Kultura

Tiktokerki walczą o jawność zarobków. Pracodawcom też powinno na niej zależeć

Dyskusja o unijnym projekcie zakładającym jawność wynagrodzeń już na etapie rekrutacji została przerwana przez pandemię. Ta z kolei przyniosła inne do rozwiązania problemu na rynku pracy. Tymczasem przedstawiciele pokolenia Z coraz częściej ujawniają wysokość swoich zarobków w mediach społecznościowych. Mają dosyć harówki za grosze u zwolenników etyki pracy à la Tomasz Lis.

Tiktokowe konto Salary Transparent Street śledzi 850 tys. osób, choć pomysł na nie jest banalnie prosty: Hannah Williams pyta ludzi na ulicach różnych amerykańskich miast, ile zarabiają. W Stanach Zjednoczonych teoretycznie jest to łatwiej zrobić, bo wysokość pensji nie stanowi tam aż takiego tabu. W Polsce, gdzie o pieniądzach „nie wypada rozmawiać”, tego tematu często nie porusza się nawet w parach, rodzinach czy wśród bliskich przyjaciół.

Czy odnowią oblicze sieci, tej sieci?

czytaj także

Efekt jest taki, że poza branżami, które można nazwać awangardą rynku pracownika (jak IT czy bankowość), oferty, w których pojawia się informacja o wynagrodzeniu to nadal wyjątek. Za to regułą jest pytanie kandydatki czy kandydata na rozmowie o pracę, ile chce zarabiać. To pytanie pułapka, bo prawidłowa odpowiedź na nie jest tylko jedna: „Jak najwięcej”. Ponieważ jednak tak odpowiedzieć nie wypada, większość z nas wymienia kwotę nieco wyższą od obecnie otrzymywanej.

Jednak bez względu na to, ile ostatecznie uda nam się wynegocjować, nigdy nie mamy pewności, czy podpisaliśmy gwiazdorski kontrakt, czy jesteśmy ostatnimi frajerami. Informacja o tym, ile w danym miejscu pracy zarabiają inne osoby w naszym dziale czy na naszym stanowisku, w praktyce jest niejawna. Możemy o nią wystąpić, ale pracodawca nie ma obowiązku nam jej udzielić.

Hannah Willams przekonała się, że również w USA nie mówi się o tym wystarczająco dużo. Sama zajęła się tematem jawności płac, gdy odkryła, że zarabia mniej, niż powinna na swoim stanowisku. Do podobnych wniosków, jak widać w komentarzach, dochodzi wiele osób, które oglądają jej filmiki.

Dyskusja, która się wokół nich toczy, wpisuje się w szerszy trend i dotyczy nie tylko pieniędzy. Jawność płac to tylko jeden z elementów dobrze prowadzonego employer brandingu (czyli kształtowania wizerunku pracodawcy), coraz popularniejszego turkusowego (czyli zdecentralizowanego i równościowego) modelu zarządzania, czy po prostu partnerskiego podejścia do pracownic i pracowników. Bez względu na to, jak bardzo nie podoba się to liberałom, przynajmniej w niektórych branżach to już nie kwestia przyzwoitości, ale biznesowego przetrwania.

Pracodawco, tobie również się to opłaca

Choć na razie dotyczy to głównie wymienionych sektorów, w których pieniądze nie stanowią problemu, a rąk do pracy jest wciąż za mało, to warto zadać pytanie: tylko programiści zasługują na oferty pracy z widełkami? Być może nadal tak to wygląda z punktu widzenia pracodawców, jednak Urszula Zając-Pałdyna, niezależna konsultantka w zakresie HR i employer brandingu, autorka bloga HR na Obcasach i książki Employer Branding po polsku, przekonuje, że również im jawność płac się zwyczajnie opłaca. Przeprowadzenie osoby zainteresowanej danym stanowiskiem przez cały proces rekrutacyjny tylko po to, żeby na koniec poznała wysokość proponowanego wynagrodzenia i trzasnęła drzwiami, to dla pracodawcy strata czasu i pieniędzy.

Jawność płac to nie tylko widełki w ofercie pracy, ale także komunikowanie wprost, ile się w danej firmie zarabia oraz kiedy i na jakich warunkach można oczekiwać podwyżki. Również w tym przypadku korzyść dla osób zatrudnionych jest oczywista. Z drugiej strony niewiele jest rzeczy, które tak bardzo psują wizerunek pracodawcy jak łatka wyzyskiwacza. A pracownicy, którzy dochodzą do wniosku, że są gorzej opłacani od osób na tych samych stanowiskach – mimo porównywalnych osiągnięć i dobrej opinii u bezpośrednich przełożonych – na pewno nie zachowają tej informacji tylko dla siebie.

 

Jednemu awans, drugiemu gówno. Jak rozmawiać o ciężkiej pracy, żeby to miało sens

 

Jawność pozwala pracodawcom uniknąć wszystkich opisanych problemów, jednak oni sami nadal zdają się tego nie dostrzegać. Dlatego pracownice biorą sprawy w swoje ręce – bo tę walkę prowadzi nie tylko Hannah Williams.

W lutym tego roku głośno było o tweecie Victorii Walker, która publikując ogłoszenie o naborze na swoje dawne stanowisko reporterki działu podróżniczego, zaznaczyła: „Jeśli ubiegasz się o tę pracę, zażądaj nie mniej niż 115 tys. dolarów [chodzi o roczne zarobki – przyp. autorki], premię za podpis [bonus, który przysługuje danej osobie jednorazowo przy zatrudnianiu, co pozwala jej uniknąć problemów z pieniędzmi, jeśli po okresie próbnym nie dostanie umowy na stałe] i dodatek relokacyjny, jeśli jesteś zmuszona/y przeprowadzić się do Nowego Jorku. Dla pełnej transparentności, ja zarabiałam 107 tysięcy”. Wpis spotkał się z masowym odzewem w sieci, a nawet skłonił dziennikarzy z różnych redakcji do anonimowego ujawnienia swoich wynagrodzeń.

Dobre skutki internetowego ekshibicjonizmu

Dlaczego walka o jawność płac wybuchła akurat w mediach społecznościowych? Bo to właśnie tam dzielimy się wszystkim: zdjęciami dzieci, zwierząt domowych, czułych chwil z ukochanymi, posiłków, ubrań… Granice intymności są przesuwane raz po raz. Dlaczego więc nie pisać o pieniądzach?

Dzisiejsi trzydziestolatkowie wiedzą już coś, o czym ludzie starsi od nich o dekadę (jak ja) musieli boleśnie przekonać się na własnej skórze. To, że będziesz harował na niekończącym się stażu za darmo (w moim przypadku półtora roku w „Newsweeku”), pracował latami na śmieciówce (niemal trzy lata w Radiu Zet) czy godził się na wieloletni brak podwyżki (prawie wszyscy moi pracodawcy), nie spowoduje, że pewnego dnia zrobisz karierę i będziesz bogaty, jak próbują przekonywać Tomasz Lis i inni miłośnicy drapieżnego kapitalizmu z początku lat 90. Nie, będziesz po prostu coraz bardziej sfrustrowanym biednym pracującym.

Lis: Przyznaję, moje metody były retro. A może bardzo retro

Cieszę się, że roczniki, które wchodzą dziś na rynek pracy, nie dają sobie wcisnąć tego kitu i nie są zainteresowane inwestowaniem swojego czasu, kreatywności i energii w pracodawców, którzy nie zapewnią im godnych warunków. Traktowanie pracownic i pracowników tak, jakby byli dla firmy jedynie kłopotliwym wydatkiem, i cmokanie z troską nad wysokimi kosztami pracy w Polsce (co może być problemem dla kiosku z warzywami, ale słyszałam to jako argument przeciwko podwyżkom również w korporacjach obracających nierzadko milionami złotych) po prostu musi się skończyć. Tym bardziej że w dzisiejszych czasach nie ma już „pewnych” ścieżek kariery: studiów, które na pewno dadzą atrakcyjną pracę czy firm, których logo w CV otwiera wszystkie drzwi.

Rozwój technologii spowodował, że wiele zawodów można wykonywać z każdego miejsca na Ziemi, a na dodatek dla milionów ludzi pracą stało się umiejętne sprzedawanie w internecie własnego wizerunku czy hobby. Pokazuje to dobitnie historia samej Hanny Williams, która jako starsza analityczka danych zarabiała 115 tys. dolarów rocznie, a prowadząc profil Salary Transparent Street zbliża się już do rocznych dochodów rzędu 150 tys.

Kropkę nad „i” postawiła katastrofa klimatyczna, która skłoniła wiele osób, zwłaszcza młodych, do radykalnego ograniczenia konsumpcji. To nie znaczy, że pokoleniu Z nie zależy na przyzwoitych zarobkach, bo walka o jawność płac jest w rzeczywistości walką o ich większą równość w realiach rynku. Maleje grono chętnych do zarzynania się po godzinach za mglistą obietnicę bogactwa i pozycji, które można osiągnąć inaczej (albo wcale – i też być szczęśliwym) i których wyznacznikiem nie musi już być drogi samochód czy kolekcja markowych torebek.

To nie pierwsza zmiana, do której dochodzi dzięki sile internetu. Akcji #metoo też nie wymyślili politycy czy prezesi spółek giełdowych, a i jedni, i drudzy musieli pod jej wpływem zmienić prawo czy kodeksy postępowania. Nie bez powodu na czele ruchu na rzecz jawności płac stoją również kobiety – to one częściej padają ofiarą zarówno nadużyć seksualnych, jak i nierówności płacowych. I osiągają realne efekty: Kalifornia przyjęła ostatnio przepisy, które zobowiązują firmy zatrudniające więcej niż 15 osób do publikowania ofert pracy z widełkami, a władzom stanowym nakazują śledzić różnice w płacach w zależności od płci, koloru skóry i narodowości osób zatrudnionych.

To zmiana o ogromnym znaczeniu, bo mowa o najgęściej zaludnionym stanie w USA, gdzie zarejestrowani są tacy giganci technologiczni jak Meta czy Apple. Tę ostatnią firmę internauci w zeszłym roku zabili śmiechem, gdy wyszło na jaw, że zamknęła kanał na Slacku, na którym jej pracownice i pracownicy dyskutowali o swoich wynagrodzeniach – oficjalnie z powodu „niezgodności z warunkami użytkowania”. Teraz Apple nie będzie miało podobnych dylematów, bo samo poinformuje kandydatki i kandydatów, ile im zapłaci.

**

Karolina Wasielewska – autorka tech-feministycznego bloga Girls Gone Tech.pl i reportażu o pionierkach polskiej informatyki Cyfrodziewczyny, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Karolina Wasielewska
Karolina Wasielewska
Autorka książki „Cyfrodziewczyny”
Autorka tech-feministycznego bloga Girls Gone Tech.pl i reportażu o pionierkach polskiej informatyki „Cyfrodziewczyny”, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij