Problem polega na tym, że zaplecze intelektualne i polityczne partii opozycyjnych w Polsce jest dziś katastrofalne. Dlatego łatwiej jest im trzymać się tych starych wytrychów jak pijany słupa i liczyć, że burza jakoś przejdzie, przeminie, a potem znowu nastaną rządy uśmiechu i wzajemnej akceptacji. Jeszcze będzie normalnie.
Mówiono o nich, że gdy znaleźli orzeszek,
Ziarnko dzielili na dwoje;
Słowem, tacy przyjaciele,
Jakich i wtenczas liczono niewiele.
Rzekłbyś; dwójduch w jednym ciele.
Adam Mickiewicz, Przyjaciele
I pomyśleć, że były kiedyś czasy, gdy chcąc wyrazić swoje zniecierpliwienie i wywrzeć nacisk na innych, mówiło się: „liczę do trzech”. Albo ponaglając kogoś, niezbyt przyjaźnie, do zrobienia tego, czego chcemy, rzucało się: „raz, dwa, trzy!”. Dziś można wspominać tę epokę z rozrzewnieniem. Obserwując aktualne dyskusje polityczne, dotyczące spraw krajowych i zagranicznych, lokalnych i globalnych, mam poczucie przebywania stale wśród ludzi, dla których policzenie do trzech graniczy wręcz z niemożliwością. A przynajmniej w środowisku, w którym próba ta zakrawa na wyczyn, a nawet akt rebelii.
Gdy studiowałem filozofię, a było to na tyle dawno, że mogę już chyba mówić o „minionych czasach”, myślenie w kategoriach binarnych opozycji było uważane za intelektualną kompromitację. Coś w złym guście, niegodnego ludzi, którzy chcą na poważnie ćwiczyć się w myśleniu. My zaś ekscytowaliśmy się tajnikami dekonstrukcji i dialektyki, gdzie te marne kikuty prostych przeciwstawień tańczyły najdziksze choreografie i napędzały nas do spekulacji. Gdy spojrzy się dziś na współrzędne obiegowej liberalnej doxy, można odnieść wrażenie, że tylko w biologii nie ma już binarności, wszędzie indziej natomiast powróciły twarde zasady „albo, albo”.
Nie przypadkiem więc najwybitniejszym intelektualnym osiągnięciem opozycji demokratycznej w ostatniej dekadzie było stworzenie pojęcia symetryzmu, przydatnego do straszenia wszystkich, którzy zapomną się w liczeniu i przegapią zasieki ustawione przy mitycznej Dwójce. Cały czas rządów PiS elity intelektualne, polityczne i kulturalne elity tego kraju spędziły na opiekowaniu się tym swoim intelektualnym skarbem.
Kto jest symetrystą? Każdy, kto jakoś nie pasuje albo nie chce pasować do mapy rozpisanej na „my vs. oni”, każdy, kto wyłamuje się z binarnego podziału między Dobrem i Złem, Demokracją i Autorytaryzmem, Praworządnością i Mafią, Tolerancją i Faszyzmem itd. Patronami naszej strony – tej lepszej, inteligenckiej, europejskiej, światowej i oczywiście lepiej sytuowanej – są tak subtelne umysły jak Karol Wojtyła ze swoją cywilizacją życia i cywilizacją śmierci oraz Adam Michnik z wieloma wersjami zderzenia między Polską piękną uśmiechniętą a Polską wredną napiętą.
Prostactwo tych schematów wydaje się nie przeszkadzać większości komentatorów i polityków, ponieważ zajmują się oni głównie ich maskowaniem przez dyżurne medialne figury. Najwartościowszą z nich jest oczywiście matematyczne odkrycie dekady, czyli Victor D’Hondt i jego system przeliczania głosów w wyborach na mandaty. Miłościwie opiekująca się naszym biednym krajem elita zrobiła już tych wyliczeń tysiące i zawsze wynika z nich, że musimy być razem, w jednym pochodzie przeciw Złu.
Zapomina przy tym oczywiście, że chodzi o politykę i żeby w ogóle jakieś głosy dostać, trzeba najpierw ludziom coś zaproponować, poza własną wysoką samooceną i pilnowaniem niepokornych. Problem polega jednak na tym, że zaplecze intelektualne i polityczne partii opozycyjnych w Polsce jest dziś katastrofalne. Dlatego łatwiej jest im trzymać się tych starych wytrychów jak pijany słupa i liczyć, że burza jakoś przejdzie, przeminie, a potem znowu nastaną rządy uśmiechu i wzajemnej akceptacji. Jeszcze będzie normalnie.
Zapalczywy antysymetryzm, który oskarża każdego krytyka tej pięknej wizji o zdradę i trzymanie z drugą stroną, to dziś tożsamość całkowicie wyprana ze świadomości politycznej i impregnowana na jakiekolwiek argumenty i analizy (poza D’Hondtem oczywiście). To światopogląd, który nie dopuszcza w ogóle myśli, że świat może pomieścić więcej bytów niż dwa. Moim zdaniem ten antysymetryzm jest w istocie prawdziwym symetryzmem. Akceptuje wyłącznie taką perspektywę, w której istnieją doskonale komplementarne, a zarazem doskonale rozdzielne opozycje. Nie ma żadnych innych punktów na mapie, żadnej pozycji pośredniej, osobnej, hybrydowej, zgodnie z którą można by opisywać rzeczywistość.
czytaj także
W gruncie rzeczy ten prawdziwy symetryzm legitymizuje jedynie oba frontalnie przeciwstawiające się sobie obozy i dlatego płaszczyznę ich zderzenia musi wyznaczać w jak najogólniejszym wymiarze. Demokracja, Dobro, Praworządność – to łatwo powiedzieć, ale, jak widać w ostatnich latach, trudniej przełożyć na konkrety przekonujące dla większości społeczeństwa.
Ciekawa jest dynamika tego prawdziwego symetryzmu. Ciekawa, choć nie nowa. W istocie jest to stary dobry mechanizm szantażu moralnego czy emocjonalnego, przypominający wszystkie inne przebrane za troskę nadużycia.
Po pierwsze, „powiem ci, kim jesteś, bo wiem to lepiej od ciebie”. Już ci symetryści wytłumaczą każdemu, jak to się zapisał we wrogie szeregi i czy się przyznaje, czy nie, realizuje ich podstępne plany. Ba, im bardziej się nie przyznaje, tym gorzej dla niego. Po drugie, „wytłumacz mi, dlaczego jesteś wielbłądem”, czyli wbijanie innym do głowy, że muszą się rozliczyć z każdej niepraworządnej myśli i z każdego niezapisanego w scenariuszu odruchu.
Po trzecie, fałszywe skracanie dystansu. Jako wyborca lewicowy w Polsce (zaprawdę, trudny to kawałek chleba) słyszę od lat, że przecież w oczywisty sposób bliżej mi do jednych niż do drugich. Że może nie kocham Tuska, no ale przecież demokracja czeka i wzywa, i płacze. To jest prawdziwie narcystyczne przekonanie, że w jakimś sensie już należę do tego KO czy ZO (czyli PO). Mogę sobie coś tam na boku myśleć i szukać, ale jak ojczyzna wezwie, to nie ma to tamto.
Otóż nie. Dlaczego? Bo ja nie lubię PO przede wszystkim za to, w czym oni najprędzej się z PiS dogadają, a co w dzisiejszej debacie publicznej nie podpada nawet pod „problem do rozważenia”. Więc nie, sorry, mogę sobie istnieć gdzie indziej jako trzeci, czwarty lub piąty i nie muszę się nikomu z niczego tłumaczyć. To samo powinna zrobić każda lewica, która nie chce być więdnącym liściem na neoliberalnym kroczu. Zwłaszcza że to ten nieprzebrany dystans między Dobrem i Złem i tak najłatwiej pokonują politycy migrujący między głównymi partiami bez większych przeszkód.
czytaj także
Po czwarte, oczywiście, to ty, odstępco, jesteś odpowiedzialny za wygraną przeciwników demokracji. To przez ciebie jest teraz tak, jak jest! Nie przez tych orłów, którzy osiem lat wpatrywali się w D’Hondta jak wróżbita w gwiazdy, a na koniec wymyślili, że „PiS = drożyzna”, tylko przez to, że nie umiesz wzbudzić w sobie podziwu dla tych nieprawdopodobnych osiągnięć. Skoro rządy PiS są fatalne (bo są), a PiS i tak ciągle wygrywa wybory, to pomyślcie raczej, co to mówi o was i waszej kondycji. Wyborców zostawcie w spokoju i następnym razem przyjdźcie z czymś, co przypomina program.
Ten mechanizm permanentnego szantażowania potencjalnych dezerterów zasadza się w gruncie rzeczy na głębokim przekonaniu prawdziwych symetrystów o tym, że są uosobieniem czy wcieleniem normy. Wszystko, co znajduje się poza ich zasięgiem, jest anomalią. Dlatego reagują z tak nieskrywaną pogardą na wyborców prawicy i nie czują się na siłach odnosić do argumentów krytykujących ich strategie i pomysły. Arystokraci ducha nie muszą się z niczego tłumaczyć gawiedzi ani szaleńcom, którzy wierzą w istnienie cyfr powyżej Dwójki.
I jeszcze jedna wspaniała figura: mniejsze Zło. Zauważyliście, jak magicznie zawsze w pobliżu wyborów zmienia się ono jednak w figurę Dobra? W sumie każdy racjonalny człowiek wie, że PO to taka prawica jak PiS, tylko trochę lepiej ubrana i lepiej ukrywająca swoje właściwe zamiary. Wybierając ciągle mniejsze Zło, akceptujemy więc, że dwie prawicowe partie zajęły całą scenę polityczną w Polsce i teraz po latach wszystko, co nie jest prawicowe, wydaje się niemal nie z tego świata. Widać to po ewolucji samej lewicy, która dziś w zasadniczych sprawach niczym nie różni się od liberałów. To takie neoliberalne status quo z pięknie zawiązanym, kolorowym krawatem.
Ciekawe jest też to, że na prawdziwe Dobro (choć przecież w walce ze Złem jesteśmy zawsze po jego stronie) nigdy nie ma ani czasu, ani miejsca. Jest tylko potrzeba chwili, która każe stanąć w jednym szeregu z ludźmi, którzy nijak nas nie reprezentują.
Prawdziwy symetryzm nie ogranicza się niestety tylko do wyborów. Jego zasięg jest o wiele szerszy i zapadł on o wiele głębiej w naszych głowach. Podstawowe przekonanie, że na świecie wszystko można sprowadzić do opozycji dwóch sił, dziedziczymy z czasów zimnej wojny, przeflancowanej potem na zderzenie cywilizacji, wojnę z terroryzmem, a dziś – wojnę demokracji z autorytaryzmem. Zawsze to samo i w tym samym celu: żebyśmy pod wpływem szantażu zapomnieli o tym, czego naprawdę moglibyśmy chcieć.
Tuskowym poputczikiem albo Kaczyńskiego sprzedawczykiem – wolne media według fanatyków PO
czytaj także
Dlatego historycznym dorobkiem antysymetrystycznego polowania na czarownice jest utrata jakichkolwiek wspólnych zasad czy metod pozwalających zorientować się w rzeczywistości, zanim wydamy o niej sąd. Jak to działa? Przeciwstawionych sobie stron nie wolno nawet porównywać, ponieważ do tego potrzebna byłaby jakaś wspólna miara. A posiadanie takiej metaforycznej wagi, oznaczałoby, że dopuszcza się ich porównywalność, co samo w sobie jest już przecież oburzające, obraźliwe. „Jak możesz nas w ogóle porównywać do tych barbarzyńców?” Przecież porównywanie wrogich obozów dzieli już tylko mały krok od ich zrównania! A ich zrównanie oznacza oczywiście stwierdzenie, że to ta zła, inna strona jest lepsza. Czy nie brzmi to logicznie?
I podobnie: jeśli zgadzasz się z A w jednej kwestii, oznacza to, że zgadzasz się z A we wszystkim (Pamiętaj, my wiemy lepiej od ciebie, co tak naprawdę myślisz). A w związku z tym de facto jesteś A. Jesteś nim nawet bardziej niż samo A. A może masz wątpliwości, że A zrobiło tę straszną rzecz, o jaką my A oskarżamy? Czy można tak myśleć, nie trzymając z A?
Jeśli macie poczucie lekkiej paranoi, to nie przypadek. Niestety, tak teraz wygląda debata publiczna niezależnie od tego, czy dotyczy polskich wyborów, sporów światopoglądowych czy polityki międzynarodowej. Wszędzie funkcjonują dokładnie te same mechanizmy i klisze.
Miano „symetrysty” można sobie dziś zyskać już samą odmową uczestniczenia w tym szaleństwie, ekspresją wątpliwości, czy aby na pewno wszystko to można sprowadzić do tak prostych schematów. To samo dzieje się, gdy spróbujemy faktycznie trzymać się jakichś zasad, które nie są z góry przyporządkowane jednej ze stron. W ramach wojny kulturowej taki „neutralny” poziom, pozwalający porównywać ze sobą np. partie w oparciu o jakieś konkretne kryteria, w ogóle nie istnieje, bo to przecież może sugerować, że „my” nie mamy racji. A „my” po prostu mamy rację i nie musimy podejmować żadnej dyskusji, skoro to już po prostu „wiadomo”. W takim podejściu nie ma miejsca na zasady, a jedynie na ruchy taktyczne, zadania do realizacji. Nic dziwnego, że gdziekolwiek nie spojrzeć, bijemy rekordy w stadnym ogłupieniu.
Weźmy dziennikarstwo. Czy obowiązkiem dziennikarzy nie jest podanie do wiadomości odbiorców różnych punktów widzenia i w miarę bezstronne poddanie ich krytycznemu oglądowi? Czy nie wymaga to istnienia jakiegoś poziomu uczciwości, czy też rygoru zawodowego, który nie może być podporządkowany osobistym preferencjom czy przekonaniom? Wydaje się to tak samo oczywiste, jak jest dziś nieobecne. Gdy czyta się portale informacyjne, trudno nie odnieść wrażenia, że bardziej obiektywni od dziennikarzy politycznych są kibice przeciwnych drużyn piłkarskich. Ci przynajmniej są w stanie przyjąć do wiadomości, że przegrali mecz. Nie przypadkiem w Polsce prowadzi się uczciwsze i bardziej rzetelne dyskusje o wyborze selekcjonera reprezentacji niż o udziale Polski w wojnie.
czytaj także
Jeśli nie przywrócimy obowiązywania takich standardów, będziemy już zawsze zanurzeni w transcendentalnym sekciarstwie, zgodnie z którym każdy problem i każde zagadnienie stają się zrozumiałe tylko wtedy, gdy wpisze się je we frontalne zderzenie dwóch wykluczających się sił i będzie dalej utrzymywało ich rozłączność. Nie można funkcjonować we mgle permanentnej zimnej wojny i liczyć na to, że w końcu nie rozbijemy się gdzieś o ziemię. Gdzie jak gdzie, ale w Polsce wyciągnięcie tego wniosku nie powinno być aż tak trudne. Jak zacząć z tego wychodzić? Na przykład nauczyć się najpierw liczyć do trzech. Potem powinno już pójść łatwiej.
*
Tekst pt. Nauczyć się liczyć do trzech pierwotnie został opublikowany na stronie autora. Nowy tytuł pochodzi od redakcji. Dziękujemy za zgodę na przedruk.
**
Paweł Mościcki – filozof, eseista i tłumacz, pracuje w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Członek redakcji kwartalnika „Widok. Teorie i praktyki kultury wizualnej”. Autor książek: Polityka teatru. Eseje o sztuce angażującej (2008), Godard. Pasaże (2010), Idea potencjalności. Możliwość filozofii według Giorgio Agambena (2013), My też mamy już przeszłość. Guy Debord i historia jako pole bitwy (2015), Foto-konstelacje. Wokół Marka Piaseckiego (2016), Migawki z tradycji uciśnionych (2017), Chaplin. Przewidywanie teraźniejszości (2017), Lekcje futbolu (2019), Azyl (2022), Wyższa aktualność. Studia o współczesności Dantego (2022). W 2023 roku w wydawnictwie Austeria ukaże się jego najnowsza książka, Kontinuum nieszczęścia. Bernhard, Handke.