Na każdym z największych warszawskich dworców pracują tłumy wolontariuszek i wolontariuszy. Kiedy pytam, co będzie, gdy skończą im się siły, słyszę odpowiedzi pełne wiary i naiwności: „Nie skończą się. Dostajemy tyle ciepła i wdzięczności, że to napędza nas do działania”. Jak długo?
Na trzech warszawskich dworcach kolejowych funkcjonują trzy modele działań pomocowych na rzecz uchodźczyń i uchodźców z Ukrainy. Wszystkie opierają się na pracy wolontariuszy. Ale co będzie, gdy obywatelom skończy się paliwo, także to w bakach prywatnych samochodów?
Ma rację Wojciech Wilk, szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, gdy w rozmowie z Onetem mówi: „U nas większość uchodźców do tej pory znalazła schronienie u prywatnych rodzin i jest to zdecydowanie najlepsze rozwiązanie, które zapewnia im nie tylko dach nad głową, ale też większe poczucie bezpieczeństwa. To jest absolutnie wspaniałe, że z pobudek serca, na zasadzie mobilizacji społecznej, w Polsce wytworzono właściwie najlepszy sposób pomocy dla ofiar kryzysu humanitarnego”.
czytaj także
Wilk przeciwstawia taki sposób działania polityce budowania obozów dla uchodźców, które niosą za sobą poważne ryzyko gettoizacji. Obozy dla uchodźców niemal zawsze powstają na uboczach cywilizacji – na obrzeżach wielkich ośrodków miejskich, przedmieściach mniejszych miast. Powstają też w okolicach wiejskich, na nierzadko ubogich i niestabilnych politycznie terenach pogranicza, gdzie uchodźcy całymi latami żyją o dwie, trzy godziny drogi od zniszczonego przez wojnę domu.
Obozy dla uchodźców z prowizorycznych koczowisk z czasem przeradzają się w niby-miasta, z własną obozową infrastrukturą niezbędną do względnie normalnego funkcjonowania. Bodaj najsłynniejszym przykładem będzie tu Champs-Élysées, ulica targowa w jordańskim Zataari, obozie założonym na środku pustyni w 2012 roku. Dziś mieszka tam ponad 70 tys. ofiar wojny w Syrii, z czego ponad połowa to dzieci. Jest to też czwarte co do wielkości miasto w Jordanii.
Takie ulice targowe powstają na całym uchodźczym świecie. Kawiarnie w obozach w irackim Kurdystanie i sklepy odzieżowe, gdzie można kupić nawet suknie ślubne, warzywniaki w libańskim Arsalu, zakłady fryzjerskie w Ugandzie na granicy z Sudanem Południowym, blaszane szczęki z mydłem, szydłem i powidłem oraz papierosami w somalijskim Mogadiszu – to życie organizowane oddolnie, przez samych uchodźców, odseparowane od życia państw ich goszczących, a finansowane przez międzynarodowe agencje pomocowe. Takie miejsca są też w Europie, a za przykład porażki unijnej polityki migracyjnej najczęściej podaje się obozy w Grecji.
czytaj także
W Polsce – przynajmniej na tę chwilę – nie ma żadnych poważnych planów budowania obozów dla uchodźców, ale uchodźcza infrastruktura rozwija się już od pierwszych dni wojny w Ukrainie. Przejścia graniczne i punkty recepcyjne, punkty informacyjne w kolejnych miastach, centra pomocy wraz z noclegami – wszędzie wokół nich organizuje się życie, głównie oddolnie.
Kręcę się po głównej hali warszawskiego Dworca Centralnego i obserwuje strażaków. Z zamyślenia wyrywa mnie nagły trzask w krótkofalówce, która zapowiada przyjazd. Oficer straży pożarnej odbiera zgłoszenie: „Tylko ogarnę ludzi i tłumacza”.
Przed dworzec podjeżdża autokar wprost z granicy. W drodze po odbiór uchodźców oficer zgarnia z hali głównej dziewczynę w odblaskowej kamizelce z wyraźną naklejką na plecach: Tłumacz/перекладач.
Następne 15–20 minut dziewczyna spędza na przekazywaniu podstawowych informacji i wyjaśnianiu wątpliwości kolejnym osobom wysiadającym z autokaru. Pośredniczy także w kontakcie ze strażą pożarną, która uwija się przy walizkach, pomagając w rozpakowaniu luku bagażowego.
Jak krytykowani będą ukraińscy uchodźcy? Oto pięć prorosyjskich gotowców
czytaj także
– Dewoczka, dewoczka… – padają kolejne pytania. Dewoczka cierpliwie tłumaczy, skąd odchodzą pociągi, skąd autobusy, gdzie znaleźć nocleg. Tłumek uchodźczyń z dziećmi ściąga uwagę kamery, która podgląda pracę tłumaczki. Chwilę później jedna z uchodźczyń wraz z córką udzieli krótkiego wywiadu, po którym obie będą ocierać łzy. No, ale trzeba się jakoś w sobie zebrać, a oprócz walizek uchodźczynie mają jeszcze transporter z dwoma kotami.
– De wolontery? Gdzie szukać wolontariuszy?
Wolontariusze to jedne z pierwszych osób w Polsce, z którymi uchodźczynie i uchodźcy z Ukrainy mają kontakt. Już na granicy dowiadują się, że osoba w odblaskowej kamizelce jest po to, aby we wszystkim pomóc.
Tłumaczka, która przyjmuje uchodźców, ma na imię Diana i jest Ukrainką.
– Dwa lata temu skończyłam studia w Krakowie i wróciłam do domu. Nigdy nie myślałam, że jeszcze kiedyś przyjadę do Polski. Jestem tu od tygodnia, chcę pomagać – mówi mi w krótkiej rozmowie.
Dzięki Dianie przyjęcie autokaru z granicy przebiega sprawnie, choć jest to jej pierwszy dzień i porusza się w uchodźczej rzeczywistości jeszcze nieco niepewnie. Takich osób jak Diana jednocześnie na Dworcu Centralnym pracuje około 80. Wszyscy są wolontariuszami, no i ucieleśnieniem polskiego mitu o gościnności, którą dziś nasze państwo tak bardzo się chlubi.
– Weszliśmy na dworzec prosto z ulicy, gdy nie było tu jeszcze nikogo – mówi mi Magda, koordynatorka pracy wolontariuszy, która zrodziła Grupę Centrum.
Wpadamy na siebie na antresoli. Magda upomina mnie, że przestrzeń po mojej lewej stronie jest przeznaczona wyłącznie dla matek z dziećmi i żeby mi nawet nie przychodziło do głowy, by przechodzić przez przeszklone drzwi i robić komukolwiek zdjęcia. To ma być bezpieczne miejsce. Kobiety mogą tu i odpocząć, i zadzwonić do męża, który musiał zostać w Ukrainie.
– Skłotowaliśmy przestrzeń. Jeśli gdzieś trzeba było postawić stół z kanapkami, to go po prostu stawialiśmy. To była wolontariacka partyzantka, ale zadziałało – opowiada Magda o początkach działania na dworcu i na chwilę przerywa rozmowę, by odebrać telefon. Z Urzędem Wojewódzkim dogaduje, ile baniaków wody potrzeba i gdzie je postawić.
Dworzec jest pod zarządem wojewody, który za chaos na dworcu w pierwszych dniach wojny w Ukrainie zebrał solidne cięgi od aktywistów, stowarzyszeń miejskich i władz miasta.
– Na początku szło opornie, ale polityczne i medialne naciski pomogły – mówi Magda. – Najpierw wygraliśmy bitwę o toalety.
Twoja organizacja chce pomagać uchodźcom, ale potrzebuje wsparcia? Zgłoś się do NGO forum
czytaj także
Toalety na Dworcu Centralnym, ale i na innych dworcach, obsługują firmy prywatne, więc nie dało się ich otworzyć dla uchodźców jednym rozporządzeniem. Z początku to wolontariusze brali na siebie opłaty – 3 złote od osoby. Gdy sprawa stała się medialna – na toaletach zawisły tabliczki: bezpłatne.
– Kible są za darmo. No cóż, presja ma sens – kwituje Magda i tłumaczy, że właśnie presją udało się wywalczyć miejsce na dworcu oraz wsparcie niezbędne do sprawnego pomagania. Nie obyło się oczywiście bez licznych wulgaryzmów i stawiania spraw na ostrzu noża, ale w końcu działa.
Pierwsze, co rzuca się w oczy dziś w głównej hali dworca, to straż pożarna, która ma tu porozstawiane namioty – to punkty informacyjne i medyczne. Ale strażacy są tu dosłownie od wszystkiego: wskazują, z którego peronu odchodzi pociąg, dźwigają walizki i wyjaśniają, gdzie można dostać kartę SIM, a gdzie znaleźć nocleg.
– Taka służba – słyszę w przelocie od jednego z nich.
Strażacy są tu raptem tydzień, wcześniej pomocą na dworcu zajmowali się wyłącznie wolontariusze. To duże wsparcie. No i jest to służba, która w Polsce cieszy się wysokim zaufaniem. Wielu z pracujących w Grupie Centrum odetchnęło z ulgą, że wojewoda nie przysłał WOT–u. Wsparcia udzielają także harcerze, którzy wzięli na siebie obowiązek rejestrowania nowych wolontariuszy. Dziś wolontariusze pracują na sześciogodzinych dyżurach. Na początku bywało, że robili po 12 godzin.
Grupa Centrum zajmuje się koordynacją kierowców, pracuje nad bazą noclegową i czeka, aż władze krajowe zorganizują porządny system zarządzania danymi. Docelowo chcą przekazać sprawnie funkcjonującą strukturę w ręce państwa, bo jak sami mówią – na dłuższą metę tego nie dźwigną.
Jak zerwać z rojeniami o „strefach wpływów” i odzyskać lepszy świat
czytaj także
Dworcowi Warszawa Centralna przeciwstawiana jest Warszawa Wschodnia. Drugi dworzec jest pod zarządem miasta i – jak wielokrotnie słyszę – działa sprawnie.
Po Wschodniej oprowadza mnie Jarosław Pycior, koordynujący działania z ramienia urzędu miasta. Pokazuje tak zwane magazyny podręczne, czyli autobusy napakowane rzeczami pierwszej potrzeby: pieluchami, kosmetykami, wózkami, jedzeniem, karmą dla zwierząt.
– To z rezerw MOPS-ów, ale także i z darów od ludzi – tłumaczy Pycior. Kawałek dalej, na parkingu zatrzymują się autobusy oddelegowane do rozwożenia uchodźców do miejskich punktów noclegowych, podobnie jak z centralnego, tyle że tam kieruje się ludzi do ośrodków wojewódzkich, na Torwar, do hal Ptak Expo i dalej, do Nadarzyna. To punkty na krótki nocleg, do trzech dni, by dać ludziom czas na zebranie myśli i zdecydowanie: co dalej. W tych punktach także pracują wolontariusze.
Warszawską bazę noclegową koordynuje organizacja Habitat, specjalizująca się w walce z kryzysem bezdomności, a wolontariuszy koordynuje urząd miejski. Na stronie urzędu można się zapisać na wolontariat, można też zgłosić gotowość przyjęcia rodziny pod swój dach.
Gdy zwracam uwagę Pyciorowi, że cała pomoc uchodźcom z Ukrainy opiera się na wolontariuszach, upomina mnie, by pamiętać o działaniach miasta i województwa. Wskazuje choćby na obecność straży pożarnej czy oddelegowane do komunikacji autobusów miejskich, a także działania urzędu, rad dzielnicowych i wielu innych podmiotów zaprzęgniętych w działania pomocowe.
Zgoda. Jednak w kąciku dla dzieci tuż przy kasach nie spotykam wykwalifikowanych pracowniczek socjalnych, tylko Patrycję i Klaudię, dwie młode kobiety, które właśnie debiutują w roli opiekunek dla dzieci, a na co dzień pracują w korporacji.
– Wzięłyśmy wolne w pracy, miałyśmy iść pomagać na Sienną, do Centrum Pomocy dla Uchodźców, ale tam akurat był komplet, więc przyszłyśmy na Dworzec Wschodni.
Kącik dla dzieci znajduje się w wydzielonej przeszkleniami części hali dworca z kasami biletowymi. Miejsce od dworcowej rzeczywistości odgradzają ławki, kocyki i rozsypane zabawki. Na ścianie wisi telewizor, a w telewizorze lecą bajki. Tu matki mogą zostawić swoje dzieci, by ogarnąć najpilniejsze sprawy, od biletów na dalszą drogę, po nocleg.
Patrycja i Klaudia mówią mi, że jak na razie wzięły jeden dzień wolny w pracy. Dodają, że wiele firm patrzy przychylnie na urlopy brane po to, by pomagać.
– Ale tak, widzimy ryzyko załamania się całego tego łańcucha pomocowego – mówią, potwierdzając moje wątpliwości co do tego, jak długo polskie społeczeństwo będzie miało siłę, by działać. A przecież będzie coraz trudniej, także psychologicznie.
czytaj także
Obawy słyszę również w gronie osób koordynujących pracę wolontariuszy na Dworcu Centralnym. Słyszę, że ci, którzy przychodzą po raz pierwszy, chcą pomagać już, tu i teraz. Bywa więc, że rozdają całe paczki cukierków czy owoców pierwszym napotkanym dzieciakom. To samo widywałem na granicy. Otoczone przez nadgorliwych wolontariuszy matki, zakłopotane, strofowały swoje dzieci, żeby brały słodycze, skoro ludzie zadali sobie tyle trudu, by je przynieść.
Kolejnym problemem jest kwestia wchodzenia w krótkie relacje – te wszystkie przytulenia i uściski, dziecięce uśmiechy i łzy matek, opowieści i zachowania wynikające z już nabytych traum – które potrafią rozłożyć emocjonalnie na łopatki. Od kierowców wożących ludzi po mieście słyszę o lęku, jaki w ludziach wywołuje hałas nadjeżdżającego tramwaju, bo mówią, że kojarzy im się z wybuchami bomb. Dziewczyny w kąciku dla dzieci na wschodnim pokazują mi dziewczynkę, która z klocków lego złożyła mi pistolet, oraz chłopca, który cały czas rysował ukraińskie flagi.
Warszawa Wschodnia to dworzec mniej uczęszczany niż Centralna czy Zachodnia. Nawet gdy przyjeżdża pociąg z Chełma – z ludźmi z granicy – nie robi się nazbyt tłoczno.
Dworzec Warszawa Wschodnia podlega miastu, więc nie ma tu żadnych wątpliwości, kto ponosi odpowiedzialność za pomoc. Dlatego dworzec nie padł ofiarą starć politycznych – jak Centralna, gdzie wojewoda (czyli PiS) i prezydent (czyli PO) wzajemnie obwiniali się o brak działań, które w tym samym czasie podejmowali i doskonalili oddolnie wolontariusze.
Dziś i Wschodnia, i Centralna funkcjonują sprawnie. Chaos panuje wciąż na Zachodniej. Częściowo wynika to ze struktury samego dworca, który na tę chwilę składa się z przejścia podziemnego, do którego prowadzą schody ruchome, restauracji McDonald’s i wciśniętych, z prawej strony, okienek kasowych. Trudno tu prowadzić jakiekolwiek punkty pomocy, dlatego wolontariusze krążą w tłumie podróżnych i uchodźców.
By przyspieszyć obsługę pasażerów z Ukrainy, którym należy się darmowy przejazd na podstawie paszportu, zwiększono personel obsługujący kasy, a bilety wydawane są także poza okienkami. Pracownicy kolei z mobilnymi terminalami to kolejne odblaskowe kamizelki, które mają pomagać uchodźcom. W kamizelkach chodzą też pracownicy Zarządu Transportu Miejskiego, którzy udzielają informacji – a wszystkim w dogadaniu się pomagają wolontariusze. Także policji, która na moich oczach spisuje młodego chłopaka z Ukrainy, który wraz ze swoją babcią chce wracać do kraju.
Jego matka mieszka w Polsce i nie zgadza się z decyzją syna, zgłosiła więc próbę uprowadzenia syna przez babcię. Rodzinny dramat poznaję, tak jak policjanci podejmujący interwencję, dzięki pomocy wolontariusza.
Na Zachodniej jest także dworzec autobusowy, więc ruch tu jest większy i jednocześnie rozproszony. I choć dworce dzieli raptem jeden parking, to komunikacja między pomagającymi szwankuje. W namiocie oklejonym plakatami „Front pomocy Ukrainie” przy dworcu autobusowym słyszę narzekania na straż pożarną, która pracuje na dworcu kolejowym, na wolontariuszy koordynowanych przez miasto, ale i na urząd miejski i rząd.
czytaj także
– Nam państwo nic nie daje, wszystko dostajemy od ludzi. Piszemy, że potrzeba kanapek, i za chwilę kanapki jadą – tłumaczą wolontariusze z „Frontu pomocy Ukrainie”.
W namiocie są też stoiska restauracji warszawskich i ławy, przy których można zjeść barszcz ukraiński. Są też magazyny z rzeczami pierwszej potrzeby i stoisko z wydawką. Jest tu tłoczno i jest tu też dużo roboty. Kiedy pytam, co będzie, gdy wolontariuszom skończą się siły, słyszę odpowiedzi pełne wiary, ale i naiwności: – Nie skończą się. Dostajemy tyle ciepła i wdzięczności, że to napędza nas do działania.
Podobne nuty słyszę w rozmowach z kierowcami na centralnym. Dwaj panowie przekonują mnie, że w Polakach jest ogromna wola pomagania, więc gdyby pomoc uchodźcom została całkowicie sprofesjonalizowana, to ta energia nie znalazłaby wówczas żadnego ujścia.
Wolę pomagania widać nie tylko na dworcach, ale także w internecie. Codziennie mnożą się posty z ofertami pomocy. Czasem ludzie piszą wprost: ugotowałam 20 litrów zupy, zrobiłem sto kanapek, komu zawieźć? A pracownicy socjalni zauważają, z przekąsem, że Polska dziś to największa organizacja pozarządowa na świecie.
Ale tak jak rację ma Wojciech Wilk, cytowany na samym początku, tak mają ją też aktywiści działający na innym odcinku granicznym, w lasach dzielących Polskę i Białoruś:
„Grupa Granica zwraca uwagę, że wkraczamy w krytyczny moment kryzysu humanitarnego w Polsce. Pospolite ruszenie z pierwszych tygodni po 24 lutego osiąga właśnie kres swoich możliwości. Doświadczenia innych krajów pokazują, że w obliczu bierności państwa po fali bezinteresownej pomocy i empatii może nastąpić zwrot w stronę frustracji, zniechęcenia, a nawet ksenofobii. Nadchodzący kryzys ekonomiczny będzie dodatkowo sprzyjał takiej ewolucji”.
5 błędów, których możemy uniknąć, znając historię innych fal migracyjnych
czytaj także
Zdaniem aktywistów, mających doświadczenia pracy także na innych granicach Unii Europejskiej, podobne zjawiska można było zaobserwować w 2015 roku wśród mieszkańców greckiej wyspy Lesbos: „ekonomiczny kryzys w połączeniu z biernością władz doprowadziły do przejścia od spontanicznej pomocy uchodźcom do fali ksenofobii i przemocy”. A przecież w Polsce już dziś, czyli w pierwszych tygodniach wojny w Ukrainie, pojawiają się głosy krytyczne wobec uchodźców, którym państwo polskie ma przyznawać zbyt daleko idącą pomoc.
Grupa Granica stwierdza więc jasno –„rząd musi zdjąć ciężar stawiania czoła kryzysowi z barków organizacji społecznych i sieci wolontariackich oraz wziąć odpowiedzialność za zapewnienie uchodźcom i uchodźczyniom ochrony, wsparcia i narzędzi inkluzji”.
I wreszcie: „państwo polskie musi zacząć wypełniać swoje podstawowe zobowiązania”.
**
Bartosz Rumieńczyk – dziennikarz zajmujący się prawami człowieka, migracjami i uchodźstwem, autor reportaży z Libanu, Somalii, Ugandy czy irackiego Kurdystanu. Przez pięć lat związany z Onetem, obecnie niezależny. Pisuje do „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press, Wirtualnej Polski i „Przeglądu”.