Nauka, Weekend

Szczątki trzeba pochować, tylko woli politycznej brak [rozmowa]

W Ukrainie, w czasie wojny, młodzi historycy siedzą w archiwach i przeglądają metryki parafii rzymskokatolickich, poszukując świadectw o zamordowanych Polakach. Tymczasem dialog o historii między Polską a Ukrainą niemal zupełnie zamarł – mówi historyk Igor Hałagida w rozmowie Katarzyny Przyborskiej.

Katarzyna Przyborska: Gdyby politycy chcieli poprawić dialog między Polską i Ukrainą, wyjaśnić raz na zawsze historyczne zaszłości, rzeczywiście doprowadzić do ekshumacji i pochówków, a wreszcie dojść do porozumienia tak, by sprawa rzezi wołyńskiej przestała być paliwem politycznym, w każdej chwili gotowym poróżnić sąsiadów – to co powinni zrobić?

Igor Hałagida: Przede wszystkim spróbować mozolnie odbudować jakieś wzajemne zaufanie – na tyle, na ile jest ono możliwe między politykami. Cały problem z polityką pamięci czy polityką historyczną – bo w końcu jest czymś oczywistym, że każde państwo prowadzi własną – w historycznych relacjach polsko-ukraińskich ostatnich 30 lat sprowadzał się właśnie do tego, że nie było zaufania. Wina leży oczywiście w jakimś sensie po obu stronach, ale całkiem spore przewiny są po stronie polskiej.

Bo nie było grubej kreski, słynnego „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”?

„Wybaczamy i prosimy o wybaczenie” padało nie raz. Po raz pierwszy jeszcze w 1987 roku w Rzymie, w czasie spotkania biskupów greckokatolickich i rzymskokatolickich w przededniu millenium Chrztu Rusi. Później wybrzmiewało wielokrotnie z ust hierarchów kościelnych (politycy łatwo dziś zapominają np. o liście biskupów polskich i ukraińskich z 2005 roku).

Choć nie można zapomnieć też o mających mało wspólnego z chrześcijańskim wybaczeniem słowach metropolity lwowskiego obrządku łacińskiego abp. Mieczysława Mokrzyckiego, który palnął w 2013 roku, że ze strony ukraińskiej wspomniana formuła powinna przyjąć postać „Przepraszamy i prosimy o wybaczenie”. Nietrudno sobie wyobrazić, jak to zostało odebrane przez grekokatolików i w ogóle w Ukrainie. Ale słowa hierarchy oddają – chyba postrzeganie polsko-ukraińskich relacji przez niemałą grupę osób w Polsce.

W oczach osób spoza Polski i Ukrainy spór o Wołyń to piramidalny absurd [rozmowa]

Wracając zaś do historii i polityki historycznej. Każde z państw miało inny punkt startu, jeżeli chodzi o wychodzenie z komunizmu, a już zupełnie inny był poziom historiografii i badań. W Polsce o Wołyniu zaczęto mówić jeszcze przed rokiem 1989, wtedy zaczęły się ukazywać pierwsze prace (nieprawdą jest, że był to temat przemilczany; nawet w PRL zjawiały się książki poświęcone tej kwestii).

W Ukrainie po 1991 roku początkowo koncentrowano się na odkrywaniu białych plam z okresu wojny o niepodległość z lat 1917–1923 i stalinizmu, a zwłaszcza Hołodomoru, który był największą ukraińską tragedią XX wieku. Obawiano się wchodzić w okres II wojny światowej, także z powodów polityki wewnętrznej. Przecież tradycja sowieckiej koncepcji wielkiej wojny ojczyźnianej była na wschodzie ciągle kultywowana. Na zachodzie z kolei trudno by było znaleźć rodzinę, która nie ucierpiałaby w wyniku deportacji czy tego, że ktoś z krewnych działał na przykład w nacjonalistycznym podziemiu.

Więc ten wewnętrzny dyskurs też był zupełnie inny, ale i Polska próbowała to trochę ograć.

W jakim sensie „ograć”? Wykorzystać swoją przewagę na tym polu?

To dobrze widać na kilku przykładach. Chociażby coś, ci i dzisiaj wraca w dyskusjach, czyli upamiętnienia, które zaczęły pojawiać się w Polsce w latach 90. W tym czasie takie upamiętnienia powstawały w obu krajach, część z nich była nielegalna.

Co to znaczy „nielegalna”? Ktoś pamiętał, że w danym miejscu doszło do tragedii, do jakiegoś mordu, i stawiał tam swój krzyż, swój kamień, swoją tablicę? Bez porozumienia z lokalnymi władzami?

Ta kwestia początkowo była zupełnie nieuregulowana. Dzisiaj już nikt nie pamięta o tym, że inicjatorem jej rozwiązania, wprowadzenia jasnych zasad, był Związek Ukraińców w Polsce. Nie państwo ukraińskie, tylko obywatele polscy narodowości ukraińskiej, którzy w latach 90. tę sprawę podnieśli. Bodajże w 1997 roku podpisano porozumienie z Andrzejem Przewoźnikiem, który stał wówczas na czele Rady Ochrony Pamięci. W Polsce najczęściej chodziło o upamiętnianie partyzantów UPA. Uzgodniono wtedy, że takie mogiły mogą być, że państwo polskie je uznaje. Porozumiano się co do tego, jakie na tych mogiłach mogą widnieć napisy, czyli że nie będzie tam nazw oddziałów, tylko imię, nazwisko, daty urodzenia i śmierci oraz to, że zginęli za wolną Ukrainę. Nie zostało ono później przez władze dotrzymane.

W Ukrainie powstawały z kolei takie oddolne, nielegalne upamiętnienia poległych Polaków.

Tak, w latach 90. też stawiano krzyże w Ukrainie. Niekiedy z pominięciem lokalnych władz, niekiedy po prostu za łapówki. Po latach nie kto inny jak Wołodymyr Wjatrowicz, wówczas prezes ukraińskiego IPN-u, ich legalizację w formacie „wszystkich za wszystkie”. Czyli 15 albo 16 upamiętnień na terytorium Polski i kilkadziesiąt, chyba trzy lub cztery razy więcej, na terytorium Ukrainy. Ta propozycja została przez Polskę odrzucona.

Natomiast Andrzej Przewoźnik w pewnym momencie poruszył sprawę cmentarza Łyczakowskiego, który był w czasach sowieckich zniszczony. W ten sposób problem upamiętnień został przeniesiony z gruntu krajowego – sprawy między państwem polskim a obywatelami polskimi narodowości ukraińskiej – na poziom międzypaństwowy. Przyniosło to skutek, bo wprawdzie nie od razu (Ukraińcy nie zgadzali się na szczerbiec, potem lwy), ale cmentarz Orląt został w końcu odnowiony. Minusem jest to, że mniejszość ukraińska w Polsce w ten sposób stała się zakładnikiem relacji międzypaństwowych w kwestiach historycznych.

„Polska to taka Ukraina, która miała farta” [pocztówka z Kijowa]

I to już co najmniej od 20 lat.

Tak – a to było powiązane z kwestią upamiętnień w Polsce. Pojawił się pomysł wzajemnych upamiętnień raz po jednej, raz po drugiej stronie granicy. Najpierw była więc chyba Pawłokoma w Polsce, gdzie doszło do masakry Ukraińców, później Huta Pieniacka w Ukrainie, gdzie Polacy zostali zamordowani przez policyjny pułk SS złożony z Ukraińców, kolejny miał być Sahryń, gdzie doszło do największej zbrodni AK – zamordowano ponad 600 cywilnych Ukraińców.

Jednak choć w Sahryniu pomnik stanął, to już oficjalnie nie został odsłonięty. We wspomnianej Pawłokomie tablicę w 2006 roku odsłaniali razem prezydenci Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko.

Jest tam też drugie upamiętnienie: dziewięciu Polaków, którzy dwa miesiące wcześniej zostali tam uprowadzeni przez nieznanych sprawców (są dwie wersje, bo albo rzeczywiście uprowadzili ich upowcy, albo jakaś grupa sowiecka). Na tablicy poświęconej tym dziewięciu można przeczytać, że zostali uprowadzeni i zamordowani przez ukraińskich nacjonalistów, a na pomniku 360 Ukraińców jest napisane, że zginęli tragicznie, bez wskazania sprawców.

W czasie uroczystości obaj prezydenci podeszli i do tego drugiego pomnika, ale sam napis o sprawcach został przesłonięty białoczerwoną wstęgą. Taka trochę dziecinada i piaskownica, a nie szacunek do partnera politycznego, nawet w tak poważnej chwili.

No dobrze, były takie przepychanki, ale od tamtej pory minęło już niemal 20 lat. Ukraina przeszła przez kolejne Majdany i rewolucje, teraz walczy, codziennie giną w niej ludzie – żołnierze i cywile. I tak się jakoś dziwnie złożyło, że kiedy Ukraina zaczęła ofensywę pod Kurskiem, natychmiast wrócił w polskich mediach temat Wołynia, który politycy podchwycili i parafrazują Marię Janion: wejdziecie do Europy, ale z naszymi umarłymi. Pan mówi, że to dziecinada, ale w tej chwili to poważna sprawa.

Sprawa jest bardzo poważna w kontekście właśnie rosyjskim i to nie tylko od ofensywy pod Kurskiem, czy nawet od początku pełnoskalowej wojny. Tak naprawdę wszystko zaczęło się 10 lat temu, kiedy po agresji na Krym i na Donbas nagle w Polsce zaczęły być niszczone upamiętnienia ukraińskie. Dochodziło też do podobnych zdarzeń w Ukrainie – na przykład wysadzono pomnik w Hucie Pieniackiej. Był atak na konsulat w Łucku itd. Nie mamy na to oczywiście żadnych dowodów, ale raczej nie ma wątpliwości, że sprawców należy szukać albo wśród rosyjskiej agentury, albo w środowiskach z Rosją sympatyzujących. Filmy z niszczenia tych upamiętnień w Polsce pojawiały się później w internecie na forach rosyjskich separatystów w Donbasie.

To był ważny moment, bo państwo polskie, zamiast wówczas zareagować, właściwie pozostało całkowicie bierne. Ostatnio w jednej z dyskusji panelowych z Grzegorzem Motyką mój szanowny kolega użył sformułowania, że dwie strony weszły w tę prowokację rosyjską: Warszawa przez to, że nie zareagowała na niszczenie upamiętnień, a Kijów, gdy wprowadził moratorium na poszukiwania. Nie do końca się z tym zgadzam. Ukraińcy zwracali wówczas uwagę na kwestię upamiętnień i kontekst rosyjski, ale te uwagi były w Polsce ignorowane.

Ukraina musi dbać o politykę historyczną, a nie chować głowę w piasek

Nie jest pan symetrystą?

Jeżeli przypominam o tych, raczej zapomnianych dzisiaj w Polsce faktach, to pewnie można mnie tak określić. Ale przypomnijmy też, że przedtem była jeszcze polityka ocieplenia relacji z Rosją, z której dopiero po aneksji Krymu zaczęto się wycofywać. No i na przestrogi Kijowa o rosyjskiej propagandzie i prowokacjach odpowiedziano… rozebraniem pomnika w Hruszczowicach.

W „czynie społecznym” dokonali tego członkowie Ruchu Narodowego.

Zgadzam się, że to upamiętnienie UPA było nielegalne w świetle polskiego prawa. Należało jednak dyskutować, co z nim zrobić, jak je rozebrać, można było się porozumieć ze stroną ukraińską. A wybrano wyjście najgorsze. Ku uciesze gawiedzi odpiłowano tryzub piłą tarczową, pomnik rozwalono w diabły, później zmielono i gruzu użyto do utwardzenia drogi lokalnej. Koledzy z Kijowa do mnie pisali, że nie rozumieją, co się dzieje. Im te zdjęcia z odpiłowaniem tryzuba jednoznacznie kojarzą się z tym, co się dzieje, działo na Donbasie.

Po tym właśnie wydarzeniu wprowadzono to nieszczęsne moratorium na poszukiwania szczątków polskich ofiar na terytorium Ukrainy.

Nie ukrywam, że mi się ono nie podoba. Ale pamiętajmy, co do niego doprowadziło.

A jednak zwłoki trzeba pochować. Uniemożliwienie pochówku to coś więcej niż dewastacja pomnika.

Tak, szczątki trzeba pochować. A osoby, które o tym mówią, odwołując się do etyki i humanitarnych wartości, powinny być też same bez zarzutu. A czy tak jest?

Gdy w latach 90. ekshumowano szczątki partyzantów UPA, którzy zostali rozstrzelani przez komunistów pod Birczą czy w Lisznej, początkowo przypuszczano, że to są członkowie polskiego podziemia. Później się okazało, że to jednak Ukraińcy. I te szczątki prawie 10 lat leżały w zakładzie medycyny sądowej. Nie było kilku metrów kwadratowych ziemi, żeby je pochować. W końcu znalazły one miejsce swojego spoczynku na cmentarzu w Pikulicach. Dziś już głośno mówi się o tym, że blokowanie ekshumacji jest nieludzkie, bo zmarłych trzeba pogrzebać, upamiętnić.

Niewiele też osób wie, że w obozie koncentracyjnym w Jaworznie istniał w latach 1947–1949 podobóz ukraiński. W tym podobozie zmarły 162 osoby, w tym wiele kobiet i dzieci. I one leżą w lesie, bez tablic. Obywatele polscy. I to do dziś nikomu tu nie przeszkadza.

Ktoś musi być mądrzejszy. Warunkiem odblokowania ekshumacji jest odnowienie pomnika w Monasterzu. To nie jest, brzydko mówiąc, „wygórowana cena”. W dodatku przecież w 2023 roku były już wspólne obchody; minister kultury prof. Piotr Gliński oraz minister kultury i polityki informacyjnej Ukrainy Ołeksandr Tkaczenko oddali cześć ofiarom rzezi. Padło słowo „ludobójstwo”, choć Ukraina obstawała przy „tragedii”. Miały ruszyć wspólne prace historyków polskich i ukraińskich. I co?

Według uzgodnień mogiła w Monasterzu miała wyglądać zupełnie inaczej. Inicjator upamiętnienia był nękany przez wiele lat przez prokuraturę i różne urzędy za samowolę budowlaną, ale koniec końców zostawiono tę tablicę, bo opisana była zgodnie z porozumieniem – czyli widnieją na niej tylko nazwiska pochowanych i to, że zginęli za wolną Ukrainę.

Sama mogiła i upamiętnienie zostały uznane za legalne. Tablica w Monasterzu została zniszczona w 2015 roku i była jednym z tych zdewastowanych upamiętnień, o których wcześniej mówiłem. W 2019 roku – przed spotkaniem prezydentów Dudy i Zełenskiego – uzgodniono, że zostanie odnowiona w zamian za zniesienie moratorium. Wykonano to w ten sposób, że mogiłę zanonimizowano, na nowej tablicy nie ma żadnych nazwisk. A tam przecież nie leżą jacyś zbrodniarze z Wołynia, tylko w większości miejscowi wiejscy chłopcy, gówniarze właściwie, którzy kilka miesięcy wcześniej wzięli karabiny i poszli do lasu, do samoobrony wiejskiej. Zginęli z rąk NKWD, nie z rąk polskich.

Złośliwość?

Miały wrócić napisy, miał być zniesiony zakaz. Później się okazało, że ta tablica została ustanowiona nie przez kompetentne czynniki, tylko jakąś prywatną fundację.

Natomiast Zełenski odebrał to – przynajmniej do mnie dotarły takie głosy – bardzo osobiście. Poczuł, że ktoś chce go wykiwać. Zareagował tak gwałtownie także dlatego, że jego otoczenie niezbyt się orientuje w historii polsko-ukraińskich relacji. Ukraińcy w ogóle stosunkowo mało rozumieją te polskie klimaty.

„Rzeź Wołyńska” na biegunach historii

Nie rozumieją tego polskiego wpatrzenia się w historię, tak?

Tak, dokładnie. W Polsce właściwie wszyscy są bardzo mocno zanurzeni w historię. Proszę pójść do zwykłego Empiku, samych czasopism historycznych będzie kilkanaście albo kilkadziesiąt na półce. Każda gazeta ma dodatek historyczny, nawet dzienniki mają swoje rubryki historyczne. W Ukrainie, która jest krajem o wiele większym, nawet terytorialnie, jest jeden periodyk i jeden dodatek do internetowego wydania dziennika. I to wszystko.

Wrócę do mojego pierwszego pytania. Czy gdyby znalazły się pieniądze na powrót do tych programów, które zaczęto około 2017 roku, na wspólne badania historyków polskich z ukraińskimi…

Tak naprawdę potrzebna jest po prostu wola polityczna. Bo jeżeli w tej chwili w Kijów stawia ten jeden, jedyny warunek – odnowienia tablicy – to co Warszawie szkodzi powiedzieć „sprawdzam”? Postawmy ten pomnik i wtedy porozmawiajmy z Kijowem: wasz warunek został spełniony, więc teraz wy spełnijcie nasze.

Warto.

Warto. Poza tym polityków oceniamy po sprawczości. Zatem jeżeli wypełnieniem przepisów, które sami ustanowiliśmy, czyli dodaniem na tablicy w Monasterzu nazwisk zabitych, będzie można uruchomić proces ekshumacji, to nie rozumiem, dlaczego to się nie dzieje.

A sprawa jest elementem polityki wewnętrznej nawet dla obecnie rządzących, dla Donalda Tuska, który kiedyś z mównicy sejmowej mówił, że nie należy zaogniać, że nie trzeba upierać się przy pojęciu ludobójstwa.

Premier mówił, że nie należy zaostrzać, ale dać podstawę do budowania lepszych relacji na przyszłość. To było w 2013 roku.

I kto mu wtórował? Józef Zych, ówczesny wicemarszałek z PSL-u. Więc proszę zobaczyć, jaka nastąpiła zmiana między tym, co się działo 10 lat temu, a czasem obecnym. Rozumiem oczywiście, że w tej chwili chodzi o poparcie konserwatywnego elektoratu przed kolejnymi wyborami prezydenckimi.

Teraz wydaje się, że to element politycznej gry, obliczonej i na użytek wewnętrzny, i na ustalenie pozycji przy negocjacjach akcesyjnych Ukrainy.

Ukraińcy od dawna byli głównym straszakiem polskiej polityki historycznej

Pan prowadzi polsko-ukraińskie badania. Czy jest możliwość stworzenia wspólnych polsko-ukraińskich grup badawczych, które będą razem szukać miejsc pochówków, by potem móc ekshumować, identyfikować, opisywać? Bo w zbiorowych grobach często razem leżą szczątki i Polaków, i Ukraińców. Tak by raz na zawsze ten temat nie mógł zajątrzać relacji między Polską i Ukrainą.

Właśnie kilka lat temu cały ten dialog historyczny między Polską a Ukrainą zamarł. Wszystkie te komisje czy platformy, gdzie toczyła się jakaś wymiana myśli, właściwie przestały funkcjonować.

Prowadziłem wtedy kwerendę w archiwum w Ottawie z Mirosławem Iwanekiem z Kanady. Znaleźliśmy tam dokumenty Ukraińskiego Centralnego Komitetu dotyczące w dużej mierze dzisiejszej Lubelszczyzny, czyli ówczesnego dystryktu lubelskiego. Doszliśmy wtedy do wniosku, że skoro są dokumenty, to należałoby i można spróbować zidentyfikować ofiary konfliktu polsko-ukraińskiego.

Udało mi się zebrać grupkę dosłownie sześciu osób, włącznie ze mną. To są przeważnie młodzi historycy z Ukrainy. Oczywiście nie mamy kompetencji ani możliwości prowadzenia żadnych poszukiwań czy ekshumacji, ale chodziło nam po prostu o dotarcie do źródeł, do osób jeszcze żyjących, żeby stworzyć jak najpełniejszą bazę, listę ofiar. Wprowadziliśmy bardzo radykalną metodologię i przede wszystkim staramy się maksymalnie poszerzać źródła. Czyli czytać nie tylko dokumenty archiwalne polskie czy ukraińskie, ale też niemieckie czy sowieckie; ówczesne gazety, relacje, choć te spisywane po latach, jak wiadomo, nie są specjalnie wiarygodne.

Najpierw skoncentrowaliśmy się na ofiarach ukraińskich. Zidentyfikowaliśmy 30 tysięcy (w tym ponad 20 tys. z nazwiska). W liczbie tej jest ok. 10 tysięcy osób, które zginęły z rąk polskich, ale pod sowiecką lub niemiecką komendą. To jest ważne zastrzeżenie, bo wciąż trwa spór o to, czy te ofiary liczyć jako ofiary konfliktu polsko-ukraińskiego. Ja uważam, że trzeba być konsekwentnym – skoro do ofiar tego konfliktu zaliczamy ofiary w Hucie Pieniackiej, niemieckiego policyjnego batalionu SS złożonego z Ukraińców, to zasada musi dotyczyć dwóch stron.

I udało nam się to bez pomocy państwa, bez żadnych oficjalnych struktur, przy finansowym wsparciu jednej fundacji. Udało się grupce osób na prywatnej uczelni we Lwowie – Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim, bo przy nim jesteśmy afiliowani. Pierwszy tom z nazwiskami ofiar z Lubelszczyzny (okupacyjnego dystryktu lubelskiego) już ukazał się drukiem, finalizujemy prace nad dwoma kolejnymi.

Oprócz tego przechodzimy do drugiego etapu, a właściwie chłopaki to robią, czyli zbierają informacje o ofiarach polskich. Czyli w Ukrainie, w czasie wojny, młodzi historycy siedzą w archiwach, przeglądają na przykład metryki kościołów, parafii rzymskokatolickich, znajdując świadectwa, informacje o zamordowanych Polakach. To się toczy poza tą wielką polityką.

Gdyby takie działania udało się w jakiś sposób zinstytucjonalizować i gdyby się znalazły na to pieniądze, to na pewno można byłoby takie badania przeprowadzić na znacznie większą skalę, z większym rozmachem, szerzej, dogłębniej. Wystarczy dobra wola i minimum empatii.

Ukraina jest teraz zajęta chowaniem zmarłych, ale i odkrywaniem zbiorowych grobów ofiar zbrodni współczesnych, rosyjskich.

Nie wiem, czy była pani w Ukrainie od początku pełnoskalowej wojny. Ja wkrótce jadę tam po raz kolejny, do Lwowa. Za każdym razem to wizyty niełatwe pod względem emocjonalnym. Przy cmentarzu Łyczakowskim jest plac zwany Polem Marsowym, który został specjalnie wydzielony na ofiary wojny na wschodzie po aneksji Krymu. Jeszcze trzy lata temu było tam kilkanaście grobów – świeżych, bo część osób została pochowana jeszcze na starym Łyczakowie, na polu chwały. Ostatnio byłem rok temu i nagle było już morze tych mogił. Świeże mogiły, na zdjęciach młodzi chłopcy. Krzątały się przy tych mogiłach ubrane na czarno młode kobiety z dziećmi.

Nie zapominajmy, że społeczeństwo ukraińskie doświadcza obecnie jednego wielkiego zespołu stresu pourazowego. Co noc wyją syreny, co noc są alarmy, i tak od trzech lat…

Rok bez prądu i pod ostrzałem

czytaj także

Przecież tak naprawdę Polska, mając lepszy aparat historyczny, narzędziowy, i więcej doświadczenia, mogłaby zaproponować Ukrainie współpracę przy odkrywaniu poległych z tej wojny, identyfikacji ofiar. Ten gest politycznie też byłby znakiem siły i pozycji, ale jednocześnie przyjaźni, solidarności. A my, kiedy oni mają całe pola świeżych grobów i zbrodni, wyciągamy swoje, sprzed 80 lat. Ja nawet politycznie tego nie rozumiem. Mamy okazję. Nie musimy zmuszać strony ukraińskiej, żeby dała zgodę na ekshumacje, zanim doprowadzimy do porządku tablice. Możemy najpierw zobaczyć dzisiejsze ofiary i ból ich bliskich, zaoferować pomoc na tym polu. Nie wymusić, ale zobowiązać.

Myślę, że kapitał po 2022 roku i tym, jak Polacy się zachowali wtedy, w społeczeństwie ukraińskim, istnieje do dzisiaj.

Niestety w społeczeństwie polskim topnieje. Jesteśmy coraz bardziej niechętni, powielamy dezinformację, rosyjską propagandę…

Tak. Niestety jest wiele osób, które wydawały się rozsądne, a wypisują różnego rodzaju rzeczy, nie tylko nawet obrzydliwe, ale w tej chwili wręcz straszne. Kiedyś to tłumaczono oczywiście agenturą rosyjską czy fejkami rozsyłanymi przez Rosjan. Ale dzisiaj się okazuje, że społeczeństwo polskie jest na to podatne. Na przykład przy okazji powodzi pojawiło się ileś tam tysięcy informacji, że niby Ukraińcy okradają powodzian. Chociaż ani jednego takiego wypadku nie było.

Myślę, że mimo wszystko ta polska pomoc pozostanie w historii na zawsze. To bohaterstwo ukraińskich ochotników, którzy poszli wtedy w pierwszych godzinach agresji na front z jednej strony, a z drugiej strony ofiarność społeczeństwa polskiego, dzięki któremu nie było tak naprawdę kryzysu humanitarnego, nie powstały w Polsce obozy dla uchodźców. To dzięki temu ruskie czołgi nie stoją teraz pod Medyką, wycelowane w Przemyśl.

**
Igor Hałagida
– historyk, profesor na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego, zawodowo zajmuje się m.in. relacjami polsko-ukraińskimi w XX wieku. Autor szeregu książek i opracowań poświęconych tej tematyce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij