Świat

Śmierć Wenecji, czyli o wypartej chorobie, która pogrąża nasz świat

Tomasz Mann chyba by się nie obraził, gdyby motywy z jego noweli „Śmierć w Wenecji” posłużyły przyjrzeniu się powolnemu umieraniu miasta na chorobę o wielorakich źródłach. Teraz, kiedy władze jako powód weneckiego nieszczęścia podają zmianę klimatu, warto zbadać, co kryje się za nagłym zwrotem u tych, którzy dotąd nie byli skłonni przyznać, że mamy z klimatem problem.

Wenecja tonie. Nieokiełznana woda zalewa stolicę karnawału. Od paru tygodni docierały do nas obrazy i obawy, że jedno z piękniejszych miast świata przegrywa z siłami natury. Oczywiście samo miasto od zawsze było projektem fantastycznym, swego rodzaju zamkiem na piasku, który prędzej czy później może się zapaść. Podstawowym zagrożeniem zawsze były regularne przypływy morza oraz zapadanie się miasta – powolne opadanie litosfery w wyniku tektoniki płyt. Wenecja osiada w tempie około dwóch milimetrów na rok.

Ten naturalny proces wzmacniany jest jednak czynnikami antropogenicznymi. Ekolodzy ze stowarzyszenia „Nie dla dużych statków” zwracają uwagę, że na osiadanie miasta ma także wpływ coraz większa liczba olbrzymich wycieczkowców cumujących przy m.in. Canal Grande. Te potężne statki są nie tylko kwintesencją współczesnej turystyki, ale i powodem nienaturalnych dla tego miejsca pływów wody, które generują ruchy podłoża dna kanałów, a przez to przyspieszają opadanie miasta.

Nie ma darmowych obiadów, czyli co trzeba wiedzieć o śladzie węglowym [wyjaśniamy]

Nawet teraz do miasta napływają turyści – by fotografować jego powolny pogrzeb albo przynajmniej sprzątanie jednorazowych kaloszy, Mieszkańcy – których z roku na rok ubywa – ironicznie twierdzą, że miasto powinno wprowadzić opłaty za samo robienie zdjęć. Tysiące ludzi, którzy schodzą z pokładu wycieczkowców nie zostają w samym mieście na dłużej i często nie zostawiają też pieniędzy. Na statku najedli się przecież do woli. Zostaje po nich za to ślad ekologiczny, ale miasto wciąż nie wprowadziło opłaty turystycznej, nawet za pobyt krótkoterminowy.

Zdążyć przed

Śmierć w Wenecji Manna pełna jest symboliki. Śmierć jako motyw pojawia się pod wieloma postaciami. Sam bohater Aschenbach (Asche: prochy, Bach: potok) jest personifikacją grobu, miejsca spoczynku czy wręcz mitologicznej rzeki Styks. Turystyka jako taka jest z kolei drogą w nieznane, pragnieniem spełnienia, żądzą, która nigdy nie zostanie zaspokojona.  Aschenbach płynąc gondolą przypominającą sarkofag, zmierza do miasta, które toczy rozkład, ukrywany pod maskami. Na horyzoncie czai się morze. Autor kieruje uwagę na marność makijażu, ułudę, w której nurzają się postacie. Miasto i ludzie są niczym karykatury życia, cieszą się chwilą, tymczasem wyrok już zapadł. Nawet Tadzio, obiekt westchnień bohatera, zdradza swym uśmiechem oznaki rozpadu.

Greta Thunberg: Dlaczego znów strajkujemy?

czytaj także

Greta Thunberg: Dlaczego znów strajkujemy?

Greta Thunberg, Luisa Neubauer, Angela Valenzuela

Wenecja wciąż przyciąga pokusą spełnienia, zaspokojenia jakiegoś dojmującego braku. U Tomasza Manna jakiś chorobliwy wir pcha ludzi w to miejsce, chociaż w mieście panuje cholera. Władze miasta o tym nie wspominają – taka skaza na wizerunku mogłaby zniechęcić turystów. Aschenbach dowiaduje się zawczasu, w biurze podróży, że na miejscu można się zarazić śmiertelną chorobą, ale jedzie tam mimo wszystko, a nawet spożywa owoce kupione na lokalnym rynku. Tej śmierci można uniknąć, ale nikt nie jest w stanie przerwać iluzji. Nikt nie chce ratować Wenecji, za to większość chce z niej wyssać, co jeszcze zostało.

Tomasz Mann nie pisał tego utworu w próżni – w 1911 roku wyczuwa nadciągającą katastrofę, którą okazała się I wojna światowa. Nasz, bieżący rok też obfituje w głosy o apokalipsie, lęk przed wymieraniem. Sam ruch turystyczny uważa się dzisiaj za jedno z istotniejszych źródeł śladu węglowego i ekologicznego. Mimo to wciąż podróżujemy do Wenecji. Biura turystyczne współpracujące z wycieczkowcami twierdzą, że same statki mają „zerowy” wpływ na osiadanie miasta.

Świadome ograniczanie konsumpcji? Przerażające!

Od wielkiej fali ma z kolei uchronić miasto hydrotechniczny system MOSES, zwany potocznie Mojżeszem. Jest on jednym z największych projektów hydrotechnicznych na świecie. Składa się z 78 ruchomych zapór, które mają się podnosić, kiedy woda napływa od morza w kierunku miasta. Zakończenie budowy przesuwa się z roku na rok, co jednocześnie zwiększa koszt samej budowy – do dzisiaj jest to około pięć i pół miliarda euro. Mimo długiej budowy, nadziei władz i wydanych już pieniędzy, zawiasy, które maja zapewnić ruchomość zaporom rdzewieją. W cieniu splendoru wielkiego przedsięwzięcia próchnieją niczym zęby Tadzia. Remont zawiasów ma kosztować kolejne miliony euro i nie jest nawet pewne, czy ostatecznie cała inwestycja ochroni miasto przed kolejnymi przyborami wody. To kolejny symbol Vanitas w opowieści o umieraniu Wenecji.


To normalne. I ekscytujące

Napór na Wenecję trwa. W mediach pojawiają się już głosy, że obecny przybór wody może nawet zwiększyć zainteresowanie turystów. Instytucje zajmujące się dziedzictwem kulturowym i władze miasta mówią o stratach sięgających setek milionów euro, ale biura turystyczne twierdzą, że dla przybyszów to nie problem. „Wszystko już wraca do normy, bo Wenecja to miasto, które zawsze będzie przyciągać turystów, nawet jeśli mozaiki w bazylice trochę ucierpiały, a ze ścian wychodzić będzie morska sól” – czytam w gazecie z 27 listopada. Władze z kolei mówią, że straty  „mają charakter ostateczny, nieodwracalny”.

Katastrofa klimatyczna – tracimy kontrolę

Symptomatyczna jest wypowiedź turysty z Chin:  „Przyjechaliśmy do Wenecji specjalnie, żeby zobaczyć wysoką wodę, coś takiego zdarza się raz na sto lat” – czy zapewnienie polskiej przewodniczki: „Acqua alta, czyli wysoka woda, wystraszyła tych, którzy nie rozumieją tego zjawiska. Wydaje im się, że woda nadal tu stoi i już nie odpłynie. To wynik sensacyjnych doniesień medialnych, które nie wyjaśniają, że mamy do czynienia nie z powodzią, ale przypływami i odpływami, choć tym razem wysoka woda osiągnęła poziom wyjątkowo wysoki. Jednak to już za nami”.

Gdy tylko woda opada, ludzie zaczynają oswajać katastrofę i wpisywać ją w normalność, chociaż dane naukowe poświadczają, że przypływy będą coraz częstsze, a Wenecja może zupełnie zginąć pod wodą. Kiedy to się stanie? Nikt dokładnie nie wie, ale biorąc pod uwagę nakładanie się na siebie podnoszenia poziomu morza, osiadania miasta oraz masowego napływu turystów, a także wiarę w „Mojżesza” który cały czas nie działa, chociaż pochłania ogromne środki – może to się wydarzyć wcześniej, niż nam się wydaje.

Zmiana klimatu przyczyną zalania miasta?

Kiedy jednak mowa o zmianie klimatu, nieszczęście, jakie nawiedziło Wenecję, przedstawia się w komentarzach jako najzupełniej normalne, naturalne zjawisko. Cały negacjonizm nagle gdzieś znika. Dobrze, jeżeli decydenci wreszcie zdali sobie sprawę z wagi problemu. Wydaje się jednak, że akurat teraz może to być  zwykła wymówka.

Po pierwsze – za pogłębianie kryzysu klimatycznego odpowiadają ludzie – konkretne firmy, państwa, a nawet osoby. Po drugie, zmiana klimatu wymaga podjęcia nagłych działań, a o tych jakby się nie mówi, ubolewając nad tonącym miastem. Ale też nie zawsze, nawet właśnie w przypadku Wenecji, zmiana klimatu jest jedyną przyczyną katastrofy.

Ta tendencja jest zresztą powszechna – w Polsce koncerny energetyczne chętnie mówią o zmianie klimatu tam, gdzie rzeczywistym problemem jest na przykład wysychanie wód gruntowych w okolicach kopalń, szczególnie odkrywkowych. Owszem, zmiana klimatu odpowiada za mniejszą ilość opadów i szybsze parowanie, ale lej depresyjny kopalni odkrywkowej jest zdecydowanie bardziej odczuwalnym problemem do tego podsycającym same zmiany klimatu przez późniejsze spalanie wydobytego węgla. Także powodzie lubimy sprowadzać do efektu zmiany klimatu, chociaż bardzo często powodziom sprzyja złe planowanie, na przykład zabudowa terenów zalewowych czy betonowanie powierzchni zielonych np. pod parkingi.

Problem ten opisuje Friederike Otto w książce Wściekła pogoda. Zwraca ona uwagę, że można dziś ocenić prawdopodobieństwo, z jakim na zjawisko pogodowe albo wydarzenie o charakterze katastrofy naturalnej miała wpływ zmiana klimatu. Zdarza się, że władze i planiści – często tacy, którzy w innej sytuacji podważają antropogeniczny charakter kryzysu klimatycznego – twierdzą, że powódź albo susza wynikają ze zmiany klimatu, chociaż w rzeczywistości problem jest bardziej złożony.

Dlaczego ludzie nie wierzą w katastrofę klimatyczną?

Gdyby zatem weneckie władze i inżynierowie traktowali zmianę klimatu na serio, należałoby poważnie przedyskutować mityczny wręcz projekt „Mojżesz”. Pomijając skandale korupcyjne i wciąż rosnącą cenę zapory, która już dzisiaj wygląda jak zardzewiały grat, należałoby się zastanowić, czy projekt został dobrze wyskalowany właśnie ze względu na podnoszący się poziom morza. Jednak jak dotąd słychać tylko bezrefleksyjne modlitwy do „Mojżesza”. Nie jest to zresztą nic nowego – inżynierowie mają w zwyczaju twierdzić, że na problemy wynikające z technologii  zaradzi zastosowanie kolejnych technologii, czy że na wyzwania zmiany klimatu poradzi wzrost PKB, bo potrzeba środków! Tymczasem ostrożniejsi specjaliści obawiają się, że gdyby doszło do uruchomienia weneckiej zapory, a poziom morza szybko by wzrósł, Mojżesz mógłby nie „utrzymać” morza w ryzach, a samo miasto zalałby już nie przypływ, ale coś na kształt tsunami.

Od apatii do rozwiązań

Paraleli do tańca nad przepaścią ze Śmierci w Wenecji jest zatem wiele, gdyż obecnie uwaga ludzi nie jest skierowana tam, gdzie być powinna. Poza tym chodzi o uczciwość – u Manna miasto ukrywa epidemię cholery. Obecnie „specjaliści” twierdzą, że „Mojżesz” musi zostać ukończony, bo to jego brak jest powodem rozpaczy i strat Wenecji, innymi słowy – „Mojżesz” ma być panaceum na zmianę klimatu.

W Polsce koncerny energetyczne chętnie mówią o zmianie klimatu tam, gdzie rzeczywistym problemem jest wysychanie wód gruntowych w okolicach kopalń odkrywkowych.

Takie doraźne lekarstwa nijak mają się jednak do działań systemowych i kompleksowych. To jednak nie wszystko i tu wrócę jeszcze do Wściekłej pogody. Książka w języku polskim ma nieadekwatny, moim zdaniem, podtytuł. „Jak mszczą się zmiany klimatu, kiedy są ignorowane” – czytamy na okładce. Oryginalny podtytuł mówi jednak coś innego – „W poszukiwaniu winnych fal gorąca, powodzi i burz”. Nie chodzi tylko o to, że zdanie to lepiej oddaje „kryminalny” charakter książki, o którym rozpisywali się już recenzenci. Dzisiaj coraz bardziej możliwe jest wskazanie odpowiedzialnych strat środowiskowych i egzekwowanie jednej z najważniejszych reguł ochrony środowiska – zanieczyszczający płaci.

Zalana Wenecja i nieustanne mówienie o nieuchronnych zmianach klimatu mogą wprowadzić poczucie beznadziei, wręcz depresji, na którą uskarża się coraz więcej osób przejętych kryzysem klimatycznym. A beznadzieja bierze się między innymi z bezradności. Przez lata aktywiści i prawnicy mieli problem z udowadnianiem w sądach przyczyn poszczególnych katastrof naturalnych. Dziś dzięki badaniom atrybucyjnym możemy już wykazać, z jakim prawdopodobieństwem przyczyną zalewania Wenecji jest zmiana klimatu, a z jakim – inne czynniki antropogeniczne. W literaturze przedmiotu pojawiają się też sugestie, że klimatyczna apatia może być po części prowokowana przez duże koncerny: dopóki ludzie czują się bezsilni, nie przejdą do ofensywy.

Solastalgia, czyli smutek klimatyczny. Czujesz to?

czytaj także

Wiemy też, że lęk i bezwolność, jakie niekiedy ogarniają społeczeństwa po wielkich katastrofach czy klęskach żywiołowych, ułatwiają tym samym koncernom i państwom narzucanie „szokowych” rozwiązań bez pytania obywateli o zdanie. Teraz, kiedy Mojżesz okazuje się nieskuteczny, symptomatyczne są głosy, że to właśnie on ocali Wenecję – trzeba go tylko wyremontować.

Relacjom z zalanej Wenecji towarzyszy ambiwalencja – smutek po stracie łączy się z pragnieniem „skonsumowania” perły kultury, zanim będzie za późno. Tymczasem powolne umieranie Wenecji powinno stać się właśnie punktem przełomowym w polityce klimatycznej, kiedy od zaleceń należy przejść do zakazów, nakazów i nakładania kar za ich łamanie. Szukanie winnych jest dzisiaj możliwe, podobnie jak stawianie ich przed wymiarem sprawiedliwości, bowiem sądy orzekają już w oparciu o proporcjonalną odpowiedzialność oraz dowody oparte na prawdopodobieństwie – o czym pisze autorka Wściekłej pogody.

Zmiana klimatu na wokandzie. Jak prawnicy pomagają w walce z kryzysem klimatycznym

Do ofensywy przechodzi też współczesna literatura  i popkultura – np. daleki od dystopii, mizantropii i apokalipsy gatunek hopepunk. O nadziei i realnych rozwiązaniach piszą autorki głośnych, wydawanych w Polsce książek: Rebecca Solnit (Nadzieja w mroku) i Naomi Klein („Nie” to za mało) – one także pokazują, że katastroficzne wizje można odrzucić, o ile postawi się trafną diagnozę problemu. Właśnie rozpoczyna się szczyt klimatyczny COP 25 w Madrycie. Ciekawe, jakie terapie dla naszego świata zostaną zaproponowane.

**
Hanna Schudy – eseistka, tłumaczka, dziennikarka, edukatorka i aktywistka. Dr nauk humanistycznych (filozofia), mgr ochrony środowiska (UAM i UWr). Współpracuje z Dolnośląskim Alarmem Smogowym, EKO-UNIĄ oraz Pracownią na Rzecz Wszystkich Istot.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij