W „Wielorybie” Darren Aronofsky po raz kolejny jest jak misjonarz, który nieproszony wciska się do naszego domu i opowiada nam bajki na temat winy, odkupienia, słabości i losu człowieka. Chce nas czegoś nauczyć. Chce nas zbawić. I jest w tym wyjątkowo odrażający, bo używa do tego swojego bohatera. A przede wszystkim używa jego ciała. [uwaga: spoiler!]
Charlie (Brendan Fraser) jest nauczycielem kreatywnego pisania, ale wszystkie zajęcia prowadzi online, nie włączając kamery. Przed swoimi studentami występuje zawsze jako czarny kwadrat. Ukrywa swój wygląd, ponieważ jest skrajnie otyły, a według reżysera wstyd jest (albo być powinien) nieodłącznym elementem bycia grubym. Charlie od dawna nie wychodzi z domu, ma córkę, którą porzucił, kiedy skończyła osiem lat, byłą żonę, opiekunkę i wspomnienie ukochanego partnera, który odebrał sobie życie.
Bohatera poznajemy, kiedy ogląda gejowskie (i ciężko nie dopatrzyć się u reżysera nieuświadomionej homofobii) porno, grzebie w swoim przepastnym ciele, spocony, w brudnej (zapewne utłuszczonej) koszulce dyszy, sapie, prawie umiera. A to dopiero początek widowiska, które w swoim eseju na łamach „New York Timesa” Roxane Gay (autorka między innymi wydanej w Polsce przez Wydawnictwo Cyranka autobiograficznej powieści Głód. Pamiętnik (mojego) ciała o doświadczeniu otyłości) nazwała „odczłowieczającym freak show”.
Pamiętacie, jak byliście dziećmi i spotykaliście kogoś grubego, a rodzice mówili wam: „Nie gap się”? W Wielorybie Darren Aronofsky pozwala się swoim widzom napatrzeć. Tym wszystkim, którzy zastanawiają się, jak grubi ludzie biorą prysznic, wstają z kanapy, pozwoli wiele, wiele razy patrzeć na mękę, przez którą przechodzi jego bohater. Nie trzeba odwracać wzroku! Charlie jest tak fizjologiczny, że bardziej się nie da. Poci się. Sapie. Dyszy. Co chwilę wydaje mu się, że umiera, bo rzeczywiście, może umrzeć w każdej chwili.
Reżyser twierdzi, że film ma być „lekcją empatii”, więc stawia przed nami eksponat – współczesnego człowieka słonia. Jeśli poczujecie do niego empatię, to już naprawdę poczujecie ją do wszystkich. Brendan Fraser przez cały czas ma na sobie fat suit (co również spotkało się z krytyką), nie oglądamy więc żadnego konkretnego, prawdziwego ciała, oglądamy ideę otyłości, wyobrażenie o ludziach grubych, oglądamy wszystkich grubych ludzi świata.
Jacy więc jesteśmy? I jak wygląda ta lekcja? Wszystkie postaci (poza misjonarzem, bo jemu nie wypada) krzyczą na Charliego. Mają do niego pretensje za to, że jest gruby i zaraz umrze, córka go upokarza, a „przyjaciółka” unosi nad nim hot doga, dostanie, jeśli będzie grzeczny. Dobry piesek!
Nikt nie próbuje mu pomóc, bo jak mówi Liz: „tak naprawdę nie da się nikomu pomóc”. Jedyne, co „bliscy” mają mu do zaoferowania, to szpital, żal i niezdrowe jedzenie. A bohater przeprasza, non stop przeprasza. To jego wina. Wie, do czego to wszystko prowadzi, ale nic z tym nie robi. Bo takie właśnie są te grubasy!
Reżyser podlewa wszystkie wyobrażenia o grubych jako autodestrukcyjnych i pozbawionych woli osobach, które umierają „na własne życzenie”, które zjadają wiadro kurczaka, zagryzają kanapkami, posypują chipsami. I rzygają. Charlie zamawia codziennie dwie pizze, polewa je majonezem, zapija litrami coli. Publiczność na sali kinowej podczas tej lekcji empatii głośno się śmieje. Takie właśnie są te grubasy! Żrą, a potem się dziwią!
„Wiele bym dała, by zrozumieć, dlaczego ludzie tak bardzo nienawidzą osób otyłych”
czytaj także
Charlie się nie dziwi, „kto chciałby w swoim życiu kogoś takiego jak ja?” – pyta i po raz kolejny przeprasza. Jest gotowy na ciosy i je dostaje. Dochodzi nawet do rękoczynów (jest delikatnie, ale jednak bity). Wie, że zasłużył na brak szacunku, że „jak mogłeś doprowadzić się do takiego stanu?” to najmilsze powitanie, jakie może usłyszeć.
Aronofsky pokazuje pogardę do otyłych jako coś naturalnego, normalną, wręcz fizjologiczną reakcję. A naturalnym stanem osoby otyłej jest wstyd, nienawiść do siebie i całkowita bierność. Charlie musi się też tłumaczyć, bo nie można być po prostu grubym. Powinna iść za tym jakaś traumatyczna historia, wielkie usprawiedliwienie. Im większa otyłość, tym większy musi być „powód”. W Wielorybie powód jest rzeczywiście porządny – bohater nie pozbierał się po śmierci ukochanego. Ewentualnie możemy mu wybaczyć.
Najnowszy film Aronofskiego – twórcy między innymi Czarnego łabędzia czy Zapaśnika – już spotkał się z dużą krytyką i oskarżeniami o fatfobię. Sam reżyser zdaje się w ogóle nie wiedzieć, o co chodzi. Warto dodać, że Sam Hunter – na podstawie jego sztuki powstał film – też jest szczupły. Chcieli dobrze. Chcieli kogoś czegoś nauczyć. Przy pomocy kogoś innego.
czytaj także
Chciałabym wierzyć, że za tym dwugodzinnym podglądactwem kroczy jednak jakaś szlachetna idea. Że Aronofsky nie powiela patentu z Requiem dla snu, w którym widz na końcu zostaje z konkluzją: „Ale ci ludzie są. Co oni ze sobą robią. Jak tak mogą. Z tymi uzależnieniami to kto to słyszał”.
I obawiam się, że reżyser jednak miał misję (w końcu jest misjonarzem kina, czyż nie?). Wieloryb ma pokazać, że grubi też są ludźmi. Że chociaż nie potrafią wstać z kanapy i nie umieją schylić się po klucz (tak, te sceny też wywołują salwy śmiechu w kinie), to czytają wiersze. Kiedyś byli szczuplejsi (a jeśli nie byli?) i ktoś uważał, że są piękni (a jeśli nie uważał?). Mają emocje. Dużo płaczą. Żartują (przede wszystkim z własnej tuszy, bo dobry gruby musi żartować z tego, że jest gruby). A Charlie jest co prawda ohydnym, ale dobrym grubasem, odkłada pieniądze dla swojej podłej córki i dlatego się nie leczy, poświęca się.
Pod koniec filmu zmusza młodego, religijnego chłopaka, jedyną osobę, która była dla niego naprawdę miła, żeby przyznał, że się nim brzydzi. Charlie daje więc nam prawo do tego, żebyśmy my, widzowie, mogli się brzydzić bezkarnie. Przecież wszyscy się brzydzą. Jesteśmy w tym razem. I to chyba jedyne współodczuwanie, które się Aronofskiemu udaje.
czytaj także
A co poza tym? Znany z innych filmów reżysera Źródła sentymentalny kicz, opowieść o winie, przebaczeniu, człowieczeństwie, patetyczna muzyka. I jeszcze nieaktualny już wątek polityczny we włączonym telewizorze – Trump, republikanie. Aha. I Charlie nie mógł odwiedzać swojego partnera w szpitalu. Bo homofobia. Ciężko jednak nie zauważyć siły, z jaką reżyser podkreśla, że Charlie porzucił żonę i córkę dla mężczyzny. Dla studenta. Lekcja empatii, pamiętajcie.
Czy Aronofsky mierzy sukces swojego projektu liczbą wylanych w scenie finałowej łez? Jeśli tak, to osiągnął sukces. Widzowie zalewają się łzami. Ci sami, którzy zaśmiewali się, kiedy Charlie obżerał się chipsami. Ale teraz Charlie mówi swojej córce, że jest wspaniała. Każda porzucona córka chciałaby usłyszeć takie słowa od swojego ojca. Ale żadna nie słyszy.
Charlie umiera, ale ze łzami w oczach mówi, że ludzie są super. Mówi to do nas! To my jesteśmy super! I odlatuje (dosłownie) do nieba. Aż chciałoby się delikatnie zmienić fragment eseju o Moby Dicku, który ciągle czyta główny bohater, i zapytać: „O jakiej własnej, żałosnej historii milczysz, Darren?”.