Cezary Michalski

Kiedy Facebook stanie się rozumnym

Cena wrzucenia polityki demokratycznej na Facebook będzie potworna. Naszą rzeczą jest, żeby uczynić ją nieco mniej wygórowaną.

Część pierwsza, teologiczna

„Kiedy Facebook stanie się rozumnym” to oczywiście parafraza nadziei, że „lud stanie się rozumnym”, wyrażonej przez młodego Hegla razem z kolegami (proporcja wkładu kolegów wciąż jest ustalana) w Najstarszym programie systemu niemieckiego idealizmu” (1796–1797). Możecie podejrzewać, że tylko jedno zdanie z przeczytałem z tej pracy, skoro tylko to jedno na podobieństwo jakiejś świeckiej mantry bez przerwy powtarzam. Zresztą dla kogoś, kto tak jak ja otarł się o filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, nie byłoby to dziwne w ogóle, gdyż na tej uczelni, w latach osiemdziesiątych XX wieku, wciąż jeszcze uważano Hegla za hochsztaplera filozofii i heretyka chrześcijaństwa. Lojalnie, jako o filozofie, uczyła tam o Heglu jedynie profesor Elżbieta Paczkowska-Łagowska. Uważana jednak przez wielu jej konserwatywnych krakowskich kolegów za osobę emocjonalnie zbliżoną do Kate Bush i jej romantycznych wcieleń („Heathcliff, it’s me, Cathy…”, cyt. za Wuthering Heights).

Kiedy zatem Facebook stanie się rozumny, będziemy – my wszyscy, każdy zalogowany – w czasie realnym podejmować wszystkie najważniejsze i wszystkie mniej ważne decyzje związane z rządzeniem społeczeństwem i państwem. Michel Houellebecq zachwala ostatnio taki ustrój, w którym „prezydent może rządzić nawet dożywotnio”, jednak jego władza musi być potwierdzana referendum obywatelskim, „choćby i codziennym”. Ale on to mówi tylko dla Putina. I tylko po to, by móc dowalić „autorytarnej Unii Europejskiej”, która Putina najbardziej dziś wścieka, bo to przez nią (nawet nie przez NATO) Putin stracił Kijów, czyli podstawową legitymizację własnego autorytaryzmu w oczach własnych obywateli.

Na razie ten przepis Houellebecqa na demokrację bezpośrednią to wyłącznie przepis na tyrana manipulującego nastrojami ludu wystarczająco skutecznie, bo inaczej nie uzyskałby tego codziennego obywatelskiego potwierdzenia swojej władzy przez lata. Nawet przez miesiące. Nawet przez tygodnie. Nawet wieczorem mógłby stracić władzę, którą zdobył rano (piszę to, znając zmienność nastrojów moich „przyjaciół” z Facebooka).

Houellebecq to wszystko doskonale wie, gdyż jest jednym z najinteligentniejszych współczesnych pisarzy. Dlatego sądzę, że on sam też postanowił jedynie manipulować nastrojami swoich czytelników – spragnionych „demokracji bezpośredniej”, rozczarowanych „demoliberalizmem” unijnego Weimaru.

Houellebecq, znając świetnie francuską literacką tradycję, chciałby być Brasillachem czy Drieu La Rochelle nadchodzącej jego zdaniem we Francji nowej epoki Vichy.

Ale jest inna wersja całej tej historii, optymistyczno-mesjaniczna (choć zaraz zobaczycie, jak trudny to jest optymizm). Lud z Facebooka, wypuszczony na szerokie wody demokracji bezpośredniej, nauczy się kiedyś racjonalnie podejmować decyzje w czasie realnym. I po siedmiu wojnach światowych, po dwudziestu holocaustach, będzie już potrafił, w miarę dla siebie i innych bezpiecznie, zarządzać państwem (lokalnym, globalnym) poprzez nieustające facebookowe referenda.

Ludowi na liberalno-demokratycznym Zachodzie też już przecież można powierzać, od biedy bezpiecznie, zarządzanie liberalną demokracją za pomocą kadencyjnego głosowania powszechnego. Nawet Front Narodowy nie wygrał pierwszej tury wyborów lokalnych we Francji w ostatnią niedzielę, mimo że konkurujące z nim centroprawica i centrolewica są w fatalnym stanie. A jednak lud francuski dał żwawym faszystom z FN, obiecującym demokrację bezpośrednią po zniszczeniu Unii, tylko 25 procent głosów. Dzięki pamięci Vichy, która nie okazała się jednak demokracją bezpośrednią wcale? Dzięki zachowaniu politycznego kontaktu z zasadą rzeczywistości? Nie wiem. Jednak na Zachodzie od biedy można już ludowi powierzyć zarządzanie liberalną demokracją za pomocą kadencyjnego głosowania powszechnego. Tyle że stało się to możliwe dopiero po wojnach chłopskich, po wojnie trzydziestoletniej, po pierwszej i drugiej wojnie światowej, po Holocauście, po wszystkich etnicznych i społecznych pogromach.

Taka bowiem była cena emancypacji za pomocą upowszechnienia sztuki czytania. Za pomocą przetłumaczenia Starego i Nowego Testamentu na języki narodowe. A później przetłumaczenia na języki narodowe zsekularyzowanej Biblii, czyli Woltera, Rousseau, Manifestu Komunistycznego… A później przetłumaczenia na wszystkie języki narodowe dzieła Karola Darwina O powstawaniu gatunków. A później wprowadzenia zasady głosowania powszechnego bez żadnego cenzusu. Kogo lud (My Lud) w tym głosowaniu wybierał? Na znanej nam z historii liście są zarówno politycy skuteczni i dobrzy, jak też kompletne potwory.

Cena wrzucenia polityki demokratycznej na Facebook, cena powszechnej władzy pisania, tak samo jak kiedyś cena powszechnej władzy czytania, też będzie potworna. Naszą rzeczą jest – wszystkich mesjanistów jako tako refleksyjnych – żeby tę cenę uczynić nieco mniej wygórowaną. Ale że nie można będzie tej ceny uniknąć… Nie łudźmy się, przemoc w historii – nawet tej linearnej, mesjanicznej, nie spod znaku gryzącego się w swój własny ogon Uroborosa – jest nie do uniknięcia.

Oto moje ostrożne credo mesjaniczne. Nie z poziomu Jakuba Franka (jednak brutala, seksisty, kompletnie „przemocowego” kolesia), ale z poziomu Sabataja Cwi, delikatnego mesjasza cierpiącego na kliniczną wręcz dwubiegunówkę. Miotanego pomiędzy okresami „iluminacji” (psychotycznego pobudzenia, kiedy obrażał rabinów, obchodził w jednym tygodniu święta z całego roku, wykrzykiwał pospólstwu zakazane imię Boga), i okresami „zakrytego oblicza”, czyli depresyjnego upadku, kiedy zamykał się na całe dnie w małym pokoiku i bał się nawet otworzyć drzwi.

Sabataj w młodości w ogóle nie uważał się za mesjasza, ale za człowieka nawiedzanego przez demony, sam nad sobą przeprowadzał nawet egzorcyzmy. Zanim nie poznał Natana z Gazy, który musiał mu przez wiele tygodni tłumaczyć (prowadziło to między nimi do karczemnych awantur), że Cwi (pogrążony wtedy akurat w głębokiej depresji) jest Mesjaszem narodu żydowskiego. Sabataj, jak to niepewny siebie dwubiegunowiec, dał się przekonać Natanowi z Gazy. Żydzi zyskali jeszcze jednego mesjasza (Dawid, Józef, Mojżesz, Jezus, Disraeli, Marks… – naprawdę imponująca galeria, cały świat korzysta). A Gershom Scholem, który biografię Sabataja precyzyjnie opisał (wydanie tej jego książki w Polsce byłoby równie przydatne, co wydanie kiedyś przez Krytykę Polityczną Zemsty Boga Gillesa Kepela, byłaby też świetnym uzupełnieniem książki Olgi Tokarczuk o Jakubie Franku, który właśnie doktrynę Sabataja Cwi i Natana z Gazy w Polsce przyswoił i zbrutalizował). Scholem w swojej monografii Sabataja Cwi dostarczył nam genialnej psychologii, a nawet psychopatologii religii, która może się przydać także do analizy mesjanizmów świeckich (zsekularyzowanych), a także do analizy świeckich, ideologicznych mesjaszy.

Ja ewidentnie jestem dwubiegunowcem zsekularyzowanym, a nie religijnym, jak Sabataj Cwi. Nie spotkałem też nigdy swojego Natana z Gazy, więc – szczęśliwie – za mesjasza żadnego narodu się nie uważam, tak jak zdarzało się samych siebie za mesjaszy uważać paru moim bliskim znajomym, zwykle rówieśnikom. Pozostając częściej w pozycji depresji niż w pozycji psychozy (chociaż bez psychotycznego pobudzenia nie napisałbym kilku moich najstraszniejszych tekstów i nie przeprowadziłbym kilku moich najstraszniejszych wywiadów, może nie mógłbym w ogóle uprawiać zawodu), jestem na co dzień liberalno-konserwatywnym socjaldemokratą. Dlatego wolę demokrację liberalną zapośredniczoną przez system partyjny. Przynajmniej dopóki Facebook (i Internet w ogóle) nie stanie się nieco bardziej rozumny.

Część druga, polityczna

Jako depresyjny doktor Jekyll (przez większość czasu, z rzadkimi tylko wystąpieniami psychotycznego pana Hyde’a w moim życiu) nie wstąpię nigdy w szeregi lewicy żywiącej się wyłącznie porażkami Unii Europejskiej. Sam będę do końca glosował na Palikota (w pierwszej turze, bo w drugiej zagłosuję na kandydata, który nie będzie Jarosławem Kaczyńskim czy jego klonem, Mini Me), bo uznałem go kiedyś za Bonapartego polskiego socjal-liberalnego mieszczaństwa. Z zupełnie podstawowej uczciwości wypada mi zatem nie tylko opiewać jego Austerlitz z 2011 roku, ale towarzyszyć mu także na Elbie, na polach Waterloo, a wreszcie na Wyspie Św. Heleny, gdzie podtruwają go medialni klawisze naszej narodowo-katolickiej hegemonii. Rozumiem Barbarę Nowacką, że zachowuje się analogicznie, nie słuchając pewnego dziennikarza radzącego jej „wbić rdzawy nóż w plecy Palikota”.

Politycy z kompleksem Underwooda bywają niebezpieczni dla liberalnej demokracji i jej nieco jednak wyżej niż w przeciętnej antycznej tyranii podniesionych norm. Ale dziennikarze z kompleksem Underwooda (w Polsce mamy ich legion) są już tylko śmieszni.

Zatem Barbara Nowacka, podobnie jak ja, „rdzawego noża” nie wyciągnęła. Jeszcze jedna kampania prezydencka, poczekamy, co będzie. Jednak później… No dobra, stracimy jeszcze kampanię parlamentarną, bo nowej partii „jednoczącej stare” nie da się zbudować w trzy miesiące. Chyba że się da, ale byłby to tzw. cud centrolewu, który się w Polsce jeszcze nigdy nie zdarzył. W Polsce łatwiej jest upłynnić krew jakiegoś świętego albo zobaczyć na szybie oblicze „poległego” prezydenta. Jeśli cudu centrolewu nie będzie, do Sejmu kolejnej kadencji wejdą – w najlepszym razie – niedobitki SLD, i to będzie sukces Leszka Millera. Ja się temu sukcesowi lojalnie pokłonię, ale czy to będzie sukces z przyszłością? Nie wiem.

Ale kiedy (lecz jeśli) Barbara Nowacka stanie się twarzą szerokiej, w miarę lojalnie współpracującej centrolewicy, może jej się udać. Czemu akurat Nowacka? Czemu do niej się w tym sezonie modlimy? Otóż ona nie obraziła się na „lemingi”, na nowe polskie mieszczaństwo, na polskie społeczeństwo w ogóle. Jak to się zdarza nie tylko prawicowemu „antysalonowi” odstawionemu zbyt długo od cyca władzy, ale niestety czasem także lewicy. Lewica też ma bowiem swoją wersję „wybili, panie, wybili, za wolność wybili…” (w wersji lewicowej: „za równość wybili…”). I tak jak prawica lubi się czasem obrażać i prowokować nowe polskie mieszczaństwo, „lemingi” czy „większość”. Szczególnie gdy traci wiarę, że zdoła tę większość do swoich racji kiedykolwiek przekonać. Ale Nowacka, mimo że też wcale nie ma w polskiej polityce „z górki”, zachowała zupełnie podstawową asertywność będącą kluczem do przeżycia, a nawet sukcesu polityka w demokracji. Cieszy się ze zwycięstw, spokojnie przyjmuje porażki, nie odpowiada „lewicowym bluzgiem” na atakujący ją codziennie „prawicowy bluzg”. Jest dla polskiej lewicy absolutnym skarbem. Pełna zdrowego rozsądku zwyczajna dziewczyna. Patrząc na nią, słuchając jej w politycznych programach, nie muszę się za nią wstydzić. Nie boję się, że za chwilę „poleci żargonem”, zrobi nieznośny grymas skrzywdzonej ofiary albo w poczuciu własnej moralnej wyższości zacznie obrażać ludzi, których powinna przekonać. I nie jest zaskoczeniem, że prawicowi politycy nie dają sobie z nią rady w publicznych dyskusjach.

Barbara Nowacka nie jest skrofuliczna. A skrofuł (udający czasem szlachetny radykalizm, ale będący zawsze tylko kompleksem, poczuciem odrzucenia i resentymentem) jest dziś wspólnym skarbem sporej części prawicy i – niestety – pewnej części lewicy.

„Wasz premier” Ewa Kopacz (niechby i „cywilizowanie konserwatywna”, niechby i ze swoim ministrem Michałem Kamińskim, ale i ze swoim ministrem Halickim przesuniętym nieco bardziej w stronę liberalnego centrum, i z innymi swoimi ministrami płci obojga, też poprzesuwanymi w rozmaite strony). I „nasz wicepremier” Barbara Nowacka (z zapleczem sięgającym od ludzi Palikota po ludzi Millera, ale tak naprawdę pokoleniowo już przesuniętym ku jakiejś przyszłej Polsce). Miałem taki sen, w dzisiejszej Polsce nierealny zupełnie (w dzisiejszej bardziej realny jest premier Kaczyński z wicepremierami Gowinem i Korwinem). Ale w jutrzejszej, pojutrzejszej Polsce? Może.

W takiej Polsce in vitro, konwencja antyprzemocowa, a być może nawet związki partnerskie czy walka o równy dostęp do usług publicznych… byłyby koniecznością, a nie kampanijnym ryzykiem lub łaską.

 

**Dziennik Opinii nr 84/2015 (868)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij