Sopot to miasto o wielu twarzach i wielu tożsamościach. O to, jak dziś funkcjonuje poniemieckie miasto w polskich dekoracjach, Stasia Budzisz pyta Tomasza Słomczyńskiego, autora „Sopotów”.
Stasia Budzisz: Sopot jest miastem dwuznacznym: potrafi zaczarować i wciągnąć, ale umie też od siebie odepchnąć. Jako mieszkanka Gdańska od ponad dwudziestu lat doświadczyłam obu Sopotów. Niemniej za żadnym nie przepadam. Być może to niesprawiedliwe, ale to miasto jest dla mnie przykładem najgorszego wydania polskości, tej przysłowiowej „warszawki”, która wcale nie musi być z Warszawy, ale z każdego innego miasta. Miasto, które chce być elitarne. Jak to z tym Sopotem jest: elity go wybierają czy on je wybiera?
Tomasz Słomczyński: Nie ma jednego Sopotu, są minimum dwa: Dolny i Górny. Górny, czyli ten leśny, nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się w Dolnym, czyli w okolicach Monciaka. Więc twoja ocena jest niesprawiedliwa.
Kiedyś utarła się teza, że Sopot ma być elitarną riwierą, czymś w rodzaju Saint-Tropez. Mówiono tak w czasach, gdy nie każdy mógł sobie pozwolić na spędzanie wakacji czy choćby weekendu w takim miejscu. Tymczasem dzisiaj, przy masowym rozwoju turystyki, tanich lotach, dostępnych stosunkowo niedrogich apartamentach selekcja przez portfel w Sopocie jest niemożliwa. Zresztą, nie tylko w tym mieście, podobnie jest z Barceloną czy Wenecją. Sopot jednak chciałby zmienić typ turysty, który zostawia w nim pieniądze, i przejść z imprezowni w uzdrowisko. Tego typu dyskusje toczą się między władzami miasta a aktywistami. Racje są po obu stronach, bo wiadomo, że modny kurort z dobrymi imprezami przynosi zysk miastu, ale nie zawsze pozwala mieszkańcom spokojnie żyć.
czytaj także
Piszesz w Sopotach, że życie tego miasta przypomina sinusoidę. Sopot upada i się podnosi. Przeżyło już kilka potknięć, jak choćby zamknięcie plaży w latach 80., ale ma na koncie też kilka rozkwitów. Na jakiej fali jest teraz?
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że na wznoszącej, bo dwa miliony turystów rocznie generuje ogromne wpływy do budżetu miasta. Poza tym Sopot od wielu już lat wygrywa rankingi na najlepsze miejsce do życia w Polsce, no i jest zdecydowanie klasą premium, więc mieszkanie w nim to jest bycie w tej klasie. Jeśli się jednak pogrzebie na temat, to ten rozkwit wcale nie jest taki oczywisty, bo ze względu na ceny ubywa mu mieszkańców. Część mieszkańców bije na alarm, zwracając uwagę, że miasto traci tkankę społeczną, uważa, że Sopot jest w stanie upadku i przekształca się w fasadowe miejsce.
Opuszczanie Sopotu zaczęło się chyba wraz ze sławetną „sopocką prywatyzacją” na początku lat 90. Opowiesz o tym procesie?
W 1980 roku Jerzy Urban napisał, że Sopot to jedna wielka rudera. I miał rację. Doskonale pamiętam właśnie takie miasto. Kamienica, w której mieszkaliśmy, sypała się i na zewnątrz, i wewnątrz. Nie tylko ona, tak wyglądała znakomita większość budynków.
Po zmianie ustroju nowe władze miasta stanęły przed dylematem – upraszczając: wyburzać czy oddać mieszkańcom. Kasa miasta była pusta, a kamienice wymagały remontu, bo naprawdę część z nich groziła zawaleniem. Były w nich mieszkania komunalne, więc można było je od miasta wykupić za 10–30 procent wartości. Plan był taki, że mieszkańcy zaoszczędzoną kwotę przeznaczą na remont. No i ten plan do końca się nie udał. Ceny mieszkań, już w rękach prywatnych, zaczęły rosnąć w zawrotnym tempie. Za sprzedaż mieszkania do remontu w Sopocie można było kupić dużo większy metraż w innym miejscu w Trójmieście, albo nawet pozwolić sobie na dom.
Pojawili się inwestorzy, a wraz z nimi po kilku latach kłopot, który stał się plagą Dolnego Sopotu, mianowicie – najem krótkoterminowy. I rzeczywiście, jeśli w kamienicy znajduje się pięć apartamentów na wynajem i jedno mieszkanie, to znaczy, że co weekend mieszkańcy mają pięć osobnych imprez. Nie da się tak żyć, więc wiele osób się wyprowadza. Patrząc na prywatyzację z tej perspektywy, można powiedzieć, że to był błąd. Ale z drugiej strony, gdyby nie to, być może nie udałoby się uratować wielu zabytkowych kamienic.
czytaj także
Od sopociaków wiele razy słyszałam zdanie: „z Sopotu po prostu się jest”. Nie powiem, po takim komunikacie od razu czuje się dystans wobec „wyższej klasy sopockiej”, z której czasem reszta Trójmiasta się śmieje. O co w tym chodzi? Czym się objawia tak zwana „sopockowatość”?
Moim zdaniem to wszystko bierze się właśnie z sopockich kamienic, a w zasadzie z pyłu, który przez wiele lat się z nich sypał i osiadał w płucach ludzi, którzy między nimi żyli. Te kamienice są niezwykle pretensjonalne i wydaje mi się, że ta pretensjonalność przechodziła na mieszkańców razem z ich pyłem. I została. Nam, sopocianom, wydaje się trochę, że jesteśmy stworzeni do wyższych celów i być może w jakiś sposób lepsi od innych.
Mówię to oczywiście półżartem, ale jednak uważam, że coś w tym jest. Kiedy miałem 18 lat, to w którymś momencie poczułem, że muszę włożyć skórzany płaszcz, postawić w nim kołnierz i udawać Wojaczka. I to jest pretensjonalne, nieprawdziwe i w jakimś stopniu żałosne. Ale tak było. Z drugiej strony rzeczywiście jest tak, że statystycznie w Spocie masz większe szanse niż w innych polskich miastach na spotkanie osoby wykształconej, z szerokim horyzontem, z którą będziesz mogła porozmawiać o sztuce. To jest właśnie „sopockowatość”.
Z tego, co mówisz, to owo pretendowanie jest fasadowe i udawane, trochę jak te kamienice.
Kamienice z przełomu XIX i XX wieku niczego nie udają, one takie po prostu są. Fasadowe są Centrum Haffnera i Krzywy Domek, ale nie one. Na wielu z nich stoją wieżyczki, którym się wydaje, że czegoś pilnują. Pretensjonalnie stoją na straży nie wiadomo czego, ale są przekonane o swojej wyjątkowości i wartości. Tak naprawdę ta funkcja, którą sobie wymyśliły, nie jest nikomu do niczego potrzebna, ale one i tak ją pełnią. I są w tej swojej pretensjonalności autentyczne.
czytaj także
Kłóci mi się to z tym, że ludzie, którzy te kamienice przejęli w 1945 roku, w większości po Niemcach, często trafiali na Pomorze z dużo biedniejszych części Polski. Trochę to zaskakujące, że tak łatwo było im wejść w tę przestrzeń i tak szybko przejąć jej charakter.
Na Kaszubach mówi się na przyjezdnych z innych regionów Polski „bose Antki”, ale to tyczy się głównie Kielecczyzny czy Lubelszczyzny. Stereotyp jest następujący: do zamożnych i zadbanych pomorskich gospodarstw i miasteczek przyjeżdżają osoby ubogie, które dotychczas żyły w chałupach krytych strzechą i z wychodkiem na podwórzu. Z Sopotem w 1945 roku było trochę inaczej. Nie przyjeżdżali tu tylko „chłopi z Kieleckiego”, a ściągnęła znaczna grupa ludzi ze zburzonej Warszawy, z Wilna, wśród nich kadra profesorska, artyści, którzy już w 1947 roku powołali do życia szkołę muzyczną i plastyczną, tworzyli tak zwane środowisko literackie. Poza tym klimat tych kamienic bardzo się narzuca i trudno mu się oprzeć. Mam wrażenie, że Sopot to miejsce, które tworzy ludzi, a nie odwrotnie.
A jak to jest z poniemieckością tego miasta? W moim kaszubskim domu nigdy nie jechało się „do Sopotu”, tylko „do Zoppot”. Odkąd pamiętam, mam z tym zgrzyt.
Do szóstego roku życia mieszkałem w gierkowskim bloku na Żeromskiego pod lasem. Zaraz za garażami stał głaz z niemieckim napisem – Otto Gericke. Ten człowiek w okresie międzywojnia był krajoznawcą, filantropem i promotorem leśnych spacerów. Jako dziecko byłem przekonany, że żyję w absolutnie polskim Sopocie i nie mogłem zrozumieć, dlaczego na tym pomniku są niemieckie napisy, a nie polskie. Babcia mi powiedziała, że postawili go Niemcy. Zastanawiałem się, dlaczego ci Niemcy nie mogli postawić go u siebie, tylko u nas. To była moja pierwsza konfrontacja z poniemieckością.
Później przenieśliśmy się do poniemieckiej kamienicy i tam co rusz natykałem się na rzeczy, skrzynki na listy, książki, które były namacalnym dowodem na to, że przed nami mieszkali tu inni ludzie, nie Polacy. Musiałem tę poniemieckość oswajać w sobie. Najpierw budziła poczucie zagrożenia, potem fascynowała, a na końcu, ale to już w dorosłym życiu, po prostu ją zaakceptowałem.
czytaj także
Miałeś do czynienia z autochtonami?
Już nie zdążyłem, ale pamiętam, że jakoś w pierwszej klasie szkoły podstawowej na podwórku bawił się z nami Oskar, który miał niemiecko brzmiące nazwisko. Pewnego dnia po prostu zniknął. Dowiedziałem się, że wyjechał do Niemiec. Ta informacja została zakomunikowana tak, jakby on zniknął z tego świata i mamy już o nim zapomnieć. Pojechał tam, gdzie są „ci” Niemcy, i sam stał się „tym” Niemcem. I nikt z tym nawet nie dyskutował.
A polskość w Sopocie się zadomowiła?
Do lat 90. w szkole i w przestrzeni publicznej funkcjonowała narracja, że Sopot jest polskim miastem, które na chwilę zajęli niemieccy naziści, ale potem przyszła Armia Czerwona i oddała go Polsce. Oczywiście prawda jest zupełnie inna. W 1920 roku w Sopocie było około 3–4 tysięcy ludzi, którzy twierdzili, że są Polakami. Z reguły posługiwali się językiem kaszubskim albo polskim, w każdym razie przyznawali się do polskości i głosowali na polskich kandydatów do Rady Miasta.
Ta sytuacja zmieniła się w drugiej połowie lat 30., kiedy za polskimi kandydatami w wyborach opowiadało się już tylko 500–700 mieszkańców. Cała reszta uznała, że lepiej im być Niemcami, i poddała się temu dobrowolnie, nie pod batem. To rodzaj miękkiej germanizacji, której sprzyjał fakt, że Polonia sopocka była skłócona i zrażała do siebie kolejne rzesze Kaszubów i Polaków. Więc jeśli chodzi o międzywojnie, to trudno mówić o tym – a tak niekiedy się to przedstawia – że był on kolebką polskości w Wolnym Mieście Gdańsku. Z pewnością żyli tu polscy patrioci, ale wyniki wyborów do władz miasta mówią same za siebie. Tylko że tej opowieści nie było mi dane usłyszeć wtedy, a i teraz też nie jest jakoś bardzo eksponowana.
Gdynia – mit kapitalistyczno-zamordystyczny czy postępowy? [rozmowa z Grzegorzem Piątkiem]
czytaj także
To miasto widziało bardzo wiele, ale też przyciągało do siebie ludzi z różnych światów. Z racji tego, że nie oberwało mocno podczas II wojny światowej, zniszczenia sięgały najwyżej 10 procent, stało się łakomym kąskiem dla maruderów. Jakoś jest tak, że półświatek lubi Sopot i umie się w nim poukładać. Niezależnie, czy mówimy o 1945 roku, czy o nocnym życiu Grand Hotelu za komuny, czy czasach wolnej amerykanki lat 90. albo niedawnych wydarzeniach z Zatoką Sztuki w tle. Sopot jest miastem występku?
Mam nadzieję, że historia z Krystkiem i Zatoką Sztuki była już ostatnim akordem występnej historii tego miasta. Chciałbym w to wierzyć. Jest bardzo sopocka – w tym sensie, że mamy plażę, na plaży dyskotekę, w niej młode dziewczyny szukające „lepszego świata”, mamy przemoc seksualną, a poza tym narkotyki i celebrytów w tle – czyli „wielki świat”. Można z tego robić legendy miejskie i nakręcić kolejny Sztos, ale stoją za tym prawdziwe ludzkie tragedie.
Nie da się jednak ukryć, że tam, gdzie obraca się duży pieniądz, a Sopot jest niewątpliwie takim miejscem, pojawia się złodziej, sutener i diler. Piszę o tym w swoim reportażu. Nikt nie ma wątpliwości, że w Sopocie nadal funkcjonuje rynek narkotykowy. Ten świat przestępczy istnieje, ale nie jest już tak ostentacyjny jak na przykład w latach 90., kiedy w Fantomie „rezydował” Nikoś. Są jakieś ustalone normy i ramy, w których to się odbywa, ale też nie jest tak, że trudno do tego dotrzeć.
czytaj także
Zaskoczyło mnie w twojej książce to, że sopocianie nie zawsze mieli wpływ na to, co dzieje się w ich mieście. Świat Grand Hotelu niekoniecznie był ich światem, raczej należał do przyjezdnych i przez nich był tworzony. Nie znaczy, że nie mogliście tam chodzić, ale jednak elitarność i bohema, klimat, jaki wokół siebie roztaczał Sopot, nie pochodził od was. Jak to jest dziś?
To wszystko, co mówisz, ma związek z Festiwalem Piosenki w Sopocie, który zawsze odbywał się w ostatni weekend wakacji. Od zawsze miałem poczucie, że przyjeżdża tzw. warszawka i robi nam fajną imprezę, bo to rzeczywiście nie sopocianie grali tam pierwsze skrzypce. Te przez wiele lat należały do Heleny Vondráčkovej i Maryli Rodowicz, a żadna z nich przecież nie jest związana życiowo z Sopotem. Przyjeżdżali słynni ludzie i się u nas bawili, a bawili się też nie z nami, ale między sobą, chociaż my z tego korzystaliśmy.
Przez wiele lat mieliśmy świadomość, że w tym karnawale, który robi nam warszawka, śmiało możemy uczestniczyć na zasadach publiczności, a nie pełnoprawnych uczestników. Karnawał ma jednak to do siebie, że kiedyś się kończy. Jeśli te proporcje są zachowane, to wszystko jest w porządku, ale w Sopocie karnawał trwa teraz cały rok. Przestał być świętem i stał się codziennością. Kiedyś na festiwal trzeba było poczekać do końca sierpnia. Dziś już nikt na nic nie czeka.
**
Tomasz Słomczyński (ur. 1976) – dziennikarz, obecnie pracuje jako reporter w portalu TVN24.pl. Wychował się w Sopocie, gdzie mieszkał do trzydziestego roku życia. Pisał dla Wirtualnej Polski, publikował w „Dużym Formacie”, „Plusie Minusie”, „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej”, a także w prasie regionalnej, głównie w „Dzienniku Bałtyckim”. Autor książek Zapytaj jeża i inne historie, Miejsca przeklęte oraz Kaszëbë, współautor książki Pogrzebani nocą. Ofiary Grudnia ’70 na Wybrzeżu Gdańskim. Za Kaszëbë otrzymał nominację do Travelerów 2021 w kategorii książka roku oraz do Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego. Kaszëbë zajęło też pierwsze miejsce w Konkursie Literatury Kaszubskiej i Pomorskiej „Costerina” 2022. W 2016 roku przeprowadził się z Trójmiasta do Kartuz. Jego najnowsza książka, Sopoty, ukazała się w marcu 2023 roku nakładem Wydawnictwa Czarne.