To nie jest „Aszdziennik”, to amerykański model wychowania. Miliony dzieci w USA uczą się w szkołach, gdzie nie ma pedagożki ani pielęgniarki, za to wiecznie dyżuruje uzbrojony policjant.
Wpadła mi niedawno w oko wzmianka o pewnym incydencie na Florydzie. Oto powiększyła nam się nieco liczba ludności za kratkami – Ameryka jest wszak pod tym względem światowym liderem! – a przy okazji rozszerzyło się nam samo pojęcie przestępczości.
Pewna para mieszkająca w Daytona Beach na Florydzie – oboje pracują w policji – przez dwa dni z rzędu umieszczała swojego trzyletniego syna w areszcie. Zakuwali dzieciaka w kajdanki i zostawiali zapłakanego w celi dlatego, że…
Zrobił kupę w majtki.
czytaj także
Tak go uczyli korzystać z nocnika. Nie żartuję. Ojciec dziecka uważa, że nawet skutecznie. Gdy sprawą zajęła się opieka społeczna, oznajmił, że syn przyrzekł już nigdy tego nie zrobić – problem rozwiązany!
Oboje rodziców najwyraźniej czeka śledztwo w pracy, bo sprawą zainteresował się także wydział, w którym pracują. Mimo wszystko, według „Washington Post”, rodzice nadal stanowczo twierdzą, że nie zrobili nic złego. Tak się przecież wychowuje dzieci na ludzi. Bez kajdanek dzieciak zejdzie na manowce.
Szokująca bzdura, nieprawdaż? Ale gdy o tym czytałem, gdzieś w tle usłyszałem pomruk zadufanego samozadowolenia. Dziwaczne podejście rodziców do wychowania dziecka wydało mi się jakoś charakterystycznie amerykańskie – oto życie sprowadzone do rzeczy prostych i czarno-białych: właściwych i niewłaściwych. Żadnej psychologicznej, społecznej czy duchowej złożoności. Wystarczy zastraszyć, ukarać i przywrócić porządek.
Piszę o tym nie po to, aby potępić tę konkretną parę ludzi, ale by przyjrzeć się szerszemu kontekstowi, w który ich metody wychowawcze doskonale się wpisują. Dzieci za kratkami nie są wcale tak rzadkim zjawiskiem w Stanach. Zarządzająca naszym krajem prawna biurokracja nie zastanawia się długo. Przykładem może być powszechna militaryzacja szkół publicznych, będąca wynikiem rozmieszczenia funkcjonariuszy policji na szkolnych korytarzach i dziedzińcach, gdzie wypatrują awantur i pilnują porządku.
W szkołach w Stanach Zjednoczonych panuje „nadmiar działań policyjnych i chroniczny niedobór zasobów”, stwierdza raport opublikowany w „Chicago Policy Review”. Mówi się w nim również, że w amerykańskich szkołach „jest więcej funkcjonariuszy policji niż personelu wspierającego uczniów w radzeniu sobie z trudnym zachowaniem”.
czytaj także
Co to oznacza, pokazują statystyki organizacji ACLU sprzed kilku lat, według których około trzech milionów uczennic i uczniów uczęszcza do szkół, w których pełnią dyżury funkcjonariusze policji, ale nie ma dyżurnej pielęgniarki. 1,7 miliona uczy się w szkołach, gdzie na miejscu jest policja, ale nie ma pedagoga. A to tylko początek. Dziesięć milionów młodych ludzi chodzi do szkół, w których nie ma żadnych pracowników społecznych, nie brakuje za to – jak łatwo zgadnąć – policji.
Staje się zatem nieuchronne, że „dyscyplinowanie” uczniów będzie się często sprowadzać do ich zatrzymania, bez wdawania się w jakiekolwiek dociekanie przyczyn ich zachowania. Takie ogólnokrajowe podejście do sprawy nie wydaje mi się mniej durne ani mniej toporne niż to, jakim wykazała się para rodziców-policjantów, wsadzając swojego trzylatka do aresztu za zrobienie kupy w majtki zamiast na sedesie. Podejście, które umożliwia powstanie takiej struktury szkolnictwa, jest całkowicie redukcjonistyczne – ogranicza się wyłącznie do odwetu: nieposłuszne niegrzeczne dzieci należy karać. Nie ma innej opcji. Kary zaś wpisuje się dzieciom w akta, skąd nigdy nie zostaną wymazane. Wszystko jasne?
Jeśli w przyszłości takie aresztowane w szkole dziecko miałoby się borykać z jakimiś konsekwencjami, będziemy się o to martwić wtedy. A to, że czarne dzieciaki są aresztowane częściej niż białe? Proszę bardzo, możecie się skarżyć, możecie śmiało twierdzić, że to rasizm – mamy to gdzieś.
Zwróćmy uwagę na pewien podstawowy fakt. Funkcjonariusze policji przechodzą o wiele mniejsze przeszkolenie w zakresie zadań, jakie wykonują w szkole, niż nauczycielki, pedagożki szkolne i psycholożki – czyli osoby, których praca rzeczywiście dotyka złożoności ludzkiego życia. Nie mówię tego po to, by potępić służby porządkowe, ale byśmy zauważyli, z jakim lekceważeniem policjantów podchodzi się do pracy w samym wymiarze sprawiedliwości. Utrzymywanie porządku wymaga czegoś więcej niż policyjna odznaka, broń i kajdanki – wymaga zarówno dogłębnego zrozumienia drugiego człowieka, jak i dostępu do innych opcji niż aresztowanie i wsadzenie kogoś za kratki.
Aresztowanie dziecka – aresztowanie kogokolwiek – oznacza, że dany człowiek jest natychmiast umieszczany w izolatce, oddzielony od reszty społeczności, odseparowany od świata. W rzeczy samej, struktura amerykańskiego więziennictwa wydaje się skupiać wyłącznie na przetrzymywaniu przestępców w izolacji, choćby przez całe życie, co gwarantuje naszemu społeczeństwu stałą obecność wewnętrznych wrogów.
Dla kontrastu, jak pisała Fania Davis w „Yes! Magazine”, „poczucie przynależności uczniów do szkolnej społeczności jest jednym z najważniejszych czynników chroniących uczniów przed przemocą i pozbawieniem wolności”.
czytaj także
Davis, adwokatka specjalizująca się w obronie praw obywatelskich, jest współzałożycielką organizacji o nazwie Restorative Justice for Oakland (California) Youth (Sprawiedliwość naprawcza dla młodzieży w Oakland). W felietonie dla „Yes!” przytacza historię konfliktu w miejscowej szkole, w której czternastoletni chłopiec strofowany za to, że zasnął na lekcji, zaczął obrzucać nauczyciela obelgami, zamachnął się na pedagoga, który próbował interweniować, i już prawie… prawie został wyrzucony ze szkoły, aresztowany, wyrzucony do społecznego kosza na śmieci.
Zamiast tego jednak wydarzyło się coś zgoła innego – i to wcale nie dzięki natychmiastowej interwencji policji. Szkoła zatrudnia osobę pracującą na stanowisku koordynatora ds. sprawiedliwości naprawczej, procesu, o którym piszę już od wielu lat i w który bez reszty wierzę. Nie chodzi w nim o karanie. Chodzi o uzdrowienie. To długotrwały, złożony proces uwzględniający wszystkich zainteresowanych – tych, którzy wyrządzili krzywdę, i tych, których krzywda dotknęła – polegający na wypowiedzeniu przez nich swojej prawdy i wzajemnym wysłuchaniu z głębi serca.
Koordynatorowi ds. sprawiedliwości naprawczej udało się uspokoić chłopca na tyle, że gdy szli razem do jego biura, chłopak opowiedział, co mu się wydarzyło tego dnia, wliczając poszukiwanie zaginionej, uzależnionej od narkotyków matki i konieczność przygotowania śniadania i wyprawienia do szkoły dwójki młodszego rodzeństwa. Ostatecznie wszyscy uczestnicy całej awantury – w tym nauczyciel, dyrekcja szkoły, matka chłopca (którą w końcu odnalazł koordynator) – usiedli razem w kręgu, opowiedzieli ze szczegółami, co im się przydarzyło, i wysłuchali się nawzajem.
Eksperyment Szkoła w Chmurze i jego wrogowie. Zaufanie dobre, kontrola lepsza?
czytaj także
Był to oczywiście długi proces, wymagający od koordynatora ogromnych starań, którego wynikiem było jednak zrozumienie i wzajemny szacunek. Jak napisała Davis, dyrekcja szkoły stwierdziła później, że „zamiast skreślenia z listy uczniów chłopakowi należał się medal”.
To właśnie nazywamy poczuciem przynależności. Poczuciem, które uwzględnia wszystkich zainteresowanych.
**
Robert Koehler jest dziennikarzem, zdobywcą wielu nagród w dziedzinie publicystyki i dziennikarstwa, przyznanych m.in. przez National Newspaper Association, Suburban Newspapers of America oraz Chicago Headline Club. Regularnie publikuje w serwisach takich jak Common Dreams i Huffington Post. Mieszka w Chicago.
Artykuł opublikowany w magazynie Common Dreams na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.