Kaczyński w trakcie swojej bujnej kariery politycznej przeczołgał niezliczonych oponentów, a zdarzało się, że i sojuszników. Musiał się jednak ugiąć przed siłą liberalnej narracji, broniącej interesów finansowych wyższej klasy średniej.
„To się okazał po prostu błąd. Przyznaję to, myśmy błędy też popełniali” – stwierdził Jarosław Kaczyński w odpowiedzi na pytanie o urealnienie składek NFZ, wprowadzone w Polskim Ładzie. Przypomnijmy, że jedną z tamtych zmian była proporcjonalna do dochodu składka zdrowotna, płacona przez jednoosobowe działalności gospodarcze. W efekcie większość przedsiębiorców płaci na zdrowie dokładnie tyle samo, co pracownicy etatowi. A pozostali wciąż mniej, gdyż najbogatszym, czyli liniowcom, zapewniono możliwość zaliczania części składki (do 11,6 tys. zł rocznie) do kosztów i jeszcze dorzucono prawie dwukrotnie niższą stawkę (4,8 proc. zamiast 9 proc.).
Prezes partii, która ma na koncie cyniczne zaostrzenie przepisów aborcyjnych w środku pandemii czy zrobienie z publicznego kanału informacyjnego źródła całodobowej nienawiści, przeprosił więc akurat za to, z czego tłumaczyć się nie powinien. Trudno nie docenić skuteczności i konsekwencji liberalnych mediów. Najpierw przekonali większość Polaków, że reforma będzie dla nich niekorzystna, chociaż skorzystać miało 80–90 proc. populacji, a następnie przekonali do tego sfałszowanego obrazu nawet twórców reformy.
Żelazny Kaczyński w trakcie swojej bujnej kariery politycznej przeczołgał niezliczonych oponentów, a zdarzało się, że i sojuszników, ale musiał się ugiąć przed siłą liberalnej narracji, broniącej interesów finansowych wyższej klasy średniej. Chociaż wreszcie miał przed oczami prawdziwy, nieformalny układ trzęsący Polską, a nawet na własnej skórze odczuł dowody na jego istnienie, w tym przypadku wolał się ukorzyć. Lepiej nie porywać się z motyką na słońce, zamożni samozatrudnieni to nie jakieś nauczycielki czy pielęgniarki, które można bezkarnie mieszać z błotem.
Oczywiście Kaczyński nazwał Polski Ład błędem nie dlatego, że uznał go za szkodliwy społecznie. Po prostu nabrał przekonania, że to z jego powodu jego partia przegrała wybory. Polski Ład był zły, gdyż był zły dla PiS. Kaczyński w ten sposób przeprosił więc właściwie samego siebie. Popełnił błąd, tkwiąc w przekonaniu, że popularność socjalnych haseł i ogólnego solidaryzmu, jaka nastała w pierwszej kadencji rządów PiS, będzie trwała dłużej. Tymczasem nastąpiła błyskawiczna restauracja hegemonicznego dyskursu liberalnego, który kształtuje relacje społeczne od 1989 roku – z drobną przerwą na lata 2015–2019.
Polski Ład to polityczna filozofia i praktyka obozu władzy w pigułce. Poznajcie trzy filary pisizmu
czytaj także
Od przeszło 30 lat media wytrwale kształtują postawy egoistyczne i przesadnie indywidualistyczne. Fetują osiągające sukces jednostki, zamiast doceniać pracę zespołową i promować współpracę. Szydzą z jakości usług publicznych i kreują niechęć do własności wspólnej, równocześnie sprzeciwiając się próbom ich dofinansowania. Absolutyzują partykularne interesy finansowe jednostek, a każdą próbę podniesienia podatków opisują jako bezczelny zabór prywatnych pieniędzy. Z niezwykłą pobłażliwością traktują brak przygotowania merytorycznego rozmówców promujących liberalne treści, za to od zwolenników lewicowych postulatów gospodarczych oczekują podawania dokładnych wyliczeń i analiz, zanim jeszcze otworzą usta.
Nic więc dziwnego, że nadwiślańska wersja liberalizmu, wynosząca na piedestał własny interes, zwykle zresztą sprowadzany wyłącznie do pieniędzy, głęboko zakorzeniła się w głowach mieszkańców Polski. Postawa liberalna stała się domyślna – intuicyjnie sięgają do niej politycy, dziennikarze, sędziowie, pracownicy fizyczni, pracownicy umysłowi, rodzice uczniów, nauczyciele. Liberalizmem mówi duża część lewicy parlamentarnej – wystarczy posłuchać przez dwie minuty ministra Wieczorka – oraz przytłaczająca większość jej elektoratu, który głosuje na nią nie z powodu lewicowych postulatów gospodarczych, ale pomimo ich. Okresowy wzrost poparcia dla Konfederacji wziął się z popularności haseł wolnorynkowych, a jej politycy ze zdecydowanie większym przekonaniem promują egoizm niż konserwatyzm.
Przejawem hegemonii narracji liberalnej jest też niezwykła popularność podcastów na YouTube, które tłumaczą, jak zrobić cztery mikrokawalerki z mieszkania, dokąd uciec przed wysokimi podatkami albo jak zapewnić sobie „dochód pasywny”, czyli rentę z kapitału. Odbiorcy mediów żalący się na dominację przekazu liberalnego w głównym nurcie uciekają do internetu, gdzie oglądają Dzikiego Trenera, Rafała Otokę-Frąckiewicza, Łukasza Warzechę czy Roberta Gwiazdowskiego, czyli liberałów do potęgi, którzy po prostu mniej ważą słowa. Prawicowy liberalizm stał się w internecie synonimem zdrowego rozsądku, ludzie lgną do niego automatycznie, gdyż to jedyny system wartości, który doskonale znają, a przy okazji wreszcie ktoś opowiada go prostym i bezczelnym językiem, bez TVN-owego nadęcia. Ucieczka od głównego nurtu jest tylko ucieczką od formy – odbiorcy chcą, żeby ktoś im tłumaczył liberalizm jak wyluzowany ziomek w knajpie na lekkiej bani, a nie jakiś przemądrzały profesorzyna.
Okres popularności haseł odwołujących się do solidaryzmu trwał więc ledwie jedną kadencję, w latach 2015–2019. Od 2020 roku trwa restauracja tradycyjnego dyskursu, zafiksowanego na zasobności prywatnego portfela i lekceważącego interes społeczny. Sprzeciw wobec lockdownów był doskonałym impulsem – Polacy nie znoszą, gdy ktoś im zawęża pole działania, czują się wtedy ograbieni. W argumenty, że jest to robione dla dobra wspólnego, zwyczajnie nie wierzą.
Popularność postawy egoistycznej w Polsce nie wzięła się z niczego. Wyrasta tutaj na bardzo żyznej glebie. Jedną z przyczyn jest powszechne przekonanie, że instytucje państwa z definicji działają wadliwie, więc nie ma co liczyć na wspólne rozwiązywanie problemów – trzeba brać sprawy w swoje ręce.
Dowodów na to znajdziemy w Polsce niemało. W pierwszych dekadach III RP państwo całkowicie niedomagało i systematycznie wycofywało się z prowincji, zostawiając ludzi samych sobie. Trudno jest ich teraz przekonać, że łożenie na domenę publiczną jest sensowne, skoro przez lata nie otrzymali z niej kompletnie nic.
Liberalizm w działaniu jest więc prawdziwym perpetuum mobile – intensywne wdrażanie postulatów liberalnych doprowadziło do zapaści niektórych instytucji publicznych, co zaś wygenerowało brak wiary w państwo jako takie, więc w rezultacie pojawiły się kolejne postulaty zmniejszania roli domeny publicznej, a ich wdrażanie pogłębiało zapaść państwa. Inaczej mówiąc, negatywne skutki wdrażania liberalizmu jednocześnie służą jako koronne dowody jego użyteczności. Ideologia doskonała – praktycznie nie do obalenia, gdyż nawet największe klęski jej służą.
Dowody słabości państwa mnożą się także dzisiaj. Polacy stykają się z państwem najczęściej w dwóch miejscach – w placówkach opieki medycznej oraz w placówkach edukacji publicznej. Ich jakość wpływa na postrzeganie domeny wspólnej jako całości. Niestety, ochrona zdrowia niedomaga od początku istnienia współczesnej Polski i na tym polu niewiele się zmienia. Według badania CBOS w czerwcu 2023 roku tylko 27 proc. ankietowanych było zadowolonych z jakości systemu ochrony zdrowia. Przeciwnego zdania było 70 proc.
czytaj także
Słabość opieki medycznej w Polsce to przede wszystkim efekt niedofinansowania, więc rozwiązaniem byłoby radykalne zwiększenie nakładów, niestety mieszkańcy Polski nie chcą dawać więcej na usługę, z której są bardzo niezadowoleni. Najpierw musiałaby się poprawić jakość i dopiero wtedy polski podatnik łaskawie dorzuciłby więcej do systemu. Niestety taka kolejność zdarzeń jest niemożliwa.
Stosunkowo lubianą przez Polki i Polaków usługą publiczną przez lata było za to szkolnictwo. Ono nam się całkiem nieźle udało i mogło służyć za dowód, że polskie państwo potrafi robić ładne rzeczy. Niestety w ostatnich latach nawet szkoła zaliczyła zjazd jakościowy. Jeszcze w 2017 roku dwie trzecie badanych przez CBOS było zadowolonych z jakości nauczania w publicznych szkołach podstawowych. W 2022 roku było to już tylko 47 proc. Zadowolenie z jakości nauczania w liceach spadło w tym czasie z 59 do 47 proc.
W ostatnich latach utraciliśmy więc przedostatnią usługę publiczną, z której byliśmy naprawdę zadowoleni. Pozostało nam już tylko bezpieczeństwo wewnętrzne, w którym nadal należymy do ścisłego światowego topu.
Swoje robi też głęboko zakorzenione przeświadczenie, że wciąż jesteśmy na dorobku. Jak się wzbogacimy, to wtedy zaczniemy się dzielić – teraz jeszcze jest za wcześnie. Karmiono nas obietnicami, że jak tylko trochę się postaramy, to niedługo dogonimy Niemcy. Pech chciał, że w dekadach szybkiego rozwoju Polski także za Odrą rosło PKB, chociaż wolniej. Za kilka lat stukną cztery dekady kapitalistycznej Polski, a Niemcy, Holandia czy Wielka Brytania nie dały się dogonić, co utrzymuje nas w przekonaniu, że nadal dopiero aspirujemy do grona państw rozwiniętych. A nadrabianie zaległości wymaga zaciskania zębów i pasa, a nie rozdawnictwa.
Nic to, że osiągnęliśmy już poziom 80 proc. unijnego PKB per capita, więc jesteśmy najbliżej europejskiego standardu życia w historii – to wciąż za mało. Wyższa klasa średnia nadal jest przekonana, że zarabia skandalicznie mało, więc zabieranie jej więcej pieniędzy w podatkach byłoby nieludzkie. Zapewne na przeświadczenie o naszym finansowym zacofaniu wpływa też słaby złoty – przeliczając polskie zarobki na euro po kursie rynkowym, faktycznie nadal wypadamy kiepsko. Na ekstremalnie niskie ceny – jedne z najniższych w Europie – które wydatnie podnoszą standard życia, mało kto już zwraca uwagę, zresztą media nieustannie opowiadają o drożyźnie.
Nie należy też zapominać o dominującym w Polsce spojrzeniu na relacje międzyludzkie, które sprowadza się do powszechnego przekonania, że „człowiek człowiekowi wilkiem”. Skoro w naszym kraju większość ludzi nie ufa nie tylko napotykanym nieznajomym, ale nawet partnerom w interesach, to trudno, by nagle zechcieli robić wspólnie różne rzeczy. Polacy są towarzyscy tylko w gronie rodziny lub najbliższych przyjaciół – ludzie spoza tego okręgu stają się już podejrzani, pewnie chcą nas oszukać, wyciągnąć z nas ciężko zarobione pieniądze.
Według stanowczo zbyt rzadko omawianego badania CBOS Psychologiczne charakterystyki elektoratów w 2023 roku aż trzy czwarte pytanych zgodziło się z tezą, że „jeśli człowiek nie ma się na baczności, inni to wykorzystają”. Nie zgodził się zaledwie co dziesiąty. Poza tym w Polsce dominuje przekonanie, że rzeczywistość społeczna jest areną twardej walki o interesy – w relacjach międzyludzkich nie chodzi o przyjaźń, wsparcie, szukanie pocieszenia czy przynajmniej wspólne załatwianie swoich spraw, lecz o ogranie przeciwnika. Żyjąc, uczestniczymy w jakiejś grze, w której każdy nieustannie pilnuje się, żeby nie zostać przechytrzonym, i stale rozgląda się, by nie przepuścić żadnej okazji do wykorzystania nieuwagi innych. Aż dwie trzecie ankietowanych zgadza się z wyjątkowo niemądrą tezą, że „tam, gdzie jedni zyskują, inni muszą zawsze coś tracić”. Nie zgadza się ledwie jedna piąta.
Mając takie zero-jedynkowe spojrzenie na rzeczywistość faktycznie ciężko przyjąć do wiadomości, że podniesienie podatków może być w interesie także tych dodatkowo opodatkowanych. Patrząc na świat jak na arenę rywalizacji, trudno się zgodzić, że poprawa bytu moich mniej uprzywilejowanych rodaków może poprawić także mój standard życia. Przecież to wbrew logice, gdy innym robi się lepiej, to przesuwają się w rankingu, zaraz mnie dogonią albo wręcz zepchną na niższe miejsce.
Nie lepiej byłoby pogodzić się z myślą, że zasadniczo wszyscy jesteśmy raczej średni, z niewielkimi odchyłami w górę lub dół, ale w zamian za to przestać się wreszcie spinać? Przecież życie w takim ciągłym napięciu jest zwyczajnie nieprzyjemne. Na pewno dużo mniej przyjemne od wysokich podatków.