„Znajomy lekarz” to w Polsce czynnik dystynkcji klasowej. Wypisze receptę, pośle na badania specjalistyczne bez kolejki. Każda taka wypisana lekką ręką adnotacja „pilne” wydłuża kolejkę, w której tłoczą się szaraczki. Felieton Kai Puto.
„Wróciliśmy do czasów PRL, kiedy mięso było spod lady” – słyszy się w debacie publicznej przy okazji akcji szczepień. Owszem, niejedna szczepionka przeciw COVID-19 została w Polsce wydana poza kolejnością – i nie mam tu na myśli wyłącznie (jak najbardziej sensownego notabene) „rozdawnictwa” dawek, które miałyby się zmarnować. Tylko że żaden z tego powrót do PRL. Nepotyzm w polskiej ochronie zdrowia nigdy nie przestał istnieć.
Korupcja, owszem, zniknęła, lub raczej założyła białe rękawiczki. Ale nepotyzm ani drgnął – zarówno w dużych, jak i mniejszych miastach. Od znajomego lekarza Polacy nagminnie wyciągają skierowania do specjalisty, leki na receptę, szybkie terminy wizyt, a nawet zabiegów – również tych ratujących życie. Robią to również ci, którzy na co dzień korzystają z luxmedów – bo jak wiadomo, prywatne placówki leczą tylko to, co im się opłaca.
A kto tego nie robi? Ci, którzy nie mają znajomego lekarza.
Leki jak batoniki
Profesor Jarosław Flis powiedział kiedyś, bardzo mądrze, że „znajomy lekarz” to w Polsce czynnik dystynkcji klasowej. „Lud przychodzi do lekarza oficjalnie, a patrycjat ma go w skrzynce kontaktów”. I to właśnie kosztem tego „ludu” wystawiane są te wszystkie wysępione recepty czy skierowania. A każda wypisana lekką ręką adnotacja „pilne” wydłuża kolejkę, w której tłoczą się szaraczki.
Nie znaczy to jednak, że uczestnicy tego procederu powinni zostać skazani na wieczne potępienie. Nikt nie chce czekać miesiącami, kiedy ze zdrowiem własnym lub kogoś bliskiego dzieje się źle. Każdy, kto bywa w NFZ-owskich przychodniach, wie, do czego zdolni są ludzie wyczekujący konsultacji medycznej.
Trudno też winić lekarzy, którzy nie potrafią odmówić znajomym gestu, jaki cieszy się powszechnym przyzwoleniem społecznym. Patologia nepotyzmu to wina konającego systemu ochrony zdrowia. Jeśli ktoś powinien się za nią smażyć w piekle, są to politycy kolejnych rządów III RP.
Pandemia COVID-19 uskrzydliła drugą, równie szkodliwą patologię polskiego zdrowia: komercjalizację usług medycznych. Dla luxmedów i korporacji farmaceutycznych tego świata pacjent jest przede wszystkim klientem. Problemem nie jest jednak (wyłącznie) struktura własności, lecz brak regulacji. W niejednym rozwiniętym kraju farmaceuta dwa razy sprawdzi, czy na pewno potrzebujesz leku, który chcesz kupić, a lekarz nie wypisze ci recepty bez odpowiednich badań.
U nas za to leki leżą w supermarketach przy kasach obok batoników. Nieobojętny dla zdrowia lek przeciwbólowy reklamuje się hasłem „poznaj siłę legendy”, a media zalewają odbiorców reklamami suplementów diety, z których znakomita większość ma wartość placebo. Z kolei pacjenci ustawieni w roli klienta stawiają lekarzom niezgodne z wiedzą medyczną wymagania, bo wyczytali coś w internecie i wiedzą lepiej.
Dentystka w przychodni, skądinąd kochana i pomocna staruszka, wystawiła mi ostatnio skierowanie na badanie – nie mogłam jednak znaleźć miejsca, gdzie je mogę wykonać. Przy kolejnej wizycie zapytałam o to i usłyszałam: „w sumie to nie wiem, ale nie musi pani robić tych badań; wystawiłam, by nie było pustej wizyty”. I dodała: „pacjenci tego nie lubią”. Dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego lata temu, w liceum, na symulowaną chorobę otrzymałam receptę na antybiotyk. A chodziło mi tylko o zwolnienie, które usprawiedliwi moje wagarowanie.
Młodzi polscy lekarze uciekają do Niemiec. Ale niekoniecznie po pieniądze
czytaj także
Dostawcy usług zdrowotnych
To pewnie częściowo również kwestia kulturowa, ale postępująca w pandemii komercjalizacja tylko pogarsza sprawę. Internet roi się od ogłoszeń typu: „e-recepta w 15 minut, 39,99 PLN”, 24/7”. Pewnie, że to wygodne rozwiązanie – szczególnie dla tych, którzy stale przyjmują jakieś leki, a do lekarza dopchać się nie mogą. Wygodne również dla szaraczków, bo lepsze 39,99 PLN niż 149,99 PLN za prywatną wizytę u specjalisty.
Jednak wiele z oferowanych powszechnie prywatnych e-wizyt to medyczna fikcja, a jednocześnie rozwiązanie głęboko patologiczne, bo przenosi na pacjenta odpowiedzialność za decyzje o własnym zdrowiu. Po odejściu od kasy reklamacji nie przyjmujemy – powodzenia z udowodnieniem sprzedawcom e-recept, że spowodowali uszczerbek na zdrowiu.
Dziwi też krótkowzroczność lekarzy, którzy przykładają do tego rękę. Owszem, na e-receptach można nieźle zarobić, szczególnie w pandemii – ale utrwalanie wizerunku medyka jako cynicznego usługodawcy na dłuższą metę utrudni im rzetelne wykonywanie swojej pracy.
Wpieprzamy w Polsce za dużo leków, zaniedbujemy profilaktykę i za rzadko chodzimy do lekarza (za to zbyt często dzwonimy do tego znajomego). Nic dziwnego, że oczekiwana długość naszego życia należy do najniższych w Unii Europejskiej. Wcale na tym nie oszczędzamy, bo leczenie schorowanego społeczeństwa sporo kosztuje. Bez znaczącego zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia i mądrej ich dystrybucji będzie nam wszystkim tylko gorzej. Szkoda tylko, że od początku pandemii minął już ponad rok, a żadna siła polityczna nie przedstawiła szczegółowego, kompletnego pomysłu na jej gruntowną reformę.