Feminizm musi być intersekcjonalny, a nie wyłącznie biały, heteronormatywny i cispłciowy. Inaczej nie będzie go w ogóle. Zrobimy go razem albo wcale – mówi nam Liliana Zeic, artystka i aktywistka, która w najbliższą sobotę, 31 lipca, będzie gościnią świetlicy Krytyki Politycznej na Jasnej 10.
Paulina Januszewska: Mówisz, że w swojej działalności artystycznej analizujesz problematykę społeczną z perspektywy radykalnej wrażliwości. Czyli czego?
Liliana Zeic: Nie jestem autorką tego wyrażenia, ale jego oddaną użytkowniczką, która z zadowoleniem dostrzega, że coraz więcej osób mówi o radykalnej wrażliwości nie tylko w kontekście sztuki czy aktywizmu. I słusznie, bo chodzi w niej o budowanie przestrzeni wspólnego przebywania i działania, w których z uważnością podchodzi się do takich pojęć i emocji, jak radykalne: empatia, troska, czułość czy siostrzeństwo.
Czegoś, co jest mocno osadzone w feminizmie i queerowości?
Tak. Radykalna wrażliwość i jej pochodne były od zawsze obecne w tych ruchach, ale w każdej nowej rzeczywistości społeczno-politycznej pojawia się potrzeba ich łączenia, dowartościowywania i przedefiniowywania. Przebiega to zwykle na kilku poziomach, czyli: personalnym, grupowym i – najtrudniej osiąganym – ogólnospołecznym, a także stanowi szansę na wyjście poza zbiorowości, z którymi najłatwiej mi się zidentyfikować albo dzielić doświadczenia dyskryminacyjne. Może mieć więc rys rewolucyjny.
To znaczy?
W samym wyrażeniu jest coś przewrotowego, bo zestawiamy ze sobą z jednej strony wrażliwość, która stereotypowo przylega do kobiecości, z drugiej radykalność, pozwalającą zbadać, przekształcić, obalić obowiązujące społecznie, politycznie i kulturowo schematy. Między innymi tego dotyczyły działania, które ostatnio w dziewczyńskiej, producencko-kuratorsko-artystycznej ekipie realizowałam w Zachęcie razem z Agą Różyńską, Magdaleną Komornicką i Ewą Mielczarek.
Wydarzenie nazywało się Żyjąc życiem feministycznym, trwało cztery dni i było kontynuacją poprzedniego feministyczno-queerowego spotkania zatytułowanego Języki radykalnej wrażliwości. Oprócz performance’ów odbywały się też rozmowy w przestrzeni galerii i otaczającego ją placu Małachowskiego. Czego dotyczyły?
Wspólnie z uczestniczkami i uczestnikami zastanawialiśmy się, jak zbudować przestrzeń, która pozwala przekraczać granice swojego komfortu i włączać na różne sposoby – na poziomie historii personalnych i doświadczeń zbiorowych – inne głosy niż nasze. Skupiałyśmy się na polityczności pamięci, zauważania, zapominania, na tym, że zauważanie nierówności, nieobecności, przywilejów jest emocjonalną pracą, taką, którą trzeba wykonywać ciągle.
Szukałyśmy odpowiedzi na pytanie, jak stworzyć miejsca, w których może być nam ze sobą lepiej i bliżej, sprawdzając, czy to, co myślimy i mówimy o radykalnej wrażliwości, da się przełożyć na praktykę.
I da się?
Zdecydowanie tak. Biorąca udział w projekcie Magda Komornicka powiedziała wtedy, że aby radykalna wrażliwość funkcjonowała poza poziomem językowym i odpowiadała na to, kim jesteśmy i kim chciałybyśmy być, musi – po pierwsze – być traktowana jak proces, a nie efekt, a po drugie – stanowić narzędzie polityczne do używania, testowania na sobie i społeczeństwie. A to dlatego, że ani miękko i kolektywnie pojmowana wrażliwość, ani gwałtowna i mocno indywidualistyczna radykalność nie wystarczą do opisania zmiany rzeczywistości.
Na jakiej płaszczyźnie te dwie jakości mogą się jednak spotkać i jak twoim zdaniem realizują się we współczesnych polskich ruchach emancypacyjnych?
W ciągłym wątpieniu, czym feminizm jest, i pewności co do tego, że dla każdej osoby może oznaczać on coś innego. Istnieje przecież wiele feminizmów, które często leżą bardzo daleko od siebie. Warto szukać połączeń między nimi, ale i starać się zrozumieć różnice. Za ważne uważam jednak to, by sprawdzać, czy oczywiste dla mnie ramy, w których funkcjonuje moja definicja kobiecości i odbywa się emancypacja, pozostają takimi również dla innych. Chodzi o to, by z jednej strony zdawać sobie sprawę z własnych przywilejów, a z drugiej – nazywać wszystko, co niewygodne, trudne, niejasne.
czytaj także
Jak niebinarność i transpłciowość?
Na przykład. Musimy pamiętać, że feminizm jest zawsze polityczny, ale zdarzają się słowa i pojęcia przez część osób za wszelką cenę ignorowane lub demonizowane, uważane za potencjalnie niebezpieczne czy zawłaszczające miejsce ciskobiet. Mnie jednak – ciskobiecie i lesbijce – powtarzanie ich razem, eksplorowanie języka, który porzuca wykluczenie, jest bardzo potrzebne, bo stanowi wyraz troski o innych, jak i przyglądanie się rolom płciowym, z których binarnego podziału wyrasta przecież dyskryminujący poszczególne grupy patriarchat. Dlatego uważam, że kobiecość i kultura queer mogą sobie bardzo dużo dawać i nie są wobec siebie wrogie.
Jak więc reagujesz na to, że w Polsce rośnie ruch radykalnych feministek, nazywanych też terfkami?
Cały czas podkreślam, że feminizm musi być intersekcjonalny, a nie wyłącznie biały, heteronormatywny i cispłciowy. Inaczej nie będzie go w ogóle. Zrobimy go razem albo wcale. Jednocześnie dostrzegam strach i lęki, które towarzyszą dyskusji na temat inkluzywności itp. Ale bardzo dobrze, że gadamy, że coraz bardziej zgadzamy się co do tego, że „feminizm nie ma komitetu centralnego”, ale też nie jest – jak myślano w Polsce do tej pory – wyłącznie liberalny, oparty na robieniu przez kobiety karier.
Dlaczego to ważne?
Bo właśnie w takim, osadzonym w konkurencyjności kontekście, łatwo o obawę, że ktoś zajmie moje miejsce. Tymczasem powinno go starczyć dla wszystkich. Jednocześnie, jeśli już zahaczyłyśmy o radfem, strasznie wkurwia mnie fakt, że w ogóle nazywany jest w ten sposób.
Co dokładnie masz na myśli?
Radykalny feminizm stał się de facto nazwą dla czegoś, co jest wykluczające. Tymczasem radykalność powinna iść szeroko, a że dla mnie okazuje się bardzo istotna, to chciałabym, by była również moim słowem. Wkurzam się, że już nie jest, ale wiem, że trzeba ją odzyskać. Dla wszystkich.
czytaj także
Czy takie próby podejmiesz też podczas sobotniego wydarzenia w świetlicy Krytyki Politycznej na Jasnej?
Na pewno tak. Ale nie będziemy tylko rozmawiać. Obejrzymy moje filmy, poprzebywamy w pięknych i przyjaznych przestrzeniach Jasnej. Myślę, że wątki, które się pojawią, najczęściej będą odpowiadać temu, co sama najchętniej podejmuję w swojej twórczości. Mam na myśli tożsamości grup mniejszościowych, pojęcie „innego”, „obcego”, związki pomiędzy państwem a personalną historią, szukanie języka do opowiadania o emocjach, stresie mniejszościowym, tarciach pomiędzy grupami marginalizowanymi w przestrzeni publicznej, ich frustracjach i odczuciach.
W moich projektach artystycznych zawsze czerpię z własnego doświadczenia, z tego, co odczułam na własnym ciele jako biała nieheteronormatywna queerowa ciskobieta, jednocześnie starając się wskazywać na mechanizmy systemowe.
czytaj także
Wspomniałaś o filmie. Jak ci się pracowało z tą formą?
Jestem artystką intermedialną, więc raczej otwartą na różne sposoby wyrazu. W filmie dobrze mi tak samo jak w fotografii, pisaniu czy performatywnych projekcjach w przestrzeni społecznej, ale na pewno nie w malarstwie.
Dlaczego?
Uważam, że to najbardziej patriarchalna ze wszystkich form. Większość pozostałych jest mi jednak bliska, a film – wydaje mi się bardzo demokratycznym i eksperymentalnym narzędziem dla artysty. Do posługiwania się nim nie trzeba wielu lat studiów i dużych wymagań sprzętowych, by z łatwością realizować interesujące rzeczy i budować na różne sposoby swoje narracje.
A jest coś, w czym wideo cię ogranicza?
Ma szalenie dużo barier, jak cała sztuka współczesna. Same galerie stanowią, zresztą, barierę dla wielu osób, które po prostu nie uważają, że to może być miejsce dla nich.
Ale też są to miejsca, w których utrudniony okazuje się kontakt artysty z odbiorcą. Formom wideo można więc zarzucić, że nie ma w nich bezpośredniości. Dlatego bardzo mnie cieszy możliwość bycia w takich przestrzeniach jak świetlica Krytyki.
A dokładniej?
Można w nich jednocześnie wystawiać swoje prace i przekraczać oraz zmiękczać próg społeczny, hierarchię, struktury i klasowość, w które zwykle wpisywana jest sztuka. W Zachęcie to się udało, bo wraz z Twoją Starą (drag performerką) najpierw pokazałyśmy mój performance pt. Sosna z sześcioma rękami, czyli baśń/klechdę o jednej z pierwszych transpłciowych kobiet opisywanych w europejskiej prasie, a potem mogłyśmy spotkać się z osobami, które go oglądały, i poznać ich wrażenia. Mam nadzieję, że coś podobnego wydarzy się na Jasnej.
czytaj także
Co jest szczególnie zasilającego w takich spotkaniach?
Szczerość, czyli ten moment, kiedy przestajemy dyskutować i strzelać argumentami, a zaczynamy mówić emocjami bez mikrofonów, bez gadających głów, presji i zhierarchizowanych konstrukcji ludzkich. Jako osoba, która ma background aktywistyczny, czuję bardzo dużą potrzebę i przyjemność w dzieleniu się i przyjmowaniu cudzych odczuć.
Myślę, że z tego miejsca ja mogę podziękować za twoje mikrozamówienie, czyli projekt, który przygotowałaś dla Jasnej i który bardzo mnie poruszył. Jak sama oceniasz go z dzisiejszej perspektywy?
Mikrozamówienie było czymś, na co czekałam z wielką ekscytacją. Postanowiłam w jego ramach zmienić swoje nazwisko na panieńskie mojej matki i tak stałam się Lilianą Zeic. W swoim projekcie pokazałam wniosek, który musiałam złożyć do urzędu stanu cywilnego, by ta symboliczna i istotna dla mnie zmiana się wydarzyła. Podeszłam do niej bardzo szczerze, powołując się na cztery powody, które dziś pozostają dla mnie niezmiennie ważne. Minęło dopiero pół roku, więc jest zbyt wcześnie, by mówić o ewolucji tego procesu. Na pewno zaskoczył mnie ogrom pozytywnych reakcji na niego.
Opowiesz o nich więcej?
Wiele osób opowiadało mi, czemu same zdecydowały się na zmianę nazwiska, były osoby, które spytały, czy mogą „pożyczyć” mój wniosek i wysłać do swoich urzędów. Widać więc, że ten bardzo prosty akt samostanowienia jest ważny i mocny symbolicznie. Ale też stanowi część większego procesu, czułego na zmiany wewnętrzne, jak i polityczno-społeczne. Sama obok przybrania nowego nazwiska dokonałam też apostazji, co pokazuje ciągłość i złożoność emancypacji.
Jakie argumenty podałaś we wniosku?
Motywowała mnie niezgoda na zapominanie historii linii matek i ich nazwisk poprzez bycie zależnymi już na poziomie formalnym od męskich członków rodziny. Oczywiście owo sprzeniewierzanie się tradycji było w pewnym sensie z góry skazane na porażkę.
Dlaczego?
Bo każde nazwisko kobiety jest nazwiskiem jej ojca. Ale trochę też wygrałam. W moim przypadku było w dodatku nazwiskiem spolszczonym w czasach PRL-u. W takiej formie – Zeic, jakie nosiła moja matka, a nie Zeitz, które miał w dowodzie dziadek – pojawiło się w naszej rodzinie po raz pierwszy. Tak jak pisałam w uzasadnieniu, „powrót do tej hybrydycznej formy wydaje mi się aktem dopasowanym do mojego nienormatywnego i niedopasowanego społecznie homoseksualnego ciała”. Poza tym jest krokiem w stronę niebinarności, bo się nie odmienia, a wreszcie – stanowi próbę oddzielenia od ojca, po którym odziedziczyłam nazwisko, a który był alkoholikiem.
Choć to doświadczenie podziela wiele osób w Polsce, bycie w rodzinie alkoholowej nadal stanowi tabu. Dlaczego odważyłaś się je przekroczyć?
Wydaje mi się, że w mojej twórczości – tak jak w feminizmie – istotne jest łączenie tego, co prywatne, z tym, co publiczne/polityczne. Robię to od wielu lat, powtarzając przy każdej okazji, że jestem lesbijką. O alkoholizmie ojca mówię znacznie rzadziej, bo czuję, że to temat obarczony wstydem – emocją, która w społeczeństwie jest kompletnie nieprzepracowana i niewidoczna. Uważam, że mówienie głośno o uzależnieniu i współuzależnieniu jest ważne w kraju, w którym alkoholizm jest powszechny. Sama chciałabym słyszeć więcej takich historii, bo wiem, że mogłyby mi one pomóc zmierzyć się z własnymi traumami. Wierzę, że tak zadziała też ta, którą ja opowiadam.
Dużo uwagi w swojej twórczości poświęcasz też historii zapominania – głównie w kontekście feminizmu. W swojej Książce źródeł piszesz, że łatwo stracić zdobycze poprzedniczek, ale też o ciągłym ich odkrywaniu i także kontestowaniu. Więcej tu szans czy zagrożeń?
Nie mierzyłabym proporcji, lecz przywołała ważną wypowiedź jednej z osób organizujących poznańskie manify, która stwierdziła, że pamięć aktywistyczna jest bardzo krótka. Dzieje się tak dlatego, że przekazuje się ją ustnie, nie ustanawia się jej odgórnie i raz na zawsze, nie ubiera w słownikowe definicje, a przynajmniej nie od razu. I potem, gdy osoby zaangażowane w jakiś ruch dokądś wyjeżdżają, wypalają się itd., wypracowane narzędzia do tworzenia grup i zmian po prostu znikają.
Dlatego cały czas musimy zaczynać trochę od nowa?
Tak. I to jest ok, choć wymaga wiele pracy i energii. Z drugiej natomiast strony, może właśnie do nas należy obowiązek słownikowego zapisania aktywizmu, które często nie jest pozbawione krytyki. Tworzymy je z pewnego dystansu, którego nie miała dana działaczka, ale który nas może czegoś nauczyć, zachęcić do kontestowania i kondensowania poszczególnych osiągnięć. Myślę, że bardzo potrzebujemy źródeł.
Dlaczego?
Funkcjonując w polskim systemie edukacji, byłam bardzo długo przekonana, że poznaję historię z wielu różnych perspektyw. Dziś wiem, że to nieprawda. Przyswajałam jedną wersję wydarzeń – pisaną z męskiej, uprzywilejowanej pozycji. Innych nie ma, dlatego trzeba tę lukę wypełnić. O ile herstorie zaczynają powoli wybrzmiewać głośniej w mainstreamie, o tyle narracje nienormatywnych kobiet, lesbijek w Polsce to milcząca nisza. Zauważ też, że sztuka queerowa do niedawna była również tą opisywaną przez mężczyzn i o mężczyznach. Dlatego swoją Książkę źródeł traktuję trochę jak początek procesu tworzenia queerowego, lesbijskiego archiwum. A jest co odkrywać.
Na przykład?
Myślę, że o tym, jak bardzo nie znamy tej historii Sławki Walczewskiej, o której przeczytałam w Feminizmie niepewności Ann Snitow. Uderzyło mnie, że o tej ważnej polskiej działaczce społecznej i lesbijce dowiaduję się z książki amerykańskiej feministki. Innym zaskoczeniem było dla mnie to, jak bardzo antykapitalistyczny był wydźwięk wypowiedzi polskich emancypantek. Już 100 lat temu Maria Dulębianka mówiła wprost, że kapitalizm stanowi główne źródło krzywd społecznych i trzon patriarchatu. Musimy mieć w swoim otoczeniu takie kobiety.
To znaczy?
W przestrzeni publicznej jest bardzo mało kobiecych, nieheteronormatywnych przodkiń. Nie mamy starszyzny. To coś, z czym dziewczyny takie jak ja mierzą się od lat. To cholernie ważne, by łączyć się pokoleniowo. Nie zapominać o osobach starszych, które może mają potrzeby inne niż nasze, nieaktualny politycznie czy niewystarczająco wrażliwy na wszystkie niuanse język, ale przy tym cenne doświadczenie. Dlatego do swoich projektów zapraszam osoby w różnym wieku, queerowe. Z tak różnych zakresów wrażliwości badam m.in., jak radzić sobie ze stresem mniejszościowym, żeby zaufać sobie i swoim uczuciom, żeby zacząć rozumieć siebie i komunikować się pomiędzy grupami. Odpowiedzi na te pytania nie są proste. I to też lubię w sztuce współczesnej, że ona takich nie daje. Nie mówi, jak popkultura, że jest albo różowo, albo brunatnie, lecz pokazuje liczne, nakładające się na siebie odcienie.
czytaj także
Myślisz, że po jesiennych protestach kobiet nie dotknie nas historia zapominania?
Nie jestem socjolożką. Mam nadzieję, że pewne nieodwracalne zmiany się dokonały. Niedługo minie rok od tych wydarzeń, a ja cały czas widzę w tramwaju młode dziewczyny z przypinkami: „jebać patriarchat”. Nie wiem, czy ta energia się wyczerpała, czy nie. Natomiast na pewno ogromną transformację również pod wpływem wcześniejszych Czarnych Protestów przeszedł świat sztuki, w którym jeszcze do niedawna prawie nikt nie chciał brać udziału w manifestacjach, tylko robić swoje rzeczy i obrabiać własne poletka. Teraz chodzą wszyscy. To nurt masowy, który tak łatwo nie zniknie, bo już wszedł w krew, zmienił się w instynkt niemożliwy do zignorowania.
**
Liliana Zeic (Piskorska) – rocznik 1988, artystka wizualna, doktora sztuk pięknych. Finalistka Forecast Forum w Haus der Kulturen der Welt w Berlinie w 2017 roku. Laureatka nagrody publiczności Spojrzenia 2019, Nagrody Deutsche Bank oraz OP YOUNG 2020. W swojej działalności artystycznej analizuje problematykę społeczną z perspektywy radykalnej wrażliwości zakorzenionej w praktyce i teorii feministyczno-queerowej. Skupia się na zależnościach pomiędzy państwem, tożsamością środkowoeuropejską a pozycją peryferyjnych tożsamości. Działa intermedialnie: tworzy m.in. elementy instalacyjno-rzeźbiarskie, wideo i fotografie, pracuje z tekstem.
***
W sobotę 31 lipca o 15.00 w warszawskiej świetlicy Krytyki Politycznej na Jasnej 10 będzie można zobaczyć przegląd filmów Liliany Zeic. Zapraszamy!