Hochschild: Lekcja trumpizmu od górników z Kentucky [rozmowa]

To nie przypadek, że właśnie do regionów górniczych w Kentucky i Wirginii Zachodniej Purdue Pharma wysyłała kilkudziesięciu akwizytorów, żeby zachwalali Oksykodon – mówi autorka „Skradzionej dumy”.
Arlie Russell Hochschild Fot. Jakub Szafrański

Trudno, by na społecznej pustyni wyrosło coś innego niż trumpizm – mówi Arlie Russel Hochschild, autorka książki „Skradziona duma”, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej.

Michał Sutowski: Skradziona duma to pani kolejna książka poświęcona bastionowi Trumpa i Republikanów – tym razem chodzi o region górniczy na wschodzie stanu Kentucky w Appalachach, zdominowany przez białych i bardzo ubogi. Kiedy zaczął się schyłek gospodarczy tego miejsca?

Arlie Russel Hochschild: Schyłek miał dwie fazy, najpierw stopniową, a potem bardzo gwałtowną. Ta stopniowa zaczęła się już po 1945 roku. W czasie obydwu wojen światowych stan Kentucky był głównym ośrodkiem wydobycia najważniejszego źródła energii w tamtym czasie, czyli węgla kamiennego. Później jego rola stopniowo się zmniejszała aż do lat 90., kiedy nastąpił gwałtowny i nieodwracalny zjazd w dół.

Przesądziła geologia czy polityka?

Jedno i drugie. Głównym powodem było wyczerpywanie się węgla najwyższej jakości – w hrabstwie Pike, które badałam, został on wydobyty do lat 80., potem fedrowano nieco gorszy, a dziś zostały tylko najgorsze sorty. Do tego doszedł drugi czynnik, mniej więcej 15-16 lat temu, czyli rewolucja łupkowa – gaz ziemny stał się po prostu tańszy i ludzie zaczęli przestawiać się na to źródło ciepła i energii. No i wreszcie trzecia rzecz, na której prawica skupia się wyłącznie: kiedy Barack Obama zapowiedział „zazielenianie Ameryki” i wsparcie dla czystej energii, Agencja Ochrony Środowiska wprowadziła regulacje, które wymagały od kopalni instalowania urządzeń oczyszczających powietrze, co oczywiście zwiększało koszty.

I tak Obama zabił węgiel?

Taka jest narracja Republikanów, że regulacje de facto uniemożliwiły ekonomiczną produkcję, choć gaz łupkowy – wspierany przez nich bardzo mocno – już wcześniej zaczął ten węgiel wypierać. Na problemy węgla w Kentucky złożyło się więc parę przyczyn. Ale musimy też wziąć pod uwagę ogólniejszy mechanizm, który stoi za problemami wielu podobnych „czerwonych stanów”. Tam, gdzie edukacja była gorzej dofinansowana, mieszkańcy jako robotnicy bardziej narażeni na wypadki w pracy, a oczekiwana długość życia – między innymi za sprawą stanu środowiska – niższa, odpływ inwestycji za granicę, automatyzacja produkcji i osłabienie związków zawodowych wyrządzały jeszcze większe szkody dla dochodów i stanu zdrowia obywateli niż w stanach „niebieskich”, bardziej zurbanizowanych z ośrodkami wielkomiejskimi, zróżnicowaną gospodarką.

A hrabstwo, które pani opisywała, było akurat z tych mało zróżnicowanych? Gdzie od losu przemysłu węglowego zależała niemal cała reszta?

Tak, przy czym interesujące jest, że wydobycie węgla akurat za pierwszej kadencji Trumpa, w latach 2016-20, spadało, za to zaczęło rosnąć po zwycięstwie Bidena – w kontekście kryzysu energetycznego związanego z wojną w Ukrainie, kiedy poszły w górę ceny gazu. I tak, za rządów prezydenta, który zmianę klimatu uważa za jakiś żart lub lewacki spisek, węgiel się nie opłacał, a za „zielonego” Bidena już tak. Mieszkańcy Kentucky mogliby dojść do wniosku, że Demokraci jednak nie są ich wrogami, ale jednak nie doszli…

Może dlatego, że Demokraci jednak popierali rozwój zielonej energii. A co ma z tego Kentucky?

No właśnie sporo, bo wprawdzie wyborcy głosują na Republikanów, ale na gubernatora wybrali Demokratę Andy Besheara, który do północnej i zachodniej części stanu sprowadza dużo nowych miejsc pracy. Jeśli mieszkasz w Appalachach, ale wsiądziesz w samochód, to w 3 godziny dojedziesz do fabryki paneli fotowoltaicznych wybudowanej za środki od administracji Bidena. Oczywiście trzeba się przeprowadzić, bo to za daleko na codzienne dojazdy, niemniej dobre miejsca pracy dotarły w tym regionie bliżej niż kiedykolwiek – właśnie za sprawą części z tych miliardów dolarów, które przewiduje Inflation Reduction Act z czasów poprzedniego prezydenta. Dodajmy, że z tych miliardów około 85 procent trafiło do stanów „czerwonych”, czyli republikańskich. Trump próbuje ten napływ środków zatrzymać, bo nie wierzy w odnawialne źródła energii…

Ale jego wyborcy też chyba nie wierzą.

To nie tak. Prawicowi wyborcy chcą zielonych miejsc pracy, choć im się to nie kłóci z „czerwoną”, w sensie republikańskim, polityką. Jak spojrzymy na wyniki badań opinii publicznej, to już w 2019 roku nie tylko zdecydowana większość Demokratów, i niewielka, ale jednak większość Republikanów zgadzały się ze zdaniem, że rząd powinien wydawać więcej środków na OZE. Co więcej, w niedawnym badaniu ośrodka More in Common nie tylko 93 proc. Demokratów, ale też 73 proc. Republikanów zgodziło się, że „USA powinny być światowym liderem w rozwoju czystej energii”. Kiedy sama rozmawiałam z mieszkańcami Kentucky, niemal wszyscy – poza bezpośrednio związanymi z branżą węglową – uważali, że rząd powinien coś zrobić w sprawie oczyszczania wody pitnej z węglowego mułu i przychylnie patrzyli na alternatywne źródła energii.

IRA to nie jest program klimatyczny w stylu europejskim [rozmowa z Tooze]

Ale Republikanie nie wierzą w zmianę klimatu wywołaną przez człowieka.

Oczywiście, jeśli ich zapytać, czy obecny stan atmosfery Ziemi przyczynia się do ocieplenia planety i czy ma to coś wspólnego ze spalaniem węgla, to większość nie odpowie twierdząco – bo mniejszość pracuje w branży węglowej, ale większość Republikanów po prostu tego nie przyjmuje do wiadomości. Większość jednak zgadza się, że potrzebne są środki na transformację energetyczną, to budzi jakąś nadzieję jako temat ponadpartyjny – w tej sprawie Trump jest po prostu na prawo od własnych wyborców.

Wróciłbym do tych nowych, „zielonych” miejsc pracy. W Europie często bywa tak, że dla byłych górników praca nawet jest, ale dość wysoko płatne, zabezpieczone dzięki prawu i związkom zawodowym zatrudnienie, całkiem prestiżowe w tych regionach i klasach społecznych, zamienia się na jakieś jednoosobowe działalności gospodarcze za połowę dotychczasowej stawki. Tyle że na świeżym powietrzu, a nie kilometr pod ziemią. Żeby człowiek mógł i chciał zmienić robotę, to musi dostać coś jakkolwiek atrakcyjnego… Co to są więc za miejsca pracy w tym północnym Kentucky?

Jeśli zostajesz instalatorem paneli słonecznych, możesz zarobić około 70 tys. dolarów rocznie – do stu tysięcy, które zarabiał górnik, sporo brakuje, ale rodzinę da się za to utrzymać. Jeśli pracujesz na nocne zmiany w fabryce baterii, te 3 godziny drogi od Pikeville, możesz dostać około 90 tysięcy, z nadgodzinami pewnie dobijesz do setki. Inaczej mówiąc, to nie są proste prace w usługach, na zmywaku czy w sklepie. Takie, jakie konserwatyści przypisują kobietom, jako dodatkowy zarobek – to jest przeciętne wynagrodzenie żywiciela rodziny, bo ta kategoria ma dla nich znaczenie.

No to skoro miejsca pracy są przyzwoite, a Biden dał pieniądze na to, by powstały – to czemu ten Trump dostał tam blisko dwa razy więcej głosów niż wiceprezydentka Bidena?

Zadzwonił kiedyś do mnie Mitch Landry, były burmistrz Nowego Orleanu, którego Biden namaścił na „cara infrastruktury”, żeby rozdysponował te środki z IRA do czerwonych stanów. Świetny facet, notabene, chciałabym, żeby kiedyś został prezydentem. Ale on powiedział mi mniej więcej coś takiego: czy możesz mi pomóc, bo zanosiłem do tych stanów naprawdę dobre wieści gospodarcze i… nie czułem, żeby mnie słuchano. A od drugiej strony słyszałam, że Joe Biden ma problem z widocznością: gdzie on jest? Nie słyszymy o nim. Słyszymy coś o pieniądzach, ale z jego twarzą niezbyt nam się to kojarzy.

Biden był najbardziej lewicowym prezydentem od czasu Johnsona

Ale nie kojarzy się, bo…?

Jeśli ktoś pyta, czemu gospodarcze zmiany na lepsze nie sprawiają, że ludzie są wdzięczni Bidenowi, to akurat w przypadku IRA odpowiedź jest dość prosta. Po pierwsze, Partia Demokratyczna włożyła mnóstwo pieniędzy w reklamę w sieci, ale dużo mniej w kontakty i rozmowy bezpośrednie, twarzą w twarz. Republikanie dużo częściej pojawiali się osobiście w tych społecznościach, a ludzie nastawieni bardziej tradycjonalistycznie lubią widzieć, z kim mają do czynienia, to raz.

Czyli błędy komunikacyjne. Ale to wszystko?

Drugi czynnik jest taki, że ludzie tych pieniędzy często nie zdążyli zobaczyć. Zostały przyznane, ale spływały bardzo powoli, niemal przedzierały się przez machinę Agencji Ochrony Środowiska i władz lokalnych. To nie były, jak mówił Obama, shovel-ready jobs, czyli takie miejsca pracy, gdzie od projektu przez wbicie łopaty aż po widoczne efekty mija ledwie kilka miesięcy. Inaczej mówiąc, o wielu z tych przedsięwzięć można było usłyszeć, ale zanim zaczęły się materializować, to już niespecjalnie ufano, że powstaną. Podsumowując: na niekorzyść Demokratów zadziałała kultura komunikacji, ale też perspektywa czasowa.

À propos komunikacji: pani badania oparte są przede wszystkim na rozmowach z mieszkańcami badanego regionu. Jak wyglądały spotkania z ludźmi z Appalachów na tle poprzedniego doświadczenia, czyli pracy w Luizjanie przy okazji pracy nad Obcymi we własnym kraju? Co różni tych rozmówców – poza tym, że tamci byli zwolennikami jeszcze Tea Party, a ci oczywiście popierają Trumpa?

W Luizjanie, a więc na Południu dużo silniejsza jest kultura gościnności – jesteś nie stąd, ale pewna doza życzliwości obowiązuje. Kentucky jest dużo bardziej nastawione na prywatność, więc i nawiązanie realnego kontaktu z ludźmi jest dużo większym wyczynem. Rozmawiając z pewnym młodym człowiekiem stamtąd zaproponowałam, żebyśmy się przespacerowali wzdłuż drogi w jednej z tych dolin między wzgórzami. A on mówi: wiesz, to nie jest dobry pomysł, ludzie w tych domkach i w przyczepach nie będą zadowoleni, że idzie tędy ktoś nieznany, pomyślą, że jesteś kimś od władz, a oni tam robią różne rzeczy, dilują narkotykami… Inaczej mówiąc, kultura nieufności jest tam dużo głębiej zakorzeniona.

No i doszedł jeszcze czynnik pandemii: gdy pracowałam nad Obcymi…, mogłam spędzić z tymi ludźmi bardzo dużo czasu, mieszkać u nich, jeść razem, odwiedzać groby ich bliskich i ważne dla nich miejsca. Tutaj pracy terenowej było mniej, a więcej rozmów odbyło się przez Zooma – może były pogłębione psychologicznie, ale nie u wszystkich mogłam zobaczyć na własne oczy, jak wygląda ich otoczenie.

W książce pisze pani o „paradoksie dumy”. Wyborcy Trumpa, tacy jak w Kentucky, to ludzie, których szanse życiowe – na zdobycie wykształcenia, atrakcyjną pracę, ale i zdrowe warunki życia – są, delikatnie mówiąc, ograniczone. Zarazem bliskie są im poglądy, że to sam człowiek jest kowalem własnego losu, w sensie jednostkowym. Jak wygra, to jego zasługa i powód do dumy, jak przegra – jego wina i źródło wstydu. Zarazem pisze pani, że ludzie o poglądach postępowych czy liberalnych, w amerykańskim sensie, częściej uznają wpływ otoczenia na nasz sukces lub porażkę, choć często są lepiej sytuowani. To chyba kontrintuicyjne? Psychologicznie rzecz biorąc, to ci o lepszym statusie społecznym powinni głosić, że wszystko to ich zasługa, a ci o gorszym – że to wina systemu.

Dlatego mówię o paradoksie. Choć nietrudno go wyjaśnić – dostęp do wykształcenia wyższego to kluczowy czynnik, a różnice wewnątrz USA są kolosalne. W hrabstwie, które badałam, ledwie 16 proc. dorosłej populacji ma dyplom licencjacki, w Nowym Jorku odwrotnie – czyli ponad 61 proc., a są takie miejsca, gdzie to nawet 3/4! W miejscach, gdzie oferta pracy jest dużo bardziej różnorodna, ludzie mieli częściej okazję studiować, a tam poczytać coś o kapitale kulturowym, ale też spotykać ludzi z różnych klas społecznych, choć już niekoniecznie obok nich mieszkać. Siłą rzeczy takie warunki sprzyjają rozumieniu, że „to skomplikowane”, dlaczego komuś się wiedzie, a komuś nie.

A czy stan Kentucky był zawsze konserwatywny kulturowo? Czy to nowy, „reakcyjny” fenomen?

To miejsce od pokoleń było dość tradycjonalistyczne. Jeden z moich rozmówców zacytował kiedyś Marka Twaina: „Kentucky jest dwadzieścia lat za resztą świata. Więc gdy przyjdzie koniec świata, chcę być w Kentucky”. Dodał, co prawda, chyba nie do końca zgodnie z jego intencją, że „Może się wydawać, że jeśli chodzi o liczbę dzieci w rodzinie i poziom publicznych koledży, jesteśmy w tyle za innymi regionami, ale w tyle nie zawsze oznacza gorzej”, w sensie, że świat zmierza w złym kierunku, więc może lepiej, że jesteśmy „zacofani”.

Tak czy inaczej, ludzie, którzy tam przybyli z Europy, byli imigrantami ze Szkocji i z Anglii, raczej z tych biednych. Mówiło się wręcz, że to był lumpenproletariat, zbierany z ulicy i pakowany na statki, żeby go wysłać do Ameryki, póki była dość otwarta. Trafili w te góry z pokładami węgla i choć byli biedni, to zarazem okazali się bardzo odporni i sprawni w swym zawodzie. Inaczej niż inni, nie pojechali dalej na Zachód, do Oklahomy czy Kalifornii, tylko zostali w Appalachach, więc i historia przewalała się trochę ponad ich głowami.

Ale robotnicy stamtąd przez kolejne pokolenie głosowali na Demokratów – i to długo, nie jak na Południu, które odwróciło się od tej partii po tym, jak prezydent Johnson w połowie lat 60. poparł ruch praw obywatelskich i ustawy o prawach obywatelskich i prawie do głosowania…

Faktycznie, oni byli Demokratami mniej więcej do drugiej kadencji Clintona, tak długo, jak trzymały ich przy tej partii związki zawodowe. One też trzymały razem robotników różnego pochodzenia, bo przecież w czasach obydwu wojen światowych w tym regionie byli ludzie ponad dwudziestu narodowości, mówiący różnymi językami. To była świadoma polityka biznesu, bo chodziło o to, żeby trudniej im się było organizować – mieli mówić po włosku, polsku, niemiecku, do tego biali i czarni, katolicy i protestanci, żeby osłabić uzwiązkowienie.

Hochschild: Przede wszystkim musimy aktywnie słuchać

Co w końcu nastąpiło.

Ale dużo później, bo pod koniec XX wieku. Wcześniej przez dziesiątki lat różnorodnych ludzi z rozmaitych miejsc świata łączyło właśnie to, że obok Jezusa mieli na domowym ołtarzyku portrety Johna L. Lewisa, przez 4 dekady lidera związku United Mine Workers of America. Tu ciekawostka: pojęcie redneck oznacza dziś stereotyp człowieka z prowincji, trochę prostaka, który na pewno musi być rasistą. A w czasach potęgi związków zawodowych to słowo kojarzyło się nie z czerwonym od pracy na roli karkiem, ale czerwoną chustą związkowca wokół szyi, która symbolizowała to, że człowiek nie jest łamistrajkiem i że czarni i biali to bracia-robotnicy.

Mamy zatem ludzi, którzy od pokoleń czuli dumę ze swej pracy, która pozwalała utrzymać rodziny, z wzajemnej solidarności, z faktu, że ich własny wysiłek dawał paliwo amerykańskiej potędze gospodarczej i militarnej. I oni to wszystko tracą, bo zapada im się grunt pod nogami – czyli branża, w której ich rodziny, zwłaszcza mężczyźni, pracowali od pokoleń. A ponieważ mit kowala własnego losu był tam cały czas bardzo silny – czują wstyd, bo to wszystko utracili? Tak jakby to była ich wina? To jest podłoże ich poglądów, sympatii dla Trumpa?

Wstydzą się, że nie wpisują się w amerykański sen, że wstęp do niego mają zablokowany. Bo ich droga życiowa to teraz kaskadowe spadanie na dół drabiny społecznej. Najpierw tracą pracę, a wraz z nią kontakt ze społecznością wokół. Nie mają kolegów z pracy, a że mają mniej pieniędzy, bo np. pracują dorywczo, czego się wstydzą, to nie pójdą na przyjęcie do znajomych, wycofują się więc stopniowo z życia towarzyskiego. Kiedyś mogli spotykać się regularnie, choćby w barze czy chodzić na ryby, ale z czasem coraz mniej ludzi się w tym barze pojawia – także dlatego, że sporo kolegów, jeśli tylko może, wyjeżdża do innych miast. W końcu ten bar czy klub się zamyka, a w okolicy zostaje sklep z tanimi drobiazgami i stacja benzynowa.

Czyli pustynia.

Tak, zaczynają mieszkać w miejscu społecznie ogołoconym ze wszystkiego, szkoły też się zamykają. Wtedy już bardzo częstą są rozwiedzeni, rozpadają się związki. Mieszkają w jakiejś klitce, kontakt z ludźmi utrzymują przez internet. I wchodzą w narkotyki, bo jacyś ich koledzy weszli w to wcześniej, niektórzy zaczynają dilować, bo muszą z czegoś sfinansować uzależnienie – a to już jest wstyd potworny…

Przy czym narkotyki w dzisiejszych Stanach to chyba już nie to, co w filmach z lat 80.: że gangi młodych Afroamerykanów i Latynosów opychają ludziom crack. To raczej lekarze przepisują…

Koszmary białej Ameryki

Oczywiście, stan Kentucky, a także Wirginia Zachodnia to miejsca, gdzie przepisywano najwięcej opioidowych leków przeciwbólowych – na zasadzie: ma pan problem, boli coś? Proszę bardzo, tu jest Oksykodon, bardzo skuteczny, uśmierzy wszystko, nie, broń Boże, nie uzależnia. Farmaceuta w aptece potwierdza: proszę brać, bez obaw. Zatem tak, to nie gangi chłopaków w bluzach z kapturem wciskają coś ludziom, tylko ludzie w białych kołnierzykach. Producent tych leków, czyli Purdue Pharma, ukrywająca ich uzależniający charakter, za cel obrała sobie właśnie te dwa stany.

Dlaczego akurat te? Bo w Kentucky wyjątkowo dużo ludzi cierpi z powodu chorób zawodowych?

To też, więc nie brakuje pacjentów szukających ulgi za wszelką cenę i pozbawionych dostępu do normalnego leczenia. Ale było coś jeszcze: to są stany rządzone przez Republikanów, a więc z osłabionymi regulacjami. Moja asystentka badawcza zestawiła na użytek tej książki rozwiązania w różnych stanach ze wskaźnikami uzależnień: były dwa razy niższe w stanach, gdzie regulacje są silniejsze. Tym, co robi różnicę, jest zasada dwóch lub trzech podmiotów, które otrzymują stosowny kwit przy sprzedaży uzależniających leków. W stanach takich jak Illinois czy Kalifornia, obok producenta i apteki, informację na ten temat dostaje rządowa agencja nadzoru. W Kentucky i Wirginii Zachodniej rzecz zostaje u producenta i sprzedawcy, zainteresowanych głównie zwiększeniem sprzedaży. To nie jest przypadek, że właśnie tam, a konkretnie do regionów górniczych, Purdue Pharma wysyłała kilkudziesięciu akwizytorów, żeby ten lek zachwalali.

Czyli mamy tam gotowe laboratorium klęski ekonomicznej, społecznej, zdrowotnej i środowiskowej…

Owszem, wody z kranu nie da się tam pić, wszyscy korzystają z butelkowanej.

w stanie rządzonym przez Republikanów. W którym, dodajmy, nie ma właściwie imigrantów z Ameryki Łacińskiej czy skądinąd…

Nie ma ich prawie wcale, bo po co mieliby tam ściągać, skoro nie ma pracy. Migrantami są raczej mieszkańcy Kentucky, ci najodważniejsi i najbardziej zaradni, którzy pakują rzeczy na ciężarówkę i drogą nr 23 podążają do Cincinnati i innych miast przemysłowych Środkowego Zachodu. To są tamtejsi migranci, tzn. ci, co z Kentucky wyjeżdżają: mieszkańcy Appalachów nie widzą migrantów na oczy, tylko słyszą kolejne tyrady Trumpa na ich temat. Że mają ich nienawidzić – bo wy to dobrzy ludzie, ci tutejsi, a tamci to zło.

A przecież ci migranci z Ameryki Środkowej czy z Meksyku, trafiający oczywiście w inne regiony kraju, są w bardzo podobnej sytuacji do urodzonych na miejscu białych robotników bez pracy: chcą lepszego życia i nie mają do niego dostępu. Tylko migrantowi ten dostęp blokuje brak amerykańskiego paszportu, a amerykańskiemu robotnikowi, który pochodzi stąd i tu się wychował – brak zdobytego na uczelni licencjatu. Ludzie z Appalachów są w analogicznej sytuacji na poziomie krajowym, co Meksykanie na międzynarodowym rynku pracy. Innymi słowy, to jest wielkie osiągnięcie Trumpa, że skłania tych pierwszych do nienawidzenia tych drugich.

Każe też ludziom nienawidzić osób transpłciowych i reszty społeczności LGBTQ. A poza tym całej właściwie lewicy. Chociaż społeczność LGBTQ oczywiście w Kentucky jest, ale niespecjalnie ujawnia się ze swoją tożsamością, a lewica od Black Lives Matter i protestów przeciwko bombardowaniu Gazy jest zaniedbywalnie obecna, bo też tamtejsza uczelnia ma niewiele wspólnego z kampusami Wschodniego Wybrzeża. Czyli wszystkie najważniejsze kozły ofiarne obecnej administracji w tym bastionie Republikanów nie występują…

Co pokazuje, że chodzi o kulturę, nie tylko o gospodarkę. O wytwarzanie, właściwie zmyślanie rzeczywistości. Trump zrobił się trochę jak Wielki Brat. Ze względu na nieprzewidywalność jego decyzji, sprawdzamy codziennie, co też dzisiaj wyczyni? A on tylko powtarza, jak maszyna, przekazy o imigrantach, o gejach i lesbijkach, co zatruwają studnie, niszczą rodzinę i całą Amerykę.

Black Lives Matter. Kościuszko to mówił 250 lat temu

Ale na samej nienawiści chyba by tak daleko nie zajechał. Z czego ci jego wyborcy, którzy nie mają wysokich dochodów i statusu społecznego – bo takich też mu przecież nie brakuje – mają czerpać dumę? Skoro na co dzień się raczej wstydzą, że nie dowożą, nie dają rady? Czy chodzi tylko o to, że on przynajmniej zwraca uwagę, że istnieją?

On wypracował taki rytuał antywstydu, to jest tak naprawdę sedno jego przekazu. Bo jak mówiłam – ekonomia, gospodarka ma znaczenie: podnieśmy cła, koncerny wrócą do USA, Ameryka znów będzie wielka. Ale taka charyzmatyczna figura jak Trump ma przede wszystkim swoją politykę emocji, rozpisaną na kilka etapów. Na początku odwołuje się do uznania, szacunku: wiem, jak się czujecie. Byliście dumni, ale waszą dumę wam skradziono. Ktoś wam ją ukradł, ja ją dla was odzyskam. On nie mówi czegoś takiego wprost, ale wszyscy wiedzą, co ma na myśli. Są jacyś niewinni – to wy, których kocham – i jacyś złodzieje waszej dumy i godności, których nienawidzę! Jak to słyszysz dzień w dzień, to zaczynasz się uwalniać od poczucia wstydu – a w takiej ekonomii emocjonalnej, to już strasznie dużo.

Rozumiem, dalej nie mam pieniędzy ani dostępu do lekarza, ale już wiem, że to nie moja wina i nie muszę się za siebie wstydzić?

W ramach ekonomii dumy jesteś już dużo bogatszy. To bardzo ułatwia identyfikację – nie masz nieruchomości na Manhattanie, ale możesz sobie kupić breloczek do kluczy albo bombkę choinkową z Trumpem jako Świętym Mikołajem, albo wlepkę na samochód, to jakby karty wstępu do klubu tych, co się nie wstydzą.

Ale czemu to działa? Dlaczego on jest wiarygodny?

I tutaj właśnie pojawia się rytuał antywstydu, na nim buduje się charyzma i poczucie więzi wyborców z ich prezydentem. Najprościej mówiąc: on najpierw mówi coś, co ma luźny związek z rzeczywistością, czy po prostu zmyśla, ale co wpisuje się w tę opowieść o skradzionej dumie. To mogą być imigranci z Ameryki Środkowej, żywiący się domowymi zwierzątkami porządnych Amerykanów.

To przecież horrendalna bzdura. Ma odczłowieczyć tych ludzi.

Tak, ale on tym robi coś jeszcze. Bo liberałowie, lewica, Demokraci, jak zwał tak zwał, reagują na to: on oszalał, co za bzdury, to obrzydliwe, kretynem trzeba być, żeby w to uwierzyć. I, mówiąc w pewnym skrócie, w tym momencie wyłącza telewizor czy raczej przestaje patrzeć w ekran, bo wszystko jest jasne.

Rasista, mizogin…

Dokładnie – mamy krytykę z pozycji moralnych albo wprost odwołującą się do pomieszania zmysłów. Ale on w ten sposób utwierdza w ludziach to, co chciał, żeby pomyśleli. Bo jak wszyscy na niego najeżdżają, to odwraca kota ogonem i mówi: widzicie? Ciągle mnie atakują, nic już nie można powiedzieć. Wiecie, jak ja się z tym czuję? Wiecie, bo was traktują tak samo, was też wyzywają od rasistów, buraków… Ale coś wam powiem: ja się nie dam zawstydzić. Ja im przywalę, odwinę się – za moją i waszą krzywdę.

Gerrymandering, czyli najważniejsza batalia wyborcza w USA [wyjaśniamy]

Czyli wybawiciel?

Uwalnia od wstydu, zamienia go w dumę i źródło siły. Powtarza to dzień w dzień i wypełnia kulturową i społeczną pustkę, która zaistniała na długo przed nim, ale Demokraci jej nie dostrzegali. Dopóki tkankę społeczną w tych środowiskach tworzyły związki zawodowe, była tam też lewica, ale od kiedy one zniknęły, Demokraci stracili kontakt z tymi ludźmi.

Ale czy chodzi o to – jak w prawicowej kliszy – że lewica tak naprawdę gardzi ludem, nie interesuje się gospodarką, tylko eksploruje głębię swych coraz bardziej transgresywnych tożsamości i wolałaby, żeby ludzie zniknęli z planety Ziemia, co by żabom było lepiej? Przecież to tak nie wygląda. W jakim sensie Demokraci czy lewica tworzą bańkę?

Kiedy patrzymy na prawicę, to mamy wrażenie, że są bardzo nie na czasie, jakby z innej epoki itd. Ale o nas można powiedzieć dokładnie to samo, choć oczywiście przejawia się to inaczej. Po lewej stronie oderwanie od reszty społeczeństwa nie musi wynikać z braku empatii ani niechęci do wyjścia poza własne podwórko. Może nawet zależy nam na tym częściej niż prawicowcom z małych miasteczek – chcemy poznawać nowe kultury, pomagać ludziom, którzy mają gorzej. Po prostu mapy empatii mamy zupełnie inne – prawica myśli bardziej w kategoriach lokalnych, a my częściej kosmopolitycznie. A zarazem – to jest akurat nasz paradoks, nie ich – żyjemy w bardziej homogenicznych środowiskach.

To znaczy? Ja nie cierpię kawy latte, nieważne, czy na sojowym, czy nie. Za to lubię schabowego. A nie powinienem. Matchę piję, co prawda, ale zimną i na wodzie.

Ludzie bliscy Partii Demokratycznej częściej mieszkają w homogenicznych okolicach, tzn. w dużych miastach obok podobnych sobie: równie wykształconych. Oni nie uważają, że człowiek powinien mieszkać tylko z takimi jak on sam czy ona sama – ale częściej niż prawicowcy sami żyją w takich warunkach. Innymi słowy: są przekonani, że wychodzenie naprzeciw innemu to wielka wartość, ale tych innych w pobliżu mają niewielu. A raczej „innych” pod innym względem – bo osiedla wykształconej, wielkomiejskiej klasy średniej mogą być całkiem różnorodne pod względem rasy, miejsca pochodzenia, koloru skóry, czy specjalizacji zawodowej, ale klasowo są właśnie jednorodne. W naszym Berkeley, jak się przejdziesz ulicą, usłyszysz ludzi rozmawiających w kawiarni czy przez telefon po chińsku, japońsku czy niemiecku, ale większość będzie miała doktorat.

Podejrzewam, że wielu intelektualistów bliskich Demokratom raczej nie stać na zamieszkiwanie w takich okolicznościach przyrody. Ale rozumiem, że segregacja przestrzenna wyborców jest faktem, a postępowa klasa średnia nawet jak nie mieszka na takich osiedlach, to przynajmniej chciałaby. Niemniej pozostaje pytanie: co robić w takiej sytuacji?

Mam poczucie, że w mojej książce piszę coś, co powinniśmy byli wiedzieć 30 lat temu. Jakby to była wiedza, którą lewica dopiero nadrabia. Bo to my nie nadążamy. Mamy ten stereotyp, że to tamci są jacyś zacofani, tkwią w poprzedniej epoce. Niektórzy pewnie tkwią, ale to samo dotyczy nas w naszej wielkomiejskiej, wykształconej bańce. Zostaliśmy z tyłu, skoro musimy nadrabiać takie zaległości. A efekt bańki jakoś nas upodabnia do tych, na których patrzymy z góry.

A gdybyśmy tę diagnozę przyjęli – to co mogłoby zadziałać? Gdzie jest recepta?

Przychodzi mi do głowy kilka strategii. Poza obroną istniejących instytucji demokratycznych, uczelni, szkół, niezależnych mediów, sądownictwa – potrzebna jest kontrnarracja i lider gotowy ją głosić: nie, nikt nie ukradł wam waszej dumy. Utraciliście ją, widzimy to, ale jako Amerykanie musimy się dogadać tak, byśmy wszyscy czuli dumę z naszego kraju. Takim kandydatem może być Gavin Newsom, gubernator Kalifornii – nie jest bez wad, ale według mnie uniósłby takie wyzwanie. Choćby dlatego, że potrafi sobie radzić z Trumpem. Umie go wyśmiać, sparodiować, a nie tylko moralizować i szydzić z jego wyborców. Mówi na przykład o sobie: jestem najprzystojniejszym gubernatorem w Ameryce! Albo zaczyna pisać tweety wielkimi literami – aż sam Trump przestał to robić.

Humor wystarczy?

Na pewno pomoże. Potrzebujemy też różnych opowieści i metod komunikacji, które dotykają emocji poniżej poziomu słów – takie obrazy, jak z protestów przeciwko głodzeniu Gazy, gdzie tysiące ludzi przychodzą z pustymi garnkami czy patelniami robią większe wrażenie niż najlepsze hasła. Ten gigantyczny samolot za 440 mln dolarów, który Trump dostał od Saudyjczyków, aż się prosi o jakiś happening artystyczny – makietę czy balon do obwożenia po całym kraju.

Ale retoryka to chyba wciąż za mało.

Oczywiście, Demokraci muszą pracować nad odzyskaniem elementarnego zaufania tych wyborców, którzy kiedyś na nich głosowali. Widzę pewne jaskółki: senator Chris Murphy z Connecticut, który zgłasza pomysły walki z epidemią samotności. Alexandria Ocasio-Cortez, która objeżdża kraj i potrafi porwać publiczność w takich „czerwonych” stanach jak Idaho. Albo wspomniany już Andy Beshear, gubernator Kentucky, który przekracza podziały między wyborcami miejskimi i wiejskimi. Równocześnie obok liderów potrzebujemy większego ruchu oddolnego, który budowałby mosty między ludźmi w sprawach, które są ponadpartyjne. Mówiliśmy już o czystej energii, ale jest np. kwestia radzenia sobie z klęskami żywiołowymi. Nawet jak ktoś nie wierzy w antropogeniczną zmianę klimatu, to nie ochroni go przed katastrofalną powodzią czy trąbą powietrzną.

Duma i uprzedzenie. Trump na wojnie z kulturą

To uzna, że Bóg tak chciał, albo że to kara za sodomię…

Niekoniecznie, jeśli dostanie możliwość wspólnego działania w tej sprawie. Znam historię człowieka, który zaczął od ostrzegania w sieci przed niebezpieczeństwami pogodowymi, burzami czy tornadami w okolicy i zdobył sobie duże zaufanie. Potem zaczął organizować tzw. Y’all Squad, czyli grupę koordynującą działania wolontariuszy walczących ze skutkami takich kryzysów. W warunkach, kiedy administracja Trumpa tnie etaty i środki na służby publiczne, które powinny się tym zajmować, Demokraci powinni zawalczyć o środki dla takich lokalnych inicjatyw. A także na kółka teatralne, warsztaty muzyczne, stowarzyszenia ochrony lokalnej przyrody… Żeby ludzie zobaczyli, że są im do czegoś potrzebni. A oni sami pomogli odtworzyć lokalną tkankę społeczną w takich miasteczkach, jak choćby Pikeville, które badałam. Bo trudno, by coś innego niż trumpizm wyrosło na społecznej pustyni.

**

Arlie Russell Hochschild – wybitna amerykańska socjolożka, emerytowana profesorka Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Autorka dziewięciu książek, wśród których kilka trafiało regularnie na listę najlepszych książek roku „New York Timesa”. Przetłumaczona na szesnaście języków. W 2017 r. w Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazali się jej Obcy we własnym kraju, których drugie wydanie trafia do sprzedaży wraz z premierą polskiego tłumaczenia najnowszej książki Hochschild – Skradziona duma. Strata, wstyd i triumf prawicy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij