznie) zasady prawa międzynarodowego ustanowione przez USA i resztę aliantów po II wojnie światowej.
Iran z atomem, Irańczycy bez pieniędzy?
James Traub, autor związany m.in. z „New York Times” i członek wpływowej Rady Spraw Zagranicznych opublikował kilka dni temu na łamach „Foreign Policy” tekst o wymownym tytule: „Sojusz Północnoatlantycki: RIP”. O ile w zeszłym roku tego typu nagłówki zazwyczaj wieńczył znak zapytania, w tym sezonie wśród znaków interpunkcyjnych najbardziej modne są kropki i wykrzykniki. Traub swą mocną tezę stawia w kontekście wycofania się administracji Trumpa z porozumienia (Joint Comprehensive Plan of Action) w sprawie programu nuklearnego z Iranem oraz reakcji, jakie ta decyzja wywołała w Europie i Chinach.
Sankcje mają w pierwszym rzędzie spotkać osoby i firmy powiązane z Radą Strażników, a więc elitą władzy, która ma decydujący wpływ na politykę kraju. Trump zapowiedział również, że firmy, które nie uznają decyzji USA i nie zerwą relacji handlowych z Iranem, zostaną obłożone specjalnymi cłami. Radykalnie zwiększa to szanse na wybuch „gorącej” wojny handlowej między USA i krajami Unii Europejskiej.
Prezydent Macron już zareagował mówiąc, że francuskie firmy nie przestaną robić interesów z Teheranem. Paryż niedawno przecież podpisał umowę o wartości 5 miliardów dolarów zakładającą udział francuskiej firmy Total SA w wydobywaniu jednych z największych na świecie złóż gazu w Południowym Farsie. Na tamtejszym rynku aktywny jest także koncern Renault. Nie jest tajemnicą, że wolta USA jest nie po myśli także Brukseli i Berlina: kontrakt na 100 samolotów podpisał europejski Airbus, zaś 50 lokomotyw nad Zatokę Perską dostarczyć ma z kolei niemiecki Siemens.
Decyzja Trumpa to efekt nie tylko nieustannego podnoszenia przez Izrael Binjamina Netanjahu kwestii irańskiego zagrożenia programem nuklearnym czy zaangażowania Iranu w pomoc antyzachodnim organizacjom bojowym i wywiadowczym w Syrii, Iraku, Libanie, Palestynie czy Jemenie. Oczywiście, perspektywa kolejnego państwa w regionie dysponującego bronią atomową nie budzi entuzjazmu doradców Trumpa (nowo mianowany John Bolton 3 lata temu namawiał do zbombardowania tamtejszych instalacji wzbogacania uranu), jednak Trumpowi chodzi także o coś więcej.
Wyjście z porozumienia to bowiem krok wymierzony w coraz głębszą współpracę Iranu z rządem Chińskiej Republiki Ludowej. W strategii Państwa Środka dawna Persja odgrywa ważną rolę: nie tylko (obok azjatyckich krajów dawnego ZSRR) dostarczyciela gazu i ropy (chińskie firmy także inwestują w złoże w Farsie), ale też kluczowego państwa tranzytowego w megaprojekcie Nowego Jedwabnego Szlaku, który ma być w zamyśle uwerturą chińskiej dominacji w Eurazji, a docelowo pewnie na świecie. Nie jest jednak przesądzone, czy pokerowe zagranie Trumpa faktycznie rzuci irańską gospodarkę na kolana, czy może – byłaby toniewątpliwa klęska USA – jeszcze bliżej zwiąże Teheran z Pekinem.
czytaj także
Wiele zależy od rozmiarów kar, które zostaną uruchomione; w grę podobno wchodzi ponowne wyrzucenie kraju Ajatollahów ze SWIFT, czyli międzynarodowego systemu umożliwiającego i nadzorującego transakcje finansowe między bankami. Taki cios odczuliby zwykli Irańczycy, którzy – jak wielu mieszkańców krajów rozwijających się – korzystają z pieniędzy przesyłanych przez diasporę (poza ojczyzną żyje ich nawet 5 milionów). Do SWIFT Iran dołączył raptem rok temu, po 4 latach kary nałożonej jeszcze w 2012 roku, a był to efekt podpisania przez administrację Obamy porozumienia, które Trump właśnie wypowiedział. Ciężko się w tym wszystkim połapać, prawda? Niestety, im dalej w las, tym sprawy jeszcze bardziej się komplikują.
Chiny, Chiny, Chiny!
Amerykańskie cła (25 procent na stal, 10 procent na aluminium), po których świat zadrżał na początku marca, nie były pierwszym aktem antychińskiej polityki Trumpa. Jeszcze w styczniu w ramach działań protekcjonistycznych ogłosił on wprowadzenie ceł na technologie związane z energetyką słoneczną oraz, o czym rzadko się wspomina, pralki. Te kroki najmocniej odczuły firmy, które od dekad przenosiły całe łańcuchy produkcji do Chin, w szczególności z branż: motoryzacyjnej (Ford, General Motors), lotniczej (Boeing), budowlanej czy energetycznej. Choć skutki protekcjonistycznej polityki mogą być groźne dla całych sektorów przemysłu, raczej nie wywrócą światowej gospodarki, przed czym ostrzegały wolnorynkowe think tanki takie, jak Heritage Foundation. W końcu stal i aluminium odpowiadają za tylko ok 2 proc. całości importu USA. Po początkowych spadkach związanych ze wzrostem ryzyka eskalacji konfliktu zarówno nowojorska giełda jak i kurs dolara szybko się odbiły.
Najpoważniejszy skutek tych działań leży gdzie indziej: to podważenie legitymizacji Światowej Organizacji Handlu (WTO). Przypomnijmy, że to instytucja, której powstanie w 1995 roku miało symbolicznie przypieczętować Fukuyamowski „koniec historii”, a w praktyce oznaczać ostateczne zwycięstwo liberalnej globalizacji w wersji hard. Gdyby takie cła próbowały wprowadzić inne państwa niż Stany Zjednoczone, WTO najpewniej podjęłaby próbę negocjacji prowadzących do cofnięcia decyzji, a nawet ukarania kraju, które je wydał. W wypadku USA to jednak trudne do pomyślenia. Sytuacja ta de facto zaś oznacza dwie rzeczy: w najlepszym razie zgodę na częstsze stosowanie klauzuli bezpieczeństwa narodowego przez inne kraje WTO, w najgorszym zaś kompletny paraliż tej instytucji, szczególnie w wypadku, gdyby USA nie respektowały ewentualnej niekorzystnej dla siebie decyzji organizacji. Tym samym jednym ruchem Biały Dom zakwestionował wiarygodność WTO, która w warunkach „miękkiego” międzynarodowego prawa ma ogromne znaczenie.
Porządek wielostronny od początku budził sprzeciw wielu kongresmenów i senatorów (szczególnie w kręgach izolacjonistów), zaś od czasów Thomasa Woodrow Wilsona był domeną prezydentów. Od 2016 został on w praktyce zastąpiony negocjacjami bilateralnymi opartymi na stosowaniu wyłącznie dekretów prezydenckich. Trump uważający siebie za wybitnego dealmakera stara się każde z państw, z którym chce coś załatwić, traktować indywidualnie. Przy ogromnej dysproporcji sił taka taktyka gwarantuje duże szanse sukcesu. Cena jest jednak wysoka: taki sposób zarządzania imperium podważa wiarygodność USA jako partnera – także, a może nawet przede wszystkim, w oczach dotychczasowych sojuszników.
Trump idzie jednak jeszcze dalej i co krok pokazuje, że prawo międzynarodowe nie jest mu w ogóle potrzebne. Od czasu wprowadzenia kar ekonomicznych wobec przedstawicieli reżimu Putina (w efekcie agresji na Ukrainę i zajęcia Krymu) powszechną praktyką staje się branie na cel konkretnych osób i firm. Pod koniec marca rozpoczął się np. kolejny etap „karania” Chin, którego potencjalne skutki dla obu krajów i świata mogą być poważniejsze niż w przypadku ceł na aluminium czy pralki. USA bowiem – zarówno rząd, jak i firmy – zarzucają Chinom nieuczciwe praktyki, kradzież amerykańskich technologii, a nawet szpiegostwo gospodarcze. Konflikt na tle zagrożeń związanych z cyberbezpieczeństwem i prawem własności intelektualnej między tymi państwami narasta zresztą od co najmniej dekady, do tej pory jednak ograniczał się do deklaracji. Tak było np. w 2011 roku, gdy Komitet ds. Służb Specjalnych w Kongresie rekomendował, aby amerykańskie firmy nie kupowały sprzętu wyprodukowanego w Państwie Środka. Obecnie obserwujemy kolejną fazę konfrontacji: przejście od słów do czynów.
czytaj także
Niedawno Biały Dom jednostronnie ukarał ZTE – drugą największą chińską firmę z sektora technologii telekomunikacyjnych – siedmioletnim zakazem zakupu technologii od amerykańskich dostawców. Decyzja ta doprowadziła do natychmiastowego paraliżu zatrudniającej ponad 70 tys. osób firmy i wywołała kolejny konflikt dyplomatyczny. W tej atmosferze przebiegała niedawna wizyta, z którą do Pekinu udał się Sekretarz Skarbu USA Steven Mnuchin (zanim dołączył do gabinetu był związany m.in. z bankiem Goldman Sachs oraz produkował filmy w Hollywood). Trump domagał się wówczas ograniczenia deficytu handlowego z Chinami o całe 200 miliardów dolarów oraz liberalizacji zasad, na jakich amerykańskie firmy mogą działać w Państwie Środka. Jeśli te warunki zostaną spełnione, zakaz dla ZTE może zostać, o czym dowiedzieliśmy się naturalnie z prezydenckiego twittera, cofnięty. Jeśli zaś negocjacje skończą się fiaskiem, w grę wchodzą kolejne kroki: mówi się m.in. o zastosowaniu tych samych środków wobec największej firmy z sektora technologii mobilnych, Huawei. Niewykluczone też, że z amerykańskiego oprogramowania (dla którego często nie ma obecnie rynkowej alternatywy) nie będą mogły korzystać kolejne chińskie przedsiębiorstwa.
Jak to wszystko się skończy? Słychać głosy, że Xi Jinping dojdzie z Trumpem do porozumienia, co biorąc pod uwagę osobowość prezydenta USA sugeruje jedno: porażkę (choćby tylko wizerunkową) Chin. Nic nie jest jednak przesądzone tym bardziej, że równolegle z rywalizacją handlową Pekin wciąż jest aktywny na polu obronności, zwłaszcza w gigantycznym regionie Morza Południowochińskiego. Pod koniec kwietnia tego roku oddano do użytku drugi już chiński lotniskowiec najnowszej generacji co zwiastuje, że w perspektywie kilku dekad stosunek potencjału militarnego obu imperiów będzie dążyć do równowagi.
Europa z tyłu
Europa nie była do tego biegu wypadków przygotowana i robi co może, aby mu przeciwdziałać. W sprawach Iranu i ryzyka wojny handlowej do Waszyngtonu pojechali w trybie pilnym zarówno (cyt. za analizą Piotra Łukasiewicza) „zjawiskowo promienny pan Macron” oraz „zasadnicza i uporządkowana pani Merkel”. Ten pierwszy, choć jego wizyta wśród liberalnej opinii publicznej została uznana za medialny sukces, może czuć się szczególnie zawiedziony – otwarcie mówił, że jedzie do USA po to, by przekonać Trumpa do pozostania stroną porozumienia z Teheranem. Mimo widowiskowej „szorstkiej przyjaźni” (kłopotliwie długie uściski dłoni i krępujące wspólne konferencje prasowe obfitujące w „memogenne” momenty) okazało się, że prezydent USA nie potraktował francuskiego lidera poważnie. I to mimo faktu, że ten oferował realne wsparcie w polityce bezpieczeństwa, a nawet wziął udział w błyskawicznych nalotach na pozycje lojalistów Asada w Syrii.
czytaj także
Europa w ostatnim czasie była zajęta głównie problemami wewnętrznymi – kryzysem migracyjnym, sukcesami wyborczymi partii antyunijnych, Brexitem, politycznym paraliżem Włoch, czy separatyzmem (wciąż jeszcze) hiszpańskiej Katalonii. Te spory trzeba będzie teraz zawiesić. Do grającego na rozbicie europejskiej jedności reżimu Putina dołączyć może bowiem do niedawna główny gwarant i patron Unii Europejskiej zza oceanu. Stawka gry jest wysoka: to podtrzymanie snu o Zjednoczonej Europie, a w kontekście narastającej rywalizacji USA z Chinami i agresywnej polityki Rosji – uniknięcie zepchnięcia Starego Kontynentu na peryferyjne pozycje w obszarze gospodarki i obronności.
Ucieczka do przodu?
Nieoczekiwana i niechciana niespodzianka w postaci polityki Trumpa to jednak – także – historyczna okazja to uzyskania większej podmiotowości. W tym tonie wypowiadał się m.in. Jean-Claude Juncker, który w kwestii amerykańskiego ultimatum dotyczącego irańskich sankcji gospodarczych zadeklarował, że UE nie będzie rozmawiała w atmosferze gróźb (choć jest mu o tyle łatwiej, że do ewentualnej wojny handlowej z USA Europę będzie prowadził już jego następca).
Na to wszystko nakładają się kwestie, które jeszcze niedawno nie budziły kontrowersji. Z dzisiejszego bowiem punktu widzenia wprowadzenie przez Unię bardziej restrykcyjnego podejścia do polityki prywatności i ochrony danych osobowych Europejczyków korzystających z amerykańskich firm, stron i portali internetowych staje się – w znacznym stopniu wbrew intencjom legislatorów – kolejną kością niezgody. Szczególnie, że równolegle trwają pracę nad wprowadzeniem europejskiego podatku od firm internetowych zarabiających na terytorium UE, co byłoby krokiem w stronę wzmocnienia jednolitego rynku cyfrowego i panujących na nim standardów. W perspektywie mamy kolejne posunięcia – jeszcze w listopadzie 2016 roku unijny komisarz ds. podatków Pierre Moscovici nie wykluczał, że ze względu na reformę podatkową Trumpa USA może zostać wpisane na unijną listę rajów podatkowych, a to zapewne skutkowałoby ograniczeniem swobody przepływu i wzrostem kosztów transatlantyckiego obrotu kapitałowego. Jeśli faktycznie miałoby tak się stać, to skutki będziemy mogli odczuć dopiero za 18 miesięcy: na implementację dyrektywy przeciwko unikaniu podatków państwa członkowskie mają czas do końca 2019 roku.
Problem w tym, że jak dotąd Trump zachowuje się tak, jak gdyby w porządku międzynarodowym Unia nie istniała. Zgodnie ze wspomnianą już doktryną jastrzębiego bilateralizmu z jej państwami członkowskimi woli negocjować pojedynczo. Z dyplomatycznych kręgów bliskich administracji Obamy czy nawet George’a W. Busha płyną słowa zarówno otuchy jak i przestrogi. Z jednej strony sojusz USA z Europą wciąż uznawany jest za oceanem – szczególnie wśród skupionych na obu wybrzeżach elit – za oczywistość i podstawę wzajemnych relacji. Dla amerykańskich transatlantystów Europa jest teraz ważniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, tym bardziej więc nie powinna pozwolić sobie na dalsze spory i partykularyzmy. Jeśli Stary Kontynent nie stanie na wysokości zadania, niedługo na świecie może nie istnieć licząca się siła żywotnie zainteresowana utrzymaniem liberalnego porządku gospodarczego.
Sytuację mogłoby oczywiście zmienić zwycięstwo przyjaźnie nastawionego to struktur międzynarodowych kandydata Demokratów. Dziś jednak nie wiadomo nawet, kto miał(a)by nim bądź nią zostać, zaś Trump swoją kampanię prowadzi nieprzerwanie od 2015 roku.
Z drugiej strony nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak daleko posunie się Trump. Czy jeśli Francja i Niemcy nie wycofają swoich inwestycji w Iranie, to czy faktycznie zapłacą za to firmy eksportujące produkty znad Renu i Loary do USA? Czy groźby pod adresem Berlina spowodowane zbyt małymi – jak na oczekiwania Trumpa – wydatkami na zbrojenia oznaczają, że w razie konfliktu zbrojnego Stany nie udzielą Niemcom pomocy? Nie chce się w to wierzyć, nie tylko w kontekście 35 tys. żołnierzy na stałe stacjonujących w RFN. Zaledwie rok minął przecież od największych od upadku Muru Berlińskiego manewrów NATO na wschodniej flance sojuszu, a u władzy w Pentagonie są wciąż dowódcy, którzy edukację i szlify zdobywali w czasach zimnej wojny z ZSRR i których ciężko podejrzewać o rusofilię.
Problemy z nieprzewidywalnym partnerem popychają kolejne rządy europejskie do większego zaangażowania w projekt zintegrowanego europejskiego systemu bezpieczeństwa. Powołane przez Komisję: Europejski Fundusz Obronny (EDF) oraz Stała Współpraca Strukturalna (PESCO) stają się akceptowalną koniecznością nawet dla państw członkowskich niechętnych wizji Stanów Zjednoczonych Europy. W ostatnich tygodniach inicjatywę przejął prezydent Francji, który 2 maja ogłosił powstanie – niezależnej od struktur NATO czy UE – koalicji krajów europejskich z Wielką Brytanią, Niemcami, Francją, Włochami, Hiszpanią, Danią, Portugalią, Belgią, Holandią i Estonią. Macron postanowił wykorzystać międzynarodowe napięcia i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony stworzyć platformę do współpracy z postbrexitowskim Londynem oraz zmotywować Niemcy do większego zaangażowania w europejskie struktury obronne w ramach PESCO (europejskie Politico pisze, że do inicjatywy „koalicji chcących” Polska nie została zaproszona ze względu na trwający od ponad 2 lat spór z Brukselą w kwestii praworządności i niezależności sądownictwa). W sensie formalnym inicjatywy te nie mają żadnego związku z NATO. Pragmatyka mówi jednak co innego: Europejczycy zdali sobie sprawę, że w kwestiach bezpieczeństwa – tak ekonomicznego, jak i militarnego – nie mogą pozwolić sobie na beztroskę polegania na bezwarunkowej pomocy zza Oceanu. I choć wieści o końcu sojuszu atlantyckiego są cokolwiek przesadzone, to czas w Polsce przyjąć, że epoka, w której słów „UNIA”, „USA”, „NATO” i „Zachód” można było w wielu kontekstach używać zamiennie, kończy się na naszych oczach.