Już nawet neoliberałowie z MFW wskazują palcem polskiemu rządowi, co ma zrobić, żeby zwiększyć wpływy budżetowe, a ten i tak woli się zadłużyć, niż nadepnąć na odcisk wyższej klasy średniej, która w Polsce jest prawdziwym hegemonem.
Wywołana sprawozdaniem rządu ws. realizacji 800 plus dyskusja na temat reformy świadczenia na dzieci stała się na tyle głośna, że wypowiedział się w tej sprawie sam premier. Donald Tusk nie po raz pierwszy zadeklarował, że póki zasiada na stanowisku szefa rządu, żadnych zmian w tym zakresie nie będzie. Oczywiście według kaczystowskiej opozycji i popierających ją komentatorów oznacza to co najwyżej tyle, że nie zrobi tego w najbliższych dniach. Likwidacja świadczenia na dzieci to stary straszak PiS przed powrotem liberałów do władzy, więc żadne deklaracje premiera ich opinii nie zmienią. Gdyby przestali patrzeć na świat przez partyjne okulary, może by się zorientowali, że spoglądają w złym kierunku.
Wątpliwe jest, by rząd, który słynie z unikania kłopotów i który już się sparzył podniesieniem wieku emerytalnego, zdecydował się na ryzyko odebrania popularnego jednak świadczenia nawet jakiejś części wyborców. Tym bardziej że najpierw musiałby odbierać najlepiej zarabiającym, czyli własnemu elektoratowi, który zapewne jest bardziej sceptyczny wobec 800 plus od średniej, ale na odebranie go tylko sobie mógłby zareagować złością.
Rok indolencji: rząd maskuje bierność hałaśliwym soundtrackiem
czytaj także
Poza tym znaczenie programu będzie spadać. Owszem, został zwaloryzowany od stycznia, ale tylko troszkę powyżej skumulowanej inflacji liczonej od momentu wprowadzenia. W tym czasie rosły nie tylko ceny, ale też realne PKB i dochody. 2020 był pierwszym pełnym rokiem, w którym funkcjonowało 500 plus na wszystkie dzieci. Według danych Eurostatu wydatki na politykę rodzinną wyniosły wtedy 3,3 proc. PKB. Rok później było to już 2,9 proc. PKB, a w 2022 roku tylko 2,7 proc. Czyli mniej niż w 2019 (2,8 proc.), gdy przez pierwsze pół roku 500 plus wypłacano na pierwsze dziecko tylko najmniej zarabiającym. Warto nadmienić, że zamrożenie 500 plus oraz progu dochodowego uprawniającego do pomocy społecznej to główni winowajcy ogromnego wzrostu ubóstwa, jakie zanotowano w zeszłym roku.
800 plus elementem umowy społecznej
Jednak tegoroczna waloryzacja świadczenia powinna tę sytuację poprawić. Rosnące PKB oraz spadająca dzietność będą za to stopniowo ograniczać znaczenie 800 plus dla budżetu. Obecny rząd będzie się starał przeczekać, nie ograniczając obecnej formy programu, ale też nie waloryzując. Można ewentualnie oczekiwać, że gdy za te kilka lat nastąpi kolejny skok wskaźnika biedy, waloryzacja świadczenia obejmie tylko część beneficjentów. Wprowadzenie kryterium dochodowego w taki sposób, by ci powyżej nie otrzymywali nominalnie mniej niż wcześniej, byłoby znacznie bezpieczniejsze politycznie.
Europa potrzebuje więcej protekcjonizmu. Na przeszkodzie stoją Niemcy
czytaj także
Nie mówiąc już o tym, że dosyć nieoczekiwanie Koalicja Obywatelska przypisała sobie tegoroczną podwyżkę świadczenia, bo finalnie głosowała za, a 800 plus rozpoczęło funkcjonowanie w czasie, gdy znów tworzyła większość rządową. Udzieliło się to nawet sprzyjającym KO komentatorkom. „Zapowiedź podniesienia stawki programu była jedną z głównych obietnic wyborczych Koalicji Obywatelskiej, zaś promocja flagowego programu przez PiS była podstawą nielegalnej prekampanii wyborczej organizowanej przez Prawo i Sprawiedliwość” – napisała na łamach OKO.press Paulina Pacuła. To jeden z najbardziej efektownych fikołków publicystycznych, jakie czytałem w ostatnim czasie. Waloryzacja, będąca pomysłem PiS, początkowo zresztą krytykowana przez liberałów i przegłosowana na długo przed wyborami (jeszcze latem 2023), została określona jako obietnica wyborcza KO, chociaż oczywiście w 100 konkretach niczego takiego nie ma.
To tylko pokazuje, jak sprawnie machina propagandowa KO upowszechniła przekonanie, że waloryzacja 800 plus to jej zasługa. Rząd nie będzie więc teraz walczyć z jednym z nielicznych swoich sukcesów. Można kręcić nosem na takie kłamstewka, ale jeśli patrzy się na sprawy publiczne z punktu widzenia interesów ogółu, a nie ulubionej partii, to w sumie można to uznać za pozytywne zjawisko. Podpięcie się liberałów pod świadczenie na dzieci znacząco ogranicza ryzyko jego likwidacji. Mało jest w Polsce rzeczy, które popiera – przynajmniej deklaratywnie – zarówno PiS, jak i KO. W ten sposób 800 plus stało się wręcz elementem umowy społecznej.
Problem jest inny. Za czasów PiS ze strony liberalnej nieustannie słychać było narrację, że partia Kaczyńskiego nieodpowiedzialnie rozpieszczała Polaków rozbuchanym socjalem. Była to nieprawda, po prostu w tym czasie wydatki na politykę społeczną wzrosły, co nie znaczy, że stały się za wysokie. Ta nieprawdziwa narracja była jednak na rękę PiS, gdyż dzięki niej partia miała alibi, by nie waloryzować 500 plus i progów pomocy socjalnej, co pod rękę z inflacją doprowadziło finalnie do skokowego rozrostu biedy w zeszłym roku. Obecnie to prawicowa opozycja upowszechnia kłamstwa o odbieraniu 800 plus, w które część najpewniej sama wierzy, w wyniku czego opinii publicznej umyka fakt postępującego ograniczania potencjału państwa i domeny publicznej.
Pogłębienie deficytu nie musi być złe. Ale bywa niepokojące
Premier Tusk zadeklarował utrzymanie 800 plus na konferencji prasowej, podczas której zapowiedział również podniesienie tegorocznego deficytu budżetowego. To samo w sobie nie jest złą wiadomością. Kluczowe jest, w jakim celu się bardziej zadłużymy i ile za to zapłacimy. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest bardzo niepokojąca – przyczyną nie są jakieś ambitne plany inwestycyjne, tylko wyłącznie problemy finansowe polskiego państwa.
W rządowym projekcie nowelizacji budżetu rząd zawarł podniesienie maksymalnego deficytu ze 184 do przeszło 240 mld zł. Mowa więc o 56 mld zł – kwocie dwukrotnie większej niż w programie Odbudowa plus. Jeśli jednak ktoś miał nadzieję, że pieniądze te trafią na przyspieszenie inwestycji publicznych, radykalny wzrost nakładów na ochronę zdrowia lub odbudowę po powodzi, to spotka go srogi zawód. Nowelizacja zakłada jedynie zmianę przewidywanych dochodów budżetowych. Wysokość wydatków się nie zmieni. Deficyt zostanie podniesiony, gdyż państwo ściągnie znacznie mniej pieniędzy, niż zakładało. No i to jest właśnie fatalna informacja.
Dobrze urodzeni: jakie czynniki odpowiadają w Polsce za nierówność szans?
czytaj także
Oczywiście większość przyczyn leży poza kontrolą rządu. Jedną z nich jest spadek inflacji do poziomu o trzy punkty procentowe niższego od prognozowanego w budżecie. Już to odpowiada za jakieś 10 mld złotych mniej w kasie. Poza tym nastąpiło nieoczekiwane tąpnięcie w realnej dynamice konsumpcji, czyli po uwzględnieniu inflacji. We wrześniu spadła ona o 3 proc., chociaż prognozy ekonomistów mówiły o 2 proc. wzrostu. W ten sposób nominalny wzrost konsumpcji w tym roku będzie o 2 pkt proc. niższy od założeń budżetowych. To również doprowadzi do uszczuplenia wpływów z VAT, czyli głównego źródła budżetowych pieniędzy.
Spadną również jednak wpływy z CIT, które według ministra Domańskiego będą niższe o 11 mld złotych od planowanych. Według rządu to efekt problemów gospodarczych w strefie euro, szczególnie w Niemczech, które są naszym głównym partnerem handlowym. Wątpliwe jest, by był to również skutek liberalizacji podejścia do CIT, bo w samym podatku zasadniczo nic się nie zmieniło, a zmiana praktyki fiskusa (np. ograniczenie kontroli skarbowych) nie doprowadziłaby do takiego tąpnięcia w ciągu niespełna roku.
Poza tym NBP nie wpłaci 6 mld zł dywidendy z zysku, bo zanotuje stratę, co jest skutkiem ubocznym jastrzębiej polityki monetarnej, a co za tym idzie, stabilizacji wartości złotego. Zysk w NBP pojawia się głównie wtedy, gdy złoty się osłabia – automatycznie prowadzi to do relatywnego wzrostu wartości jego rezerw walutowych, dzięki czemu bank centralny może wykazać zysk. Wpływy z uprawnień do emisji dwutlenku węgla również będą niższe o 9 mld zł, co jest wynikiem spadku ich ceny – zakładano 90 euro, a jest ponad 60. Do samorządów trafi natomiast większa część wpływów z PIT – do kas wspólnot lokalnych łącznie z niewielkim wzrostem subwencji dodatkowo 10 mld zł.
Rząd nie jest całkiem bezbronny
Fakt, że to wszystko nie jest bezpośrednią winą rządu, to marne pocieszenie. Polska domena publiczna potrzebuje dofinansowania, tymczasem musimy się cieszyć, że rząd pomimo redukcji wpływów nie zamierza dokonywać cięć w tym, co już jest. W wyniku przesunięć w ramach budżetu do ochrony zdrowia trafi dodatkowe 1,2 mld zł, co wystarczy jedynie na uregulowanie bieżących zaległości NFZ za wykonane ponad plan świadczenia nielimitowane. Na pieniądze za nadwykonanie świadczeń limitowanych szpitale nie mają co liczyć, więc można przypuszczać, że w przyszłym roku większość placówek już się na to nie zdecyduje, co wydłuży kolejki do świadczeń medycznych. Po rocznej przerwie w 2025 roku wróci również zjawisko głodzenia budżetówki, gdyż pensje wzrosną tam słabiej niż ceny. Odbudowa po powodzi będzie finansowana niemal wyłącznie z pieniędzy unijnych, których prawdopodobnie nie wystarczy. Leżących odłogiem wyzwań związanych z polityką klimatyczną nawet już się nie chce wymieniać, bo ile można.
Klasyczni lewicowcy w Polsce nie mają zdolności koalicyjnej nawet między sobą
czytaj także
Co gorsza, nie ma też co liczyć na dofinansowanie usług publicznych w kolejnych latach, gdyż w związku z procedurą nadmiernego deficytu rząd obiecał Komisji Europejskiej, że w latach 2026–2028 będzie ograniczał deficyt strukturalny co roku o 1 proc. PKB, czyli o ok. 40 mld złotych. Natomiast jastrzębia polityka RPP nie tylko pozbawia rząd dywidendy z zysku banku centralnego, ale też automatycznie zwiększa koszty obsługi długu publicznego, gdyż oprocentowanie emitowanych obligacji musi dostosować się do podwyższonego oprocentowania lokat.
Perspektywy polskiej domeny publicznej są więc marne, ale nie jest przecież tak, że rząd jest kompletnie bezbronny. Ma ogromne możliwości zwiększenia dochodów budżetowych za pomocą podatków. Wymienił je nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, czyli świątynia tak zwanego neoliberalizmu, w swoich zaleceniach z października tego roku. MFW w celu „konsolidacji finansów publicznych” zaleca między innymi: zwiększenie wpływów z PIT poprzez wzrost progresji podatkowej, aby bardziej dostosować się do rozwiązań obowiązujących w UE; zajęcie się kwestią preferencyjnego i regresywnego traktowania osób prowadzących działalność gospodarczą; podniesienie dochodów z podatku od nieruchomości do poziomu porównywalnego z analogicznymi dochodami w UE.
Szczególnie zwiększenie progresji w podatku PIT, obejmujące również samozatrudnionych i przedsiębiorców, daje największe możliwości. Prof. Michał Brzeziński na portalu X wskazał, że zwiększenie progresji w PIT to najmniej inwazyjny dla gospodarki sposób poprawy bilansu finansów publicznych. Tymczasem według danych MFW Polska ma trzecią najniższą progresję podatkową wśród krajów OECD.
Już nawet neoliberałowie z MFW wskazują palcem polskiemu rządowi, co ma zrobić, żeby zwiększyć wpływy budżetowe, a ten i tak woli się zadłużyć, niż nadepnąć na odcisk wyższej klasy średniej, która w Polsce jest prawdziwym hegemonem. Przypomnijmy, że samozatrudniona wyższa klasa średnia to jedyna grupa społeczna, co do której Jarosław Kaczyński oficjalnie przyznał się do popełnienia błędu, czyli urealnienia składki zdrowotnej, chociaż akurat w tym przypadku błędu nie popełnił. W ten sposób Polska nadal będzie utrzymywać wpływy budżetowe typowe dla państwa rozwijającego się, chociaż osiągnęła już poziom państwa rozwiniętego, od którego oczekuje się znacznie więcej. I to wszystko w czasie kumulacji przeróżnych bardzo poważnych wyzwań i zaledwie parę lat po pandemii, która przyniosła kilkaset tysięcy nadmiarowych zgonów z powodu niedofinansowania publicznej ochrony zdrowia.
Nie ma skąd oczekiwać pomocy, bo polska lewica sama jej jak najszybciej potrzebuje, a największa partia opozycyjna wciąż jest owładnięta swoimi niepojętymi wręcz schizami i jej obecny stan mentalny powinien odstraszać każdego rozsądnego wyborcę. Gdy rządzących pod ścianą postawi wreszcie sama rzeczywistość, będzie za późno.